28
ZAGUBIONE SERCA
Margot nie mogła już znieść upału, jaki panował w jej pokoju. Od potu T-shirt kleił jej się do pleców, a włosy do czoła. Ochlapała twarz nad małą umywalką znajdującą się za parawanem, za którym stało jej łóżko.
Sięgnęła po ręcznik i uchyliła drzwi, zamierzając iść pod prysznic. Wtem usłyszała ich głosy.
– Czego chcesz? – pytała Sarah dwoje drzwi dalej.
– Musisz przyjść. Chodzi o Davida.
– Słuchaj, Virginie…
– Rusz się!
Margot rzuciła okiem przez szparę w drzwiach. Virginie i Sarah stały naprzeciw siebie, jedna na korytarzu, druga na progu swojego pokoju.
Studentkom drugiego roku przysługiwały pokoje jednoosobowe. Sarah skinęła głową i na chwilę zniknęła w środku, po czym wyszła i w ślad za koleżanką ruszyła w stronę klatki schodowej.
Cholera!
Margot zastanawiała się, co robić. W głosie Virginie wyraźnie słychać było pośpiech i stres. Mówiła o Davidzie. Margot w pół sekundy podjęła decyzję. Wsunęła conversy na bose stopy i wyszła. Korytarz był pusty.
Skradając się, ruszyła ku schodom.
Usłyszała schodzące dziewczyny.
Ich szepty, tłumione okrzyki i kroki na kamiennych stopniach.
Szarpnęła z tyłu szorty, które przylepiły jej się między pośladkami, otrząsnęła się trochę i ruszyła w dół monumentalnymi schodami, przesuwając dłonią po poręczy. Przez duży witraż na półpiętrze zauważyła słońce chowające się za budynkami, których ciemne sylwetki tuliły się do siebie na tle zabarwionego na czerwono nieba. Gdy wyszła na powietrze, natychmiast dosięgły ją brązowiejące promienie tańczące nad czarnym horyzontem drzew i betonowych pawilonów. Powietrze było tak gęste, że miała wrażenie, jakby zderzyła się z szybą, ale wieczór zaczynał już łagodzić żar dnia niczym kojący balsam.
Rozejrzała się za dziewczynami.
Zauważyła je w ostatniej chwili. Dwie sylwetki zanurzające się w czarnej masie lasu za kortem tenisowym.
Pobiegła w tym kierunku, najciszej jak tylko mogła, wśród chmar muszek i cieni.
Ale kiedy alejką prowadzącą wzdłuż opustoszałych kortów dotarła na skraj lasu, cienie – coraz głębsze i gęstsze – zlały się w złowieszczy półmrok i Margot się zawahała. Nie była już pewna, czy chce biec dalej.
Gdzie one się podziały? Usłyszała jakiś szmer w lesie. Potem, w głębi, głos Sarah: „David!”. Na wprost… Zobaczyła ścieżkę, ledwie dostrzegalną wśród leśnego poszycia. Odwróciła się, zamierzając wrócić do bursy. Nie ma mowy, nie wejdzie tam. Po chwili jednak ciekawość i żądza wiedzy zwyciężyły i Margot ruszyła w głąb lasu.
Cholera!
Przedzierała się wśród gałęzi i zarośli. Pajęczyny muskały jej twarz, chmary owadów kłębiły się wokół niej zwabione zapachem odsłoniętej skóry, krwi i potu. Szła ostrożnie, ale i tak dziewczyny idące przed nią robiły zbyt duży hałas, by zauważyć jej obecność. Między koronami drzew w świetle zachodzącego słońca widać było jasne prześwity, w których unosił się kurz, jednak w dolnej warstwie lasu było znacznie ciemniej i chłodniej. Poczuła na szyi ugryzienie jakiegoś paskudnego robaka i ledwie się powstrzymała od zmiażdżenia go głośnym plaśnięciem.
– David, kurwa, co ty wyprawiasz?
Głosy: dziewczyny go znalazły. Poczuła, że z napięcia zaschło jej w gardle, nadepnęła na jakąś gałązkę, która trzasnęła głośno jak petarda, tak że Margot przez chwilę się zastanawiała, czy tamte dwie tego nie zauważyły. Były jednak zbyt zaaferowane.
– Boże, David, coś ty zrobił?
Głos Sarah odbił się echem w całym lesie. Dziewczyna była bliska paniki. Ten stan był cholernie zaraźliwy i Margot o mało mu się nie poddała. Ostrożnie podeszła bliżej między gałęziami jodeł. Zauważyła zalaną wieczornym światłem polanę.
Kurwa, co tu się dzieje?
Na przeciwległym krańcu polany stał David. Miał nagi tors, opierał
się o szary pień drzewa, szeroko rozłożonymi ramionami czepiał się dwóch niemal idealnie poziomych gałęzi na wysokości jego barków. Dziwaczna poza przywodząca na myśl ukrzyżowanie. Jego długie ręce rozciągnięte były po obu stronach ciała, głowa opuszczona, podbródek dotykał klatki piersiowej, jakby chłopak był nieprzytomny. Margot nie widziała jego twarzy. Tylko blond włosy i brodę. Jasnowłosy Chrystus… Nagle podniósł
głowę i dziewczyna odskoczyła do tyłu, widząc jego szalone, blade, otumanione spojrzenie.
Przypomniały jej się słowa piosenki Depeche Mode w wykonaniu Marilyna Mansona: Your own personal Jesus/Someone who hears your prayers/Someone who cares…, „Twój własny, osobisty Jezus, ktoś, kto wysłuchuje twoich modlitw, ktoś, kto się troszczy”…
Gałęziami nad jej głową poruszył lekki podmuch wiatru. Margot dostrzegła czerwone ślady na klatce piersiowej Davida i poczuła, jakby impuls elektryczny zjeżył jej włosy na rękach. Zupełnie świeże nacięcia…
A potem zobaczyła nóż. W prawej dłoni. Jego ostrze również było czerwone.
– Cześć, dziewczyny.
– Kurwa, David, co ci jest