44
NURKOWANIE
Było już późne popołudnie, kiedy wjechali na bitą drogę. Z zachodu napływało coraz więcej burzowych chmur. Podskakując na wybojach, dojechali do łańcucha rozciągniętego między dwoma słupkami i zapiętego kłódką. Na środku wisiała zardzewiała tablica z napisem:
ZAKAZ KĄPIELI
Ich oczom ukazało się jezioro i zapora. Servaz spojrzał na oddalony o dwieście metrów drugi brzeg, nad którym widać było biegnącą ostrym łukiem drogę. To w tym miejscu autokar wypadł z trasy i stoczył się po zboczu. Z tamtej strony do jeziora nie było dostępu: poniżej drogi znajdowało się mniej więcej dziesięciometrowe strome urwisko, na którym rosło tylko kilka starych drzew; ich korzenie, odsłonięte wskutek stopniowego osuwania się terenu, schodziły do wody; na powierzchni, między ich rozgałęzieniami unosiła się warstwa suchych patyków i śmieci.
W innych miejscach brzeg był mniej urwisty, ale i tak zbyt stromy, a przede wszystkim za gęsto porośnięty jodłami i krzakami, by dało się nim zejść do jeziora w kombinezonie do nurkowania.
Jedyny dostęp do wody był z drogi, na której się znajdowali.
Servaz wyłączył klimatyzację i otworzył drzwi. Upał natychmiast zwalił mu się na ramiona jak pozostawione na słońcu ubranie. Irène obeszła już jeepa i otworzyła tylne drzwi. Rozbierała się w pośpiechu i Servaz zauważył, że jest bardzo opalona. Patrzył na jej ciało – długie, umięśnione nogi, szczupły tułów, płaski brzuch i małe piersi. Na różowe stringi i biustonosz naciągnęła czarny gumowy kombinezon. Martin zaczął
się rozbierać.
– Musimy się pospieszyć – powiedziała, spoglądając na chmury.
W oddali rozlegały się i przewalały grzmoty. Od czasu do czasu niebo przecinała cicha błyskawica. Wciąż jednak nie padało. Wyjęła z bagażnika drugi komplet sprzętu i pomogła Servazowi włożyć kombinezon.
Nieprzyjemny dotyk neoprenu sprawił, że dostał gęsiej skórki. Policjant próbował sobie przypomnieć instrukcje, jakich Ziegler kilkakrotnie udzielała mu w samochodzie i zaczynał żałować swojej inicjatywy.
– Chyba zaraz będzie burza – zauważyła. – Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł.
– Nie mam innego – powtórzył.
– A nie można by zaczekać do jutra? Ekipa nurków przeczesze jezioro. Jeśli coś w nim jest, znajdą to.
– Jutro „La République de Marsac” wydrukuje artykuł z informacją, że policja szuka związku między wypadkiem a zabójstwem Claire Diemar i na sprawę rzuci się cała prasa. Jeśli coś tu jest, nie chcę, żeby dziennikarze przyjechali tu i oglądali to.
– A gdybyś tak mi jeszcze powiedział, czego szukamy…
– Popielatego mercedesa. I być może kogoś w środku.
– Tylko tyle? – zażartowała.
Przez chwilę chciał się wycofać. Nie zmiękł wyłącznie za sprawą pozostałych w nim resztek dumy. Ziegler wyczytała to w jego oczach i wzdychając, pokręciła głową. Ale nic już nie powiedziała. Powtórzyła tylko instrukcje odnośnie do octopusa i oddychania, założyła butlę na plecy Servaza, poprawiła ją. Potem wyregulowała paski, założyła mu maskę i fajkę, i odpowiednio rozmieściła węże octopusa na jego ramionach i tułowiu.
– To jest KRW – powiedziała, wskazując kamizelkę ratowniczo-wyrównawczą. – Pompujesz ją i spuszczasz powietrze tymi guzikami, tak jak ci pokazywałam. Na powierzchni zawsze ma być napompowana. Dzięki temu będziesz się bez wysiłku unosił na wodzie. Butla jest przymocowana do kamizelki tą taśmą. Butla jest połączona z automatem oddechowym.
