22

NOSTALGIA

Pochyliła się nad muszlą klozetową, by zwymiotować. Wypłukała usta.

Umyła zęby i znowu wypłukała. Po czym podniosła się i spojrzała na ducha, który patrzył na nią z lustra. Wzrokiem rzuciła mu wyzwanie.

Robiła tak od miesięcy. Poczuła jednak, że duch już się jej nie boi, że z każdym dniem jest coraz silniejszy.

Oficjalnie zaczął się rozrastać dziesięć miesięcy temu w jej szyi, wiedziała jednak, że był tam już dużo wcześniej. Z początku w postaci pojedynczej małej komórki, samotnej i złowieszczej, która czekała na swój czas: na chwilę, kiedy zacznie się dzielić na tysiące, miliony i miliardy komórek. Ironia losu: im większa była liczba tych nieśmiertelnych komórek, tym ona sama była bliżej śmierci. I druga ironia: wróg był nie na zewnątrz, ale w środku. Narodził się z niej. Mechanizm molekularny, podział komórkowy, czynniki mutagenne, wtórne ogniska… Została specjalistką. Miała wrażenie, że fizycznie czuje mnożenie się komórek rakowych w swoim ciele, rakowe wojska, które przemieszczały się po autostradach jej układu krążenia, łącznikach, zjazdach, podrzędnych drogach naczyń włosowatych i gruczołów limfatycznych, okupowały jej płuca, trzustkę i wątrobę, wysyłając przerzuty aż do pachwiny i mózgu.

Otworzyła apteczkę i sięgnęła po środek przeciwwymiotny. Napełniła wodą kubek do mycia zębów. Nie miała w żołądku nic poza alkoholem. Straciła już apetyt. Na początku tygodnia znowu brała chemię. Zanuciła Feeling Good. Wersja Muse albo Niny Simone. Im bliżej była śmierci, tym bardziej chciało jej się śpiewać. Birds flying high you know how I feel/Sun in the sky you know how I feel. Wychodząc z łazienki, usłyszała dobiegający z gabinetu głos męża. Paul zostawił niedomknięte drzwi. Boso podeszła bliżej. Był niespokojny. Rozmawiał przez telefon drżącym głosem.

– Mówię ci, mamy problem. Ten glina nie odpuści – Jest uparty.

Położyła dłoń na chustce, sprawdzając, czy peruka dobrze leży.

Znowu mdłości. Nagle znalazła się bardzo daleko. Zobaczyła rodzące się i umierające planety, gwiazdy, które gasną na firmamencie, dziecko w łonie matki oczekujące narodzin, podczas gdy jakiś człowiek umiera, falę powstającą na otwartym oceanie i siebie samą w wieku piętnastu lat mknącą na desce surfingowej, sonatę Schuberta, którą grała na pianinie jako dziewiętnastolatka oklaskiwana przez setkę słuchaczy, warany w jakiejś dżungli, lagunę, wulkan, plecak, podróż dookoła świata w towarzystwie dużo od niej starszego żonatego mężczyzny, którego wtedy kochała. Tego właśnie chciała. Przewinąć film. Wrócić do punktu zerowego. Zacząć wszystko od nowa.

Znowu usłyszała spanikowany głos za drzwiami.

– Wiem, która jest godzina! Zadzwoń do niego i zapytaj, co się dzieje.

Nie, nie jutro, teraz, w nocy, cholera! Niech wyciągnie prokuratora z łóżka, do kurwy nędzy!

Gdzie byłeś i co robiłeś w piątek wieczorem?

Uśmiechnęła się. Pieszczoch mediów się boi. Ma pietra. Kochała go.

O tak. Bardziej niż któregokolwiek innego. Aż do dnia, kiedy zaczęła nim gardzić. Również bardziej niż którymkolwiek innym. Jej pogarda była wprost proporcjonalna do dawnej miłości. Czy to jeden ze skutków ubocznych choroby? Choroba powinna raczej uczynić ją bardziej wyrozumiałą, nieprawdaż? Bardziej… empatyczną, jak zwykli mówić ci ludzie, jej „przyjaciele” – dziennikarze, politycy, lekarze, dyrektorzy przedsiębiorstw, drobni dorobkiewicze. Teraz sobie uświadamiała, w jakim otoczeniu się obraca: pedanci, bufoni, pozerzy z ustami pełnymi pięknych słów, dowcipnych powiedzonek, wytartych frazesów, którymi raczą się nawzajem. I jak bardzo brakuje jej prostych ludzi, których znała w dzieciństwie. Ojca, matki – prostych rzemieślników. Ich sąsiadów, ich przyjaciół, skromnej dzielnicy, w której dorastała.

– W porządku. Zadzwonisz do mnie.

Jej uszu dobiegł trzask odkładanej słuchawki. Dyskretnie się usunęła. Słyszała, jak opowiadał gliniarzowi, że spędzili tamten wieczór razem, oglądając film na DVD. I że ona uwielbia amerykańskie komedie z lat pięćdziesiątych – jedyna prawda w tym steku kłamstw. Rzymskie wakacje. O mało nie parsknęła śmiechem. Wyobraziła sobie męża jako Gregory’ego Pecka, a siebie samą jako Audrey Hepburn, jadących na vespie po ulicach Rzymu. To prawda, dziesięć lat wcześniej byli do nich podobni. Idealne małżeństwo. Wszyscy ich podziwiali, zazdrościli, patrzyli na nich z zawiścią. Podczas każdego przyjęcia, na które szli razem, skupiali na sobie wszystkie spojrzenia – ona, młoda, błyskotliwa i pociągająca dziennikarka, i on, młody polityk, przed którym świetlana przyszłość stała otworem. Spojrzenia pełne zachwytu i zawiści. Świetlana przyszłość nadal stoi przed nim otworem…

Od wielu lat nie oglądali razem żadnego filmu.