Wkładasz to do ust, o tak. Jeśli się boisz, że go zgubisz, przygryź lekko gumę.
Spróbował oddychać. Miał wrażenie, że powietrze płynące przez wąż stawia opór, ale uznał, że z pewnością jest to wynik stresu. Jego serce biło ciężko. Irène sprawdziła jego pas i płetwy. Zamocowała mu na nadgarstku urządzenie przypominające duży zegarek – komputer nurkowy.
– Tu jest głębokość, a tutaj temperatura. A tu czas, który upłynął.
Tak czy siak, nie będę cię spuszczać z oczu i zostaniemy pod wodą maksymalnie czterdzieści pięć minut. Zrozumiano?
Skinął głową. Próbował się poruszyć. Zrobił dwa kroki w przód, podnosząc wysoko kolana, żeby się nie potknąć w płetwach. Zatrzymał
się. Czuł się jak łamaga. Trudno mu było utrzymać równowagę. Butla ciążąca mu na plecach sprawiała wrażenie, jakby ktoś czerpał złośliwą przyjemność z ciągnięcia go do tyłu i Servazowi wydawało się, że za chwilę się przewróci.
Ziegler zatrzasnęła tylne drzwi samochodu. Na ten dźwięk z jodeł i sosen na drugim brzegu jeziora poderwała się chmara ptaków. Pomijając to oraz powiewy ciepłego wiatru i dudnienie przewalających się nad nimi grzmotów, wokół panowała cisza.
– Okay, powtarzamy. Dzień się kończy i pod wodą zaraz zrobi się ciemno. Trzymaj zawsze latarkę przed dłonią, żebym zrozumiała, co chcesz powiedzieć. Jeśli wszystko jest dobrze, dajesz znak „okay” – połączyła kciuk i palec wskazujący w kółko. – Ponieważ jesteś początkujący, zużyjesz zapasy znacznie szybciej niż ja, pamiętaj, żeby regularnie sprawdzać, ile masz tlenu. Powietrza starczy ci na dobrą godzinę. Gdybyś miał jakiś problem albo gdybyśmy się rozdzielili, machaj latarką na wszystkie strony i nie ruszaj się z miejsca. Przypłynę po ciebie.
Czy to jest dla ciebie jasne?
Było jasne, że miał na to coraz mniejszą ochotę. Skinął jednak twierdząco głową, trochę za mocno przygryzając ustnik. Miał ściśnięte szczęki.
– Jeszcze jedno. Wdychaj powietrze, ale nie zapominaj o regularnym wydychaniu. Jeśli pod wodą płuca będą za długo wypełnione powietrzem, zacznie cię wypychać na powierzchnię. Gdyby tak się stało, pamiętaj, żeby powoli wypuszczać powietrze. Jeśli powietrze będzie się rozprężać w twoich płucach w miarę wypływania na powierzchnię, może to być niebezpieczne.
Super. Jakiś duży ptak wydał z siebie ochrypły krzyk i poderwał się do lotu, muskając powierzchnię wody.
– To jest kompletny kretynizm – dodała. – Jesteś pewien, że tego chcesz?
Servaz znowu skinął głową.
Ziegler wzruszyła ramionami, odwróciła się i spojrzała na niego, po czym powoli, niechętnie weszła do wody, prawie bezgłośnie klapiąc płetwami i oglądając się na brzeg. Martin poszedł w jej ślady. Przez kombinezon poczuł chłód wody. Nawet mu się to spodobało, ponieważ zaczynało mu być duszno, nie miał jednak pewności, czy po godzinie spędzonej pod wodą w dalszym ciągu będzie mu tak przyjemnie. Górskie jezioro, pomyślał. To jednak nie Seszele…
Kiedy woda sięgała im po piersi, Ziegler splunęła na szybkę maski, rozprowadziła ślinę po pleksi i wypłukała maskę w wodzie, po czym założyła ją na oczy. Servaz zrobił to samo. Następnie zanurzył twarz i spojrzał na dno. W wodzie unosiły się miliardy cząsteczek wzburzonego mułu, uniemożliwiając dostrzeżenie czegokolwiek. Servaz miał nadzieję, że gdy znajdą się głębiej, widoczność będzie lepsza.