Słyszała, jak skomlał – niczym ranne zwierzę – nad śmiercią tej dziwki. Nie przejmował się gliniarzem, który siedział naprzeciwko. Aż tak bardzo ją kochał?

Gdzie byłeś w piątek?

Jedno było pewne: nie w domu. Podobnie jak we wszystkie inne wieczory.

Nie chciała wiedzieć. Było już wokół niej wystarczająco dużo ciemności. Nie miała nic przeciwko temu, by smażył się w piekle albo zdychał w więzieniu – ale po jej śmierci. Smutek, samotność i strach przed śmiercią miały w jej ustach smak gipsowego pyłu. A może to kolejna sztuczka ducha. Chciała umrzeć w spokoju.


Ziegler otworzyła szafę i wyjmowała z niej wszystkie ubrania, które kolejno kładła na łóżku.

Nieprzemakalna granatowo-modra kurtka z dwiema wstawkami z napisem ŻANDARMERIA na plecach i klatce piersiowej. Niebieska bluza polarowa ze wzmocnieniami na łokciach i ramionach. Kilka koszulek polo z długim rękawem, dwie pary spodni, trzy proste spódnice, koszule, jeden czarny krawat ze spinką, kilka par czółenek i dwie pary glanów, rękawiczki, czapka z daszkiem i kapelusz, który wydał jej się równie idiotyczny jak przed wakacjami, kiedy miała go na głowie ostatni raz.

Jednak teraz nie nosiła już tych galowych strojów, które wkłada się na defiladę lub wizytację prefekta, ale ubierała się zwyczajnie. Wszystkie te mundury, które większość jej kolegów nosiła z taką dumą, dla niej były symbolami jej degradacji i niełaski.

Przez dwa lata ubierała się po cywilnemu jako pracownik wydziału śledczego. I oto teraz wracała do punktu wyjścia.

Marzyła o przeniesieniu do wielkiego miasta, szalonego, pełnego świateł, hałasu. Zamiast tego znalazła się w małej mieścinie. Wiedziała, że w takich z pozoru idyllicznych miejscowościach przestępczość, choć mniej widoczna, nie jest bynajmniej mniej wszechobecna. Za sprawą powszechnego dostępu do samochodów i nowych technologii bandytyzm szerzył się we wszystkich zakątkach kraju. Z jednej strony rozzuchwaleni przestępcy z miast nie wahali się zapuszczać w okolice, w których było mniej policji. Z drugiej, wystarczyła mieścina licząca kilkuset mieszkańców, by znaleźć w niej jednego czy dwóch bezmózgich kretynów, którzy w swoich snach o potędze marzyli o dorównaniu w podłości miejskim idolom. Dość powiedzieć, że zarówno w mieście, jak i na prowincji bezrobocie nie groziło adeptom dwóch profesji: prawnikom i glinom.

Ziegler doskonale wiedziała, że jeśli tylko pojawi się jakaś poważna sprawa, od razu zostanie ona powierzona innej jednostce śledczej, dysponującej większymi możliwościami niż jej skromna brygada.

Upewniła się, że wszystkie stroje są czyste i wyprasowane, po czym z powrotem powiesiła je w szafie, starając się jak najszybciej o nich zapomnieć. Nazajutrz rano kończyły się jej wakacje. Od tej chwili żadnego negatywnego myślenia.

Wyszła z sypialni, przeszła przez miniaturowy salon służbowego mieszkania, chwytając po drodze leżącą na ławie gazetę. Następnie usiadła przy małym biurku pod oknem i włączyła komputer.

Znalazła artykuł. Na stronie internetowej gazety nie było więcej informacji niż w papierowym wydaniu. Był natomiast link odsyłający do starszego artykułu, który ukazał się podczas jej pobytu na greckich wyspach. Jego tytuł: MORDERSTWO MŁODEJ WYKŁADOWCZYNI W

MARSAC. Policjant, który rozwiązał sprawę z Saint-Martin, prowadzi śledztwo. Poczuła, że jej puls przyspieszył.


– Na boga, czy pan wie, która jest godzina? – powiedział minister, plując do słuchawki i wyciągając drugą rękę w kierunku nocnej lampki.

Rzucił okiem na żonę, która spała głęboko na środku ich wielkiego łoża. Na dzwonek telefonu nawet się nie przebudziła. Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki nie odpowiedział. Ostatecznie był przewodniczącym zespołu parlamentarnego w Zgromadzeniu Narodowym i nie miał

w zwyczaju budzić ludzi z powodu drobiazgów.

– Jak się pan domyśla, skoro dzwonię do pana o tej porze, chodzi o sprawę najwyższej wagi.

Minister podniósł się do pozycji siedzącej.

– Co się dzieje? Jakiś zamach terrorystyczny? Ktoś nie żyje?