– Ostatnia rzecz. Kiedy cię puszczę, zostań na mojej wysokości. Nie odpływaj dalej niż na trzy metry. Tak, żebym mogła mieć cię na oku. I pamiętaj, żeby wyrównać ciśnienie – zatkać nos i wypuścić powietrze. To uciszy szumy w uszach. To jezioro jest głębokie, a efekty ciśnienia odczuwa się na głębokości dwóch, trzech metrów.
Pokazał palcami znak „okay”, a ona nieznacznie się uśmiechnęła.
Wyglądała na jeszcze bardziej zestresowaną niż on.
– Włóż automat oddechowy do ust – poinstruowała.
Wzięła go za rękę i zaczęli płynąć, ruszając płetwami. Kiedy wypłynęli na szerszą wodę, dała mu znak, by wypuścił powietrze z kamizelki i w chmurze bąbelków powietrza zaczęli schodzić pod wodę.
Servaz potrzebował kilku sekund, by przyzwyczaić się do automatu oddechowego i zauważył, że oddychanie pod wodą to dla niego prawdziwy wysiłek. Przypomniał sobie, jak nurkował w basenie, i choć od tamtego czasu minęło już prawie dwadzieścia lat, pamiętał, że niezbyt mu się podobało.
Choć brzeg był niedaleko, znajdowali się już w ciemnościach, których końca Servaz nie widział, mimo że obydwoje mieli włączone latarki. Irène trzymała go za rękę i prowadziła. Zanurzali się coraz głębiej. Powietrze wdychane przez Servaza świstało, a kiedy wydychał, wokół niego strzelały małe bąbelki. Później w snopie światła ich latarek zaczął się kłębić muł i pojawiło się dno. Nieregularne, spadziste i pokryte całą łąką glonów, która falowała pięć metrów niżej, targana przepływającymi prądami. W tej samej chwili poczuł narastający ból w uszach i usłyszał coraz silniejszy szum.
Skrzywił się i puścił Ziegler, by podnieść rękę do ucha. Kobieta natychmiast chwyciła go za kamizelkę i kazała płynąć do góry. Spojrzała na niego przez maskę i gestem pokazała, żeby wyrównał ciśnienie.
Wykonał jej polecenie, zatkał nos, zrobił wydech i poczuł, jakby z jego ucha wydobyła się wielka bańka powietrza. Ból ustąpił. Słyszał już tylko lekki szum, który uznał za znośny. Znowu pokazał palcami znak „okay” i zaczęli płynąć w dół, dwukrotnie wyrównując ciśnienie.
Na dnie otarli się brzuchami o mięsiste warkocze glonów. Płynęli w prawdopodobnym kierunku urwiska, nad którym biegła droga. Irène ciągle trzymała go za rękę. A jednak czuł, że jest na świecie sam. Sam ze swoimi myślami. I ze swoim stresem.
Czuł się lekki.
Jakby był w stanie nieważkości.
Cisza…
Słyszał tylko bulgotanie wokół siebie. I echo własnego oddechu.
Wdychanie powietrza przez wąż stało się już łatwiejsze.
Rzucił okiem na komputer.
Piętnaście metrów.
Po chwili Ziegler puściła jego rękę i spojrzała na niego. Dał jej znak, że wszystko jest w porządku i kobieta oddaliła się od niego, płynąc w tym samym kierunku. Servaz rozejrzał się dookoła. Nie było tam nic ciekawego. Byli sami na dnie jeziora. Gdyby coś się stało, nikt nawet nie pomyślałby, żeby ich tam szukać. Servaz poczuł się strasznie słaby i bezbronny. Teraz, gdy Irène nie trzymała go za rękę, jego stres z minuty na minutę wzrastał. Hej, uspokój się, jesteś tylko parę metrów pod wodą, wystarczy nabrać powietrza w płuca i napompować kamizelkę, żeby wypłynąć na powierzchnię.
Ale Ziegler mówiła mu o konieczności przestrzegania poziomów dekompresji. Nawet na takiej głębokości. I o tym, że ważne jest, aby nie wpadać w panikę. Cholera. Spojrzał w górę i zobaczył słabe światło. Raczej szare niż niebieskie. Może zaczęła się burza. Ta myśl jeszcze bardziej go przestraszyła i znowu zaczął mieć trudności z oddychaniem. Uspokój się.
Zrób wydech. Skupił się nad tym, co miał przed sobą, i skierował
strumień światła na muliste dno. Odwróciwszy głowę, zobaczył Irène, która świecąc to tu, to tam, prowadziła poszukiwania w odległości zaledwie trzech metrów od niego, poruszając się swobodnym, falującym ruchem jak syrena. Nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Mógł sobie krzyczeć, nie usłyszałaby go… „Gdybyś miał jakiś problem albo gdybyśmy się rozdzielili, machaj latarką na wszystkie strony i nie ruszaj się z miejsca. Przypłynę po ciebie”…
Dno jeziora stało się bardziej nieregularne – skały, pnie drzew, małe wypukłości, które trzeba było przekraczać, słowem pejzaż równie zróżnicowany jak na górze. Zaczęło też przypominać dzikie wysypisko śmieci. Servaz oświetlił latarką wielki pień, wzbił się nieco wyżej, by przekroczyć tę przeszkodę, i zanurkował, płynąc w kierunku łąki glonów.
Dalej dno zaczęło wyraźnie się wznosić. Rzucił okiem na Irène. Nie zdając sobie z tego sprawy, oddalili się od siebie jeszcze bardziej i Servaz poczuł, że znowu opanowuje go panika. Był sam ze sobą, za cienką szybką z pleksi, na którą napierały tysiące metrów sześciennych złej wody.
Przed jego nosem przepłynęła ławica małych rybek, lśniących srebrzystym blaskiem.
Trochę dalej, wśród glonów i mułu coś leżało. Być może jakieś urządzenie gospodarstwa domowego zrzucone z brzegu, do którego, jak wskazywało wznoszące się dno, było coraz bliżej. Było tu także więcej śmieci. Servaz machnął płetwami, by tam podpłynąć. Dostrzegał już wśród roślinności blady odblask szyby i jakiegoś metalowego przedmiotu.
Jego serce zaczęło bić szybciej. Czuł mieszankę podniecenia i strachu.
Mimo niecierpliwości i ciekawości zmuszał się, by powoli wypuszczać powietrze. – Jeszcze dwa machnięcia płetwami. Zobaczył go. Popielaty mercedes Joachima Camposa. Niemal nietknięty, mimo toczącej go rdzy.
Korozja zjadła połowę tablicy rejestracyjnej, została jednak litera X albo Y, dwa zera i czytelne cyfry oznaczające departament: 65.
Coś było w środku.
Za kierownicą.
Servaz widział go przez przednią szybę pokrytą cienką przezroczystą błoną.
Był blady.
I nieruchomy.
Patrzył prosto przed siebie.
Człowiek, który kiedyś był kierowcą autokaru.
Poczuł, że krew w jego żyłach za bardzo się burzy, że serce bije zbyt mocno, a on za szybko oddycha. Okrążył samochód, szarpiąc się, i niezdarnie podpłynął do drzwi od strony kierowcy.
Wyciągnął rękę i nacisnął na klamkę. Spodziewał się, że będzie zablokowana, tymczasem wbrew jego oczekiwaniom drzwi otworzyły się, wydając zduszone przez wodę skrzypnięcie. Nie było jednak dość miejsca, by otworzyć je na oścież: koła były zakopane w podłożu i dolna część drzwi szorowała o dno.