– Nie, nie – odpowiedział głos. – Nic z tych rzeczy. Niemniej jednak w mojej opinii to nie mogło czekać do jutra.

Minister miał ochotę powiedzieć, że ich opinie są niemal tak liczne i tak od siebie różne, jak to, co obydwaj mają między nogami, powstrzymał

się jednak, ponieważ spieszno mu było, by dowiedzieć się więcej.

– O co chodzi?

Szef zespołu parlamentarnego wyjaśnił mu sprawę. Minister zmarszczył brwi i spuściwszy białe stopy na podłogę, wsunął je w pantofle.

Następnie wyszedł z sypialni służbowego mieszkania i udał się do gabinetu.

– Mówi pan, że on był kochankiem tej kobiety? To plotka czy fakt?

– Przyznał się temu policjantowi – odpowiedział rozmówca.

– Kurwa! Jest głupszy, niż myślałem. A nie mówił panu przypadkiem, czy ją zabił? – zakpił minister.

– W mojej opinii nie. – Polityk był całkiem poważny. – Nie sądzę, by Paul był do czegoś takiego zdolny. Jeśli chce pan znać moje zdanie, to słabeusz, który chce uchodzić za silnego.

Przewodniczący zespołu parlamentarnego nie był zły z powodu tego wyskoku, który jednocześnie uniewinniał i upokarzał jego rywala. Był

świadom ambicji Paula Lacaze’a. Wiedział, że młody poseł pożąda jego stanowiska. Nie cierpiał tego wolnego strzelca, tego wściekłego szczeniaka, który chciał w polityce grać rolę rycerza na białym koniu. Z białym jest ten problem, pomyślał, że się brudzi. W gruncie rzeczy nie był niezadowolony z tego, co się stało. Ale minister po drugiej stronie westchnął.

– Radzę panu usunąć ze swojego słownika wyrazy takie jak „zdanie”

„sądzę” czy „opinia” – rzucił oschle. – Wyborcy nie lubią opinii, ale działania i fakty.

Szef zespołu parlamentarnego miał ochotę odbić piłeczkę, ale się pohamował. Był na tyle wyrobionym politykiem, że wiedział, kiedy lepiej siedzieć cicho.

– A ten glina, co o nim wiemy?

– To ten, który półtora roku temu uwalił Erica Lombarda.

Po drugiej stronie zapanowało milczenie. Minister się zastanawiał.

Spojrzał na zegarek. Było dwanaście minut po północy.

– Dzwonię do Ministerstwa Sprawiedliwości – postanowił. – Trzeba za wszelką cenę utrzymać kontrolę nad tą sprawą, zanim wybuchnie nam przed nosem. A pan zadzwoni do Lacaze’a. Niech mu pan powie, że chcę go widzieć. Jutro. Mam gdzieś jego plany. Niech sobie radzi.

Nie czekając na odpowiedź, odłożył słuchawkę. Odszukał numer telefonu kobiety, która stała na czele Ministerstwa Sprawiedliwości.

Powinna szybko zasięgnąć informacji na temat sędziów, którzy zajmują się sprawą. Przez chwilę żałował czasów, kiedy w tym kraju sędziowie byli pod pantoflem władzy, kiedy można było zdusić każdą aferę, kiedy życie pierwszego gliniarza Francji składało się tylko z nielegalnych podsłuchów, kompromitujących raportów na temat jego rywali i brudnych sztuczek.

Bardzo by chciał powrotu do tamtych czasów, ale było to już niemożliwe.

Obecnie mali sędziowie wszędzie wpychali swoje brudne ryjki i na każdym kroku trzeba było się mieć na baczności.


Servaz spojrzał na zegarek na desce rozdzielczej. Dwadzieścia minut po północy. Może jeszcze nie jest za późno. Czy wolno mu wpadać ot tak, bez zapowiedzi? Znowu poczuł w nozdrzach zapach jej perfum, tak jak w sobotę wieczorem, kiedy go pocałowała. Zdecydował, że mu wolno.

Zamiast wracać do Marsac, zostawił za plecami dzielnicę rezydencji i kontynuował drogę przez las, po czym na najbliższym skrzyżowaniu wśród pól skręcił w lewo. Szosa prowadziła prosto nad jezioro. Przejechał

odcinek wzdłuż lasu i wziął jeszcze jeden zakręt. Pierwszy dom na pół-

nocnym brzegu należał do Marianne. Za drzewami, na parterze domu Servaz dostrzegł światło. Marianne nie spała. Podjechał pod bramę i wysiadł z auta. Nacisnął na guzik domofonu.

– To ja – powiedział po prostu, gdy usłyszał ciche buczenie prądu w urządzeniu. Uświadomił sobie, że jego serce bije trochę zbyt mocno.

Zamiast odpowiedzi usłyszał kliknięcie i brama powoli się rozsunęła.

Servaz wrócił za kierownicę. Powoli jechał po żwirku. Światła samochodu wydobywały z ciemności niskie gałęzie świerków. Nikt nie przyglądał mu się z okna, ale drzwi wejściowe na ganku były otwarte.

Zamknął je za sobą i ruszył tam, skąd dobiegał dźwięk telewizora.

Siedziała

na

piaskowej

kanapie

wśród

poduszek,

z

kolanami

podciągniętymi pod siebie i lampką wina w ręku. Oglądała jakiś program literacki. Uniosła rękę z kieliszkiem w jego kierunku.

– Cannonau di Sardegna – powiedziała. – Chcesz?

Nie wyglądała na zaskoczoną tak późną wizytą. Servaz nigdy nie słyszał o tym winie. Marianne miała na sobie krótką satynową piżamę, której chabrowy kolor podkreślał blond jej włosów, jasną barwę oczu i opaleniznę na nogach. Nie mógł nie patrzeć.

– Chętnie – odparł.

Wstała zwinnie, wyjęła z barku duży kieliszek, postawiła go na ławie i do wysokości jednej trzeciej wypełniła winem. Było dobre, ale jak na jego gust trochę zbyt wytrawne. Musiał jednak przyznać, że nie jest specjalistą.

Marianne wyciszyła telewizor, zostawiając włączony obraz. Syndrom samotnej osoby, pomyślał. Telewizor, nawet z wyłączonym głosem, to już jakaś obecność. Wyglądała na wyczerpaną i smutną, miała nieumalowane, podkrążone oczy – taka jednak wydała się Servazowi jeszcze bardziej pociągająca. Aodhágán miał rację. Jak kiedyś, tak i dziś nie miała sobie równej. Mogłaby wpaść na jakieś przyjęcie bez makijażu, nieuczesana i ubrana tylko w tę piżamę, a i tak przyćmiłaby wszystkie inne kobiety pomimo ich biżuterii, sukienek szytych na miarę i uczesania prosto od fryzjera.

Usiadła z powrotem. Servaz opadł na kanapę obok niej.

– Co cię sprowadza? – zapytała.

Zanim zdążył odpowiedzieć, odwróciła się do niego i podskoczyła.

– O Boże, Martin, masz pełno krwi za kołnierzem i we włosach!

Pochyliła się i poczuł, jak delikatnie rozgarnia jego włosy palcami.

– Masz paskudną ranę. Powinieneś iść do lekarza! Jak to się stało?

Wypił łyk wina i opowiedział jej. Wiedział, że jeszcze jeden czy dwa łyki takie jak ten, a zacznie mu się kręcić w głowie. Rzucił okiem na etykietę. Aż czternaście procent. Powiedział jej o nagraniach z monitoringu banku, o drugiej postaci, o hałasach, o pościgu na dach.

– Czy to znaczy… czy to znaczy, że osoba sfilmowana przez kamerę to według ciebie prawdziwy sprawca?

Wyczuł nadzieję w jej głosie. Wielką, nadmierną.

– To możliwe – odpowiedział ostrożnie.

Nic nie dodała, ale zgadł, że intensywnie rozmyśla, nie przestając mechanicznie rozgarniać jego włosów końcówkami palców.

– Tego nie można tak zostawić. Trzeba cię zszyć.

– Marianne…

Znowu wstała i wyszła z pokoju. Wróciła pięć minut później z watą, alkoholem i opakowaniem pasków Steri-Strip.

– Nie da rady. Chyba będziesz musiała mi ogolić czaszkę.

– Czemu nie?

Zrozumiał, że dobrze jej zrobi, jeśli zajmie się czymś przez chwilę i nie będzie myślała o Hugonie. Poczuł pieczenie alkoholu, gdy przemywała ranę, a kiedy przycisnęła trochę zbyt mocno, podskoczył z bólu. Wyjęła z pudełka jeden pasek, zdjęła warstwę ochronną i spróbowała go przykleić, ale niemal od razu zrezygnowała.

– Masz rację, trzeba cię ogolić.

– W żadnym wypadku.

– Zaczekaj. Pozwól, że zobaczę.

Znowu się pochyliła, jej palce wciąż były zanurzone w jego włosach.

Była blisko. Zbyt blisko… Uświadomił sobie, jak cienka jest satynowa piżama, która dzieli go od tego ciała. Zdał sobie sprawę z obecności gorącej, opalonej skóry pod spodem. Z jej zbyt dużych – podobnie jak u niego – ust. Kiedyś się z tego śmiali. Mówili sobie, że ich usta odnalazły się nawzajem. Palce Marianne pieściły jego kark. Odwrócił głowę.

Spojrzał jej w oczy i dostrzegł ich blask.

Wiedział, że to nie jest dobry moment, że to ostatnia rzecz, jaką powinien zrobić w tej chwili. Przeszłość to przeszłość. Już nie wróci. Już nie będzie tak jak dawniej. Nie taka przeszłość jak ich. To niemożliwe.

Zyskaliby na tym tylko tyle, że musieliby spakować najpiękniejsze wspomnienia do walizki, pozbawić je tego wielkiego ładunku magii, jaki zachowały aż dotąd. Jeszcze był czas, by wcisnąć „pauzę”: i milion dobrych powodów, żeby to zrobić.

W głębi jego wnętrzności wezbrała jednak nagła fala. Palce Marianne wśliznęły się w jego włosy jak woda i przez kilka sekund widział tylko jej twarz i szeroko otwarte oczy, lśniące jak jezioro w blasku księżyca.