Servaz przez szparę zajrzał do środka i oświetlił sylwetkę za kierownicą.
Postać siedziała na swoim miejscu, przytrzymywana tym, co zostało z pasów bezpieczeństwa. Gdyby pasy puściły, po kilku dniach gazy rozdęłyby trupa i pływałby on pod sufitem. Strumień światła wydobył z ciemności szczegóły, których Servaz wolałby nie widzieć: długotrwałe zanurzenie zmieniło tkankę tłuszczową w tłuszczowosk, inaczej „trupi tłuszcz”, substancję w dotyku przypominającą mydło i Joachim wyglądał
jak doskonale zakonserwowana woskowa figura. Proces saponifikacji powstrzymał rozkład ciała i zachował je w takim stanie przez wszystkie te lata. Owłosienie uległo zniszczeniu i Servaz miał przed sobą łysą, woskową głowę, wystającą z pozostałości kołnierzyka koszuli. Naskórek na dłoniach wystających z postrzępionych rękawów oddzielił się i wyglądał jak dwie nieskazitelnie białe rękawiczki – to również typowy proces u topielców.
Oczy zniknęły, a w ich miejscu widniały dwie czarne dziury. Servaz uświadomił sobie, że samochód do pewnego stopnia uchronił trupa przed drapieżnikami. Oddychał coraz szybciej. Miał już okazję oglądać nieboszczyków, ale nigdy nie robił tego dziesięć metrów pod wodą na dnie jeziora, skrępowany skafandrem. Woda stawała się coraz zimniejsza. Zadrżał. Narastające ciemności, odblask światła, a teraz ten trup…
Dwutlenek węgla z trudem wydobywał się na zewnątrz i zatruwał mu mózg. Servazowi było coraz trudniej oddychać.
A potem policjant zauważył dziurę w pobliżu skroni. Pocisk trafił w policzek obok lewego ucha. Obejrzał otwór. Strzał z przyłożenia.
Nagle wydarzyła się rzecz niewiarygodna. Trup się poruszył! Servaz poczuł, jak narasta w nim panika. Strzępy koszuli na martwym tułowiu zafalowały po raz drugi i policjant gwałtownie się cofnął. Uderzył głową w jakiś metalowy element nadwozia. Poczuł, że zahaczył o coś automatem oddechowym, i na myśl, że zabraknie mu powietrza, na moment ogarnęło go przerażenie. Wydmuchał z siebie chmurę rozpaczliwych bąbelków.
Działając pod wpływem szoku, wypuścił z ręki latarkę, która wolno opadła na podłogę auta, między nogi nieboszczyka, zalewając ciało, deskę rozdzielczą i sufit pojazdu strumieniem jasnego światła.
W tej samej chwili ze strzępów koszuli wypłynęła maleńka rybka i zniknęła w oddali. Servazowi szumiało w uszach. Brakowało mu powietrza, w jego skroniach pulsowała krew. Uświadomił sobie, że zapomniał sprawdzić manometr. Wyciągnął rękę, sięgnął między pedały i nogi topielca po latarkę i zaczął nią wymachiwać na wszystkie strony, by wezwać pomoc.
Gdzie jest Ziegler?
Nie miał odwagi, by czekać. Zrobił kilka rozpaczliwych ruchów płetwami w kierunku powierzchni. Upłynął zaledwie kilka metrów i znalazł
się w plątaninie białych, porozgałęzianych korzeni.
Poczuł, że coś trzyma go za nogę. Miotał się wściekle, by się wyswobodzić, kiedy jakiś inny kawałek drzewa gwałtownie uderzył w jego maskę. Ogłuszony, próbował ruszyć się w lewo, a potem w prawo, ale znowu wpadł w twarde, sztywne korzenie. Były wszędzie! Był uwięziony przez to kłębowisko, które wcześniej widział z daleka, zaledwie kilka metrów pod powierzchnią! Jego latarka musiała się zepsuć, ponieważ dostrzegł już tylko szarość, która wyżej była nieco jaśniejsza, a w dole zupełnie czarna, oraz zagmatwaną sieć makabrycznych korzeni wokół
siebie. Czuł, że traci zmysły, że nie jest już zdolny do refleksji. Nie miał
odwagi zawrócić ani zanurkować niżej. Za wszelką cenę musiał znaleźć drogę ku górze.
Teraz!
Nagle końcówka automatu oddechowego została wyrwana z jego ust.
Przerażony, znalazł ją po omacku i szarpnął, ale urządzenie zakleszczyło się między gałęziami albo korzeniami! Przyłożył do niej usta i łapczywie wciągnął tlen. Jeszcze raz szarpnął i ustnik znowu mu wypadł. Coś się nie zgadzało… Automat wciąż był podłączony do butli. Jak to możliwe, że zaklinował się wśród korzeni? Znowu przytknął go do ust i zrobił wdech.
Szarpał rozpaczliwie, usiłując wydobyć urządzenie. Nic z tego. Panika go zaślepiała. Wokół siebie słyszał trzaskające bąble powietrza – objaw własnego oszołomienia.
Nie chciał zostać ani minuty dłużej w tej wodzie, złapany w potrzask.
Odpiął taśmy butli. Miotając się, uwolnił się z uprzęży. Po raz ostatni zaczerpnął powietrza z aparatu.
Następnie chwycił korzenie i szarpał je na wszystkie strony, ale w wodzie miał za mało siły. Bił płetwami, ciągnął, zapierał się, naciskał
nogami. Rozległ się głuchy trzask. Torował sobie drogę ku górze, na oślep, wślizgnął się w mysią dziurę, podciągnął się wyżej, uderzył się, potrząsnął, podczołgał się, wyrwał się, znowu się uderzył, uwolnił się i płynął, płynął, płynął ku górze.
Deszcz przyszedł od zachodu. Jak wojsko napadające na jakiś kraj.
Najpierw przednia straż w postaci gwałtownych podmuchów wiatru i błyskawic zapowiedziała jego nadejście. A potem nad lasami i drogami rozszalała się ulewa. To nie był zwyczajny deszcz, ale istny potop spadający z nieba. Walił w dachy i ulice Marsac, szybko przepełniając studzienki, smagał stare kamienne fasady domów, a potem przesunął się nad wieś. Zalewał pagórki, które znikały przykryte ciężkim, płynnym całunem, i siekł powierzchnię jeziora, kiedy głowa Servaza przebiła warstwę gałęzi i śmieci pływających między korzeniami przy samym brzegu.
Maska przywarła mu do twarzy jak przyssawka. Musiał mocno szarpnąć, by ją zdjąć i miał wrażenie, jakby zrywał ją razem z policzkami.
Szeroko otworzył usta i wielkimi, łapczywymi haustami łykał chłodne powietrze. Pozwolił, by deszcz lał mu się na język. Pokręcił głową dookoła i jego przerażenie wróciło. Która godzina? Ile czasu spędził pod wodą, skoro zdążył zapaść zmrok? Usłyszał, jak Ziegler przebija się na powierzchnię obok niego. Chwyciła go w ramiona.
– Co się stało? Co się stało?
Nie odpowiedział. Kręcił głową na prawo i lewo z szeroko otwartymi oczami, z maską na czole. Krople deszczu stukały w neoprenowy kombinezon. Usłyszał niedaleko uderzenie pioruna. I szum ulewy bijącej w powierzchnię jeziora.
– Boże! – zawył. – Widzisz mnie?
W dalszym ciągu trzymała go za ramiona. Rozglądała się dookoła i zastanawiała się, jak dopłynąć do brzegu i wspiąć się na strome zbocze, czepiając się gałęzi i korzeni. Odwróciła się do niego. Spoglądał na wszystkie strony, ale, co dziwne, na niczym nie zatrzymywał wzroku. Nie patrzył na nią.