Pocałowała go w kącik ust i poczuł, jak oplata go ramionami. Nagle cisza wydała mu się gęstsza. Pocałowali się. Spojrzeli na siebie. Znowu się pocałowali. Jakby musieli się upewnić, że to wszystko dzieje się naprawdę i że właśnie tego pragną. Instynktownie wrócili do dawnych gestów, które były ich sposobem na wzajemne oddanie: głębokie pocałunki, całkowite zawierzenie, w którym bez reszty się zatracali, zamknięte oczy: w przeciwieństwie do Alexandry, która jakby zatrzymywała się na progu, z na wpół otwartymi ustami, z tą rezerwą, która zdradzała potrzebę kontroli nawet podczas uprawiania seksu. Nawet gdyby był niewidomy, rozpoznałby ten język, te usta, te pocałunki. Mieli rację, gdy mówili, że ich usta się odnalazły. Był z innymi kobietami – po Marianne i nawet po Alexandrze

– ale

z

żadną nie

zaznał

takiej

jedności,

takiej

komplementarności. Tylko ona całowała go w ten sposób.

Rozebrał ją pośpiesznie i rozpoznał włosy między jej udami. Długą szyję, szerokie plecy, brodawki piersi, znamię. Te same były także smukłe kształty i szczupłe ramiona, a także solidniej zbudowana dolna część ciała: obfite, rozszerzające się biodra, atletyczne nogi i taki sam brzuch, zadziwiająco – bardziej niż u jej braci – umięśniony, który musiała zawdzięczać genom. Rozpoznał też charakterystycznie wyginającą się i powracającą miednicę i obfitą wilgoć, którą wyczul palcami. Wszystko to było mu tak dobrze znane, że uświadomił sobie, iż wspomnienie tych wszystkich doznań drzemało gdzieś zapisane w zwojach gadziej części jego mózgu i tylko czekało na obudzenie. Miał wrażenie, jakby znowu znalazł

się u siebie.


Irène nie chciało się spać. Wróciła do swojego nocnego rytuału, który nie pozwalał jej spać. Do swojej pasji, swojego polowania. Uaktualnianie informacji. Przeglądanie zapisków w laptopie MacBook Air po miesiącu wakacji, w trakcie których na życzenie Zuzki była odłączona od sieci.

O tej obsesji świadczyły zdjęcia i wycinki z prasy przypięte szpilkami do ścian jej biurowego kącika. Gdyby członkowie paryskiej komórki, z którą kontaktował się Servaz, włamali się do komputera Irène Ziegler, z pewnością byliby zdumieni ilością informacji, jakie zdołała zgromadzić w ciągu kilku miesięcy na jeden, jedyny temat: Juliana Aloisa Hirtmanna.

I być może uznaliby, że mogłaby należeć do ich zespołu, ponieważ najwyraźniej Ziegler przeczytała wiele o Szwajcarze. W rzeczywistości przeczytała wszystko.

Funkcjonariuszka żandarmerii znalazła w archiwach szwajcarskiej prasy

niemal

niewyczerpaną

kopalnię

informacji

o

dzieciństwie

Hirtmanna, o jego studiach na Uniwersytecie Genewskim, karierze prokuratora, trzyletnim pobycie w Międzynarodowym Trybunale Karnym w Hadze. Pewna helwecka reporterka długo rozmawiała z bliższymi i dalszymi krewnymi, sąsiadami i mieszkańcami Hermance, miasteczka nad brzegiem Jeziora Genewskiego, gdzie Hirtmann dorastał. Dzieciństwo seryjnego mordercy zawsze zawiera pewne zapowiedzi przyszłości, wiedzą o tym wszyscy specjaliści: nieśmiałość, samotność, niski stopień socja-lizacji, patologiczne upodobania, zniknięcia zwierząt w sąsiedztwie…

Klasyka gatunku. Dziennikarka dotarła w ten sposób do pewnego zdarzenia, które zwróciło uwagę śledczych. W wieku dziesięciu lat Hirtmann stracił młodszego o dwa lata brata Abla w nie całkiem wyjaśnionych okolicznościach. Rzecz zdarzyła się w środku lata podczas wakacji, które Hirtmann i jego braciszek spędzali u dziadków. Rodzice chłopców właśnie się rozwiedli.

Dziadkowie mieli farmę z typowym dla Szwajcarii dużym budynkiem, z gołębnikiem, krowami i gęśmi. Rozległa panorama była piękna – błękit na górze i błękit na dole, gdyż posiadłość leżała nad jeziorem Thun w Oberlandzie Berneńskim. Za domem pasmo lodowców, stojących „niczym talerze na suszarce”, jak pisał Charles Ferdinand Ramuz. Widok jak z obrazka. Według dziennikarki liczni świadkowie mówili o samotnym chłopcu trzymającym się na dystans od innych dzieci, który bawił się jedynie ze swoim braciszkiem. Będąc u dziadków, Julian i Abel mieli w zwyczaju jeździć na długie rowerowe wycieczki – czasem na całe popołudnie – w okolice jeziora. Siadali w bujnej trawie i obserwowali, jak w dole, poniżej łagodnej i harmonijnej wypukłości pagórka, suną po jeziorze białe statki; słuchali, jak dzwony w dolinie wybijają wolno płynące godziny – ich wesołe melodie frunęły w niebo jak latawce unoszone prądami powietrza.

Tamtego wieczoru Julian wrócił sam. Zalewając się łzami, wyjaśnił, że on i brat poznali mężczyznę o imieniu Sebald. Jak twierdził, spotkali go na początku wakacji, a potem codziennie widywali się z nim po kryjomu.

Sebald – dorosły mężczyzna w wieku około czterdziestu lat – uczył ich „wielu rzeczy”. Jednak tego dnia był dziwny i rozdrażniony. Kiedy Julian mu powiedział, że Abel ma w kieszeni dwa pierniczki Basler Lackerli, Sebald chciał skosztować. „Wydaje mi się, że Abel to ukochany synek mamusi, nie mam racji, Julianie? I że ty jesteś mniej kochany?” – powiedział. Młodszy brat jednak uparcie odmawiał podzielenia się z Sebaldem ciasteczkami. „No i co zrobimy?” – zapytał mężczyzna słodkim głosem, od którego obaj chłopcy zadrżeli. I kiedy Abel, który zaczynał się już bać, okazał chęć powrotu, Sebald nakazał Julianowi przywiązać go do drzewa. Chłopak, chcąc się przypodobać dorosłemu, którego również się bał, posłuchał pomimo błagań braciszka. Następnie mężczyzna kazał mu napchać ziemi i liści do ust Abla, aby go ukarać, podczas gdy on wraz z Julianem mieli jeść ciastka na oczach małego. Właśnie w tej chwili Julian uciekł, zostawiając braciszka w rękach dorosłego.

Natychmiast po usłyszeniu relacji Juliana dziadkowie i sąsiedzi popędzili w tamto miejsce, ale po Ablu i Sebaldzie nie było śladu. W końcu tydzień później wody jeziora wyrzuciły ciało chłopca na brzeg. Sekcja zwłok wykazała, że przytrzymywano mu głowę pod wodą. Co do tajemniczego Sebalda, liczne dochodzenia prowadzone przez szwajcarską policję nie naprowadziły na żaden jego ślad ani nawet nie pozwoliły na potwierdzenie jego istnienia.

Podczas studiów na uniwersytecie – jak donosiło kilka czasopism kryminalnych – Hirtmann spotykał się z kilkunastoma studentkami, ale miał tylko jeden poważny związek: z kobietą, która później miała zostać jego żoną. Jego byłe dziewczyny i koledzy z wydziału prawa byli nagabywani przez prasę, a ich zeznania różniły się w wielu punktach.

Niektórzy opisywali go jako zupełnie normalnego studenta. Inni wspominali o jego fascynacji śmiercią i grozą. Według tych ostatnich Hirtmann często żałował, że zamiast na prawo nie poszedł na medycynę, i wykazywał się zaskakującą znajomością anatomii. W wywiadzie zamieszczonym w „La Tribune de Genève” studentka o imieniu Gilliane mówiła: „Był interesujący i zabawny, wcale nie jakiś niepokojący czy groźny. Przeciwnie, to był ktoś, kto potrafi manipulować ludźmi, kiedy z nimi rozmawia, omamić ich. Fascynujący był też ten jego mroczny styl – ubiór, upodobania muzyczne, lektury, sposób patrzenia, rozumie pan…”.

Inny dziennikarz zestawił jego rozmaite podróże do krajów sąsiadujących ze Szwajcarią z pewną liczbą zaginięć młodych kobiet. Kilka artykułów mówiło o pobycie Hirtmanna w Międzynarodowym Trybunale Karnym w Hadze, gdzie miał orzekać między innymi w sprawach gwałtów, tortur i morderstw popełnianych przez funkcjonariuszy sił zbrojnych – Błękitnych Hełmów.

Ziegler sporządziła niekompletną listę możliwych ofiar byłego prokuratora w Szwajcarii, ale także w Dolomitach, w Alpach francuskich, w Bawarii i w Austrii, oraz odnotowała pewną liczbę podejrzanych zaginięć w Holandii, w czasie gdy przebywał tam Hirtmann. W tym zniknięcie mężczyzny około trzydziestki, dociekliwego dziennikarza, który, jak się zdaje, wywęszył coś na długo przed innymi. Niewątpliwie obok kochanka pani Hirtmann była to jedyna ofiara płci męskiej. Na liście znalazła się też amerykańska turystka, która zaginęła na Bermudach w czasie, kiedy Hirtmann spędzał wakacje kilka kilometrów od jej miejsca zamieszkania – mimo że władze doszły do wniosku, że kobieta padła ofiarą rekinów. Prasa i policja przypisywały Szwajcarowi czterdzieści przypadków zaginięć w czasie dwudziestu pięciu lat. Według rachunków Ziegler liczba ofiar Hirtmanna była raczej bliska setki. Ani jednej z nich nie odnaleziono. Jeśli była jakaś dziedzina, w której mógł on uchodzić za mistrza, było nią właś-

nie pozbywanie się ciał.

Irène odchyliła się na oparcie fotela. Przez chwilę wsłuchiwała się w ciszę uśpionego bloku. Od czasu, kiedy Szwajcar uciekł z Instytutu Wargniera, minęło osiemnaście miesięcy. Czy przez cały ten czas zabijał?

Czy kiedykolwiek będzie o tym wiadomo?

Mroczne oblicze Juliana Aloisa Hirtmanna ujrzało światło dzienne, kiedy zamordował swoją żonę i jej kochanka, sędziego Adalberta Bergera, kolegę z sądu w Genewie, w swoim domu na brzegu Jeziora Genewskiego w nocy 21 czerwca 2004 roku. Hirtmann, który często organizował

w swojej willi orgie, na których bywała genewska śmietanka, tego wieczoru zaprosił na kolację młodego sędziego. Mieli po dżentelmeńsku ustalić szczegóły odejścia żony Hirtmanna Alexii, która chciała rozwodu. Po skończonej kolacji, podczas gdy w tle rozbrzmiewały Kindertotenlieder Mahlera, grożąc kochankom bronią, zmusił ich, by zeszli do piwnicy i rozebrali się do naga, po czym oblawszy ich szampanem, poraził oboje prądem za pomocą specjalnie przygotowanego elektrycznego wibratora.

Cała sprawa z powodzeniem mogłaby zostać uznana za nieszczęśliwy wypadek, zważywszy na styl życia małżeństwa, gdyby przy okazji nie uruchomił się alarm i gdyby policja nie dotarła na miejsce, zanim Alexia wyzionęła ducha.

Śledztwo, które nastąpiło potem, doprowadziło do odkrycia w skrytce bankowej kilku segregatorów pełnych prasowych wycinków na temat zaginięć kilkudziesięciu młodych kobiet w pięciu krajach ościennych, Hirtmann oświadczył, iż interesował się tymi zniknięciami z powodu swojego skrzywienia zawodowego. Kiedy okazało się, że jego linia obrony jest nie do utrzymania, zaczął manipulować psychiatrami. Jak większość osób jego pokroju doskonale wiedział, jakiego rodzaju odpowiedzi oczekują psychiatrzy i psychologowie od osobnika takiego jak on. Wielu zatwardziałych zbrodniarzy stało się mistrzami w odwracaniu działania systemu na swoją korzyść. Szwajcar wspomniał o zazdrości, jaką przeżywał, kiedy odkrył, że jego rodzice bardziej kochają młodszego syna niż jego, o pogardzie, z jaką odnosiła się do niego matka, alkoholizmie ojca i stosowanej przez niego przemocy, a nawet o niestosownych seksualnych gestach ze strony matki – i niewątpliwie korzystał przy tym ze swojego wybitnego talentu do manipulowania ludźmi, o którym wspominała studentka w wywiadzie.

Julian Hirtmann przebywał w kilku szwajcarskich szpitalach psychiatrycznych, zanim znalazł się w Instytucie Wargniera. Tam, gdzie spotkali się z nim Servaz i Irène. Tam, skąd uciekł przed dwoma laty dzięki pomocy kogoś z personelu.

Ziegler wróciła do dwóch artykułów prasowych: tego, który nosił

tytuł Hirtmann pisze do policji, i drugiego na temat śledztwa Martina w Marsac. Kto stał za ucieczką Szwajcara? Rozmyślała o stanie ducha, w jakim musiał teraz być Martin. Martwiła się o niego. Po śledztwie z zimy 2008 roku długo rozmawiali przez telefon i w trakcie górskich wycieczek i Servaz wreszcie zwierzył jej się z traumy przeżytej w dzieciństwie.

Potraktowała to jako oznakę wielkiego zaufania, ponieważ była pewna, że nie rozmawiał o tym z nikim od wielu lat. Tamtego dnia postanowiła, że będzie nad nim czuwać, na swój sposób, nawet w tajemnicy przed nim – jak siostra, jak przyjaciółka…

Westchnęła. W ciągu ostatnich miesięcy powstrzymywała się od zaglądania do komputera Martina. Ostatni raz włamała się do niego wtedy, kiedy dyrekcja żandarmerii powierzyła jej sprawę do rozpatrzenia komisji śledczej. W tamtych czasach wykazywała się zdolnością włamywania się do cudzych komputerów, którą Ministerstwo Obrony z pewnością uznałoby za interesującą, gdyby tylko o niej wiedziało. W ten sposób przeczytała raport, jaki Martin skierował w jej sprawie do organu dyscyplinarnego. Był to bardzo przychylny raport, w którym komendant podkreślał jej wkład w śledztwo i ryzyko poniesione w celu ujęcia winnego i zachęcał komisję do okazania łagodności. Jako że nie miała prawa znać tekstu, nie mogła podziękować Servazowi. Następnie zapoznała się z treścią e-maili – rzecz jasna, znacznie mniej przychylnych – jakie wymieniało między sobą kilku wyższych oficerów żandarmerii.

Wielokrotnie czuła pokusę, by w ten sposób zasięgać informacji na temat Martina. Wiedziała, jak dostać się do obu jego komputerów – w siedzibie policji kryminalnej i w domu, ale postanowiła tego nie robić. Nie tylko z lojalności; także dlatego, że nie miała ochoty zdobywać wiedzy, której posiadania później by żałowała.

Każdy ma swoje tajemnice, każdy ma coś do ukrycia i nikt nie jest tylko tym, na kogo wygląda.

Tak samo jak ona. Chciała zachować w sobie taki obraz Martina, jaki on sam w niej zostawił: mężczyzny, który mógłby być dla niej atrakcyjny, gdyby nie pociągały jej kobiety, pełnego sprzeczności, nawiedzanego przez widma własnej przeszłości, jednocześnie pełnego gniewu i czułości, mężczyzny, którego każdy gest i każde słowo kazały myśleć, że jest świadomy faktu, iż na powagę człowieczeństwa składają się pojedyncze czyny wszystkich ludzi. Nigdy nie poznała bardziej melancholijnego faceta.

I bardziej prawego. Czasem Ziegler łapała się na marzeniu, że Martin znajduje wreszcie kogoś, przy kim zaznaje beztroski i spokoju. Ale wiedziała, że coś takiego nigdy nie nastąpi.

Udręczony – to słowo narzucało jej się, gdy o nim myślała.

Szybko wystukała kombinację klawiszy i tym razem się nie cofnęła.

Robię to dla ciebie. Kiedy już znalazła się w systemie, poruszała się w nim sprawnie jak włamywacz w ciemnym mieszkaniu. Przejrzała pocztę elektroniczną i znalazła ją: niedawno otrzymaną wiadomość, tę, o której pisali w gazecie. Martin przekazał ją do Paryża, do komórki zajmującej się tropieniem Szwajcara.


Od: theodor.adorno@hotmail.com

Do: martin.servaz@infomail.fr


Data: 12 czerwca

Temat: Pozdrowienia


Przypomina Pan sobie IV Symfonię, pierwsza część, Komendancie?

Bedächtig… Nichteilen… Rechtgemächlich… Kawałek, który leciał, kiedy wszedł Pan do mojego „pokoju” owego pamiętnego grudniowego dnia? Już dawno myślałem, żeby do Pana napisać. Czy to Pana dziwi? Uwierzy mi Pan bez trudu, jeśli napiszę, że w ostatnim czasie byłem bardzo zajęty.

Wolność, podobnie jak zdrowie, naprawdę docenia się dopiero wtedy, gdy było się ich przez dłuższy czas pozbawionym.

Ale nie będę się już Panu naprzykrzał, Martin. (Pozwoli Pan, że będę Pana w ten sposób nazywał?) Ja sam nie cierpię natrętów. Wkrótce przekażę Panu pewne informacje. Nie sądzę, że się Panu spodobają jestem jednak pewien, że uznaje Pan za interesujące.

Z wyrazami przyjaźni

JH


Przeczytała – raz i drugi – aż nasiąkła tymi słowami. Zacisnęła powieki i skoncentrowała się. Otworzyła oczy, przebiegła wzrokiem treść e-maili, które Martin wymienił z paryską komórką, i podskoczyła: Hirtmann mógł być widziany na motocyklu na autostradzie Paryż-Tuluza. Ta wiadomość miała załącznik i Ziegler natychmiast go otworzyła. Poruszone, trochę zamazane zdjęcie z kamery monitoringu w punkcie opłat… Wysoki mężczyzna w kasku na motocyklu Suzuki. Pochyla się, żeby zapłacić, wyciągając rękę w rękawiczce w stronę okienka; nie widać twarzy ukrytej pod kaskiem. I inne zdjęcie: wysoki blondyn z bródką, w okularach słonecznych na nosie, płacący przy kasie w supermarkecie. Identyczna bluza, z orłem naszytym na plecach i małą flagą amerykańską na prawym rękawie. Ziegler poczuła, że dostaje gęsiej skórki. Hirtmann czy nie? W

ułożeniu ciała, w kształcie twarzy było coś znajomego… Nie ufała jednak gorącemu pragnieniu, by go rozpoznać, gdyż mogło ono prowadzić do wyciągnięcia zbyt pospiesznych wniosków.

Hirtmann w Tuluzie…

Oczyma duszy ujrzała siebie i Martina w tej celi znajdującej się w sektorze A – był to sektor o najwyższym poziomie zabezpieczeń, w którym zamknięci byli najgroźniejsi pensjonariusze Instytutu Wargniera. Brała udział w spotkaniu, przynajmniej na początku, do czasu, aż Hirtmann poprosił o możliwość rozmowy z Martinem sam na sam. Tego dnia coś się wydarzyło. Czuła to. To się stało bez uprzedzenia, ale wszyscy to wyczuli.

Jakby między seryjnym mordercą i policjantem nastąpiło jakieś połą-

czenie, jak wtedy, gdy dwaj mistrzowie szachowi albo wielcy pisarze zwęszą się i rozpoznają. Co takiego sobie powiedzieli, kiedy zostali sami?

Martin nie był w tej kwestii zbyt rozmowny. Irène przypomniała sobie, że kiedy tylko weszli do celi o powierzchni dwunastu metrów kwadratowych, rozmowa dwóch mężczyzn natychmiast zaczęła krążyć wokół muzyki, która leciała z odtwarzacza: to był Mahler, jeśli wierzyć Martinowi, bo Ziegler nie potrafiła odróżnić Mozarta od Beethovena. Przypominało to pojedynek między dwoma szanującymi się nawzajem pięściarzami wagi ciężkiej. Wszyscy otaczający ring mieli świadomość własnej małości i tego, że są tylko widzami.

Wkrótce przekażę Panu pewne informacje. Nie sądzę, że się Panu spodobają jestem jednak pewien, że uznaje Pan za interesujące.

Przebiegł ją dreszcz. Coś się działo. Coś bardzo nieprzyjemnego.

Ziegler wyłączyła komputer i wstała. Wróciła do sypialni i rozebrała się – ale tryby w jej mózgu nadal intensywnie pracowały.

Загрузка...