– Widzisz mnie? – zapytał, tym razem głośniej.
– Co? Co?
– NIC NIE WIDZĘ! JESTEM ŚLEPY!
Obserwował ich, cichy i niewidoczny jak cień. Jak jeden z wielu cieni. Nie zdawali sobie sprawy, że jest tak blisko. Nawet sobie nie wyobrażali, że może być w okolicy. Zdjął czarną czapkę, by poczuć, jak deszcz uderza o jego czaszkę przez krótko przycięte, ufarbowane na blond włosy. Pogłaskał
się po czarnej, ociekającej wodą bródce z uśmiechem na ustach i błyszczącymi w półmroku oczami.
Szedł za nimi aż do tej opuszczonej, zrujnowanej kaplicy, gdzie najwyraźniej mieli zwyczaj się spotykać. Zaszył się w krzakach i przez od dawna pozbawione witraża okno słuchał dyskusji, jaką toczyli przy fajce wodnej. Musiał przyznać, że byli znacznie bardziej interesujący niż średnia statystyczna, niż wszyscy ci prymitywni półanalfabeci. Teraz lepiej rozumiał, w jaki sposób Martin stał się taki, a nie inny. To miejsce kształtowało całkiem obiecujących dorosłych. Wyobraził sobie szkołę zbrodniarzy, która w podobny sposób formowałaby swoich studentów.
Pomyślał, że mógłby w niej wykładać, i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Siedząc przyczajony w krzakach w strumieniach deszczu, patrzył, jak młodzi ludzie ubrani w szeleszczące skafandry, w kapturach na głowach, wychodzą z kaplicy i ruszają ścieżką przez las w stronę liceum. Z kaplicy dawno już zniknął Chrystus i wszelkie inne oznaki kultu. Walały się tu puszki po piwie, puste butelki po coca-coli, opakowania po lekach hamujących apetyt i strony gazet pokryte reklamami – ordynarnym symbolem innej religii: dominującej i bezpłodnej religii masowej konsumpcji.
Hirtmann nie był wierzący, ale musiał przyznać, że niektóre religie, zwłaszcza chrześcijaństwo i islam, prześcignęły wszystkie inne w zakresie stosowanych tortur i okrucieństwa. On sam chętnie pobawiłby się wymyślnymi narzędziami zaprojektowanymi przez podobnych sobie średniowiecznych geniuszy, którzy w owych czasach cieszyli się pełną swobodą w rozwijaniu swoich talentów. Głosiłby kazania z taką samą elokwencją, jakiej używał na salach sądowych, by wsadzić za kratki tych, których
niewinność
można
było
zakwestionować.
Tymczasem
przygotowywał się do roli sędziego i kata. Zamierzał na swój sposób odkurzyć stary dowcip o polarnym polewaczu*.
Początkowo sądził, że uzurpator – ten, który odważył się zająć jego miejsce i podszyć pod niego – to jeden spośród tych młodych ludzi. Ale słuchając ich i węsząc tu i tam, zrozumiał swoją pomyłkę. Ironia tej sytuacji objawiła mu się z całym swym okrucieństwem. Biedny Martin…
Tyle już wycierpiał. Być może po raz pierwszy w życiu Hirtmann poczuł, że daje się ponieść porywowi współczucia i braterstwa. Prawie miał łzy w oczach. Sam był zaskoczony, że Martin ma na niego taki wpływ. Było to cudowne, przepyszne zaskoczenie. Martin, mój przyjaciel, mój brat, pomy-
ślał. Zamierzał srogo ukarać winnego. Ponieważ jego wina była podwójna, poniesie podwójną karę: za przestępstwo obrazy majestatu i za zdradę.
* Arroseur arrosé, film braci Lumière (1895), w którym ogrodnik za sprawą fortelu małego chłopca sam zostaje oblany wodą, którą podlewał ogród (przyp. tłum.).
Karę, która na zawsze czerwonymi literami zapisze się zarówno na jego ciele, jak i w jego umyśle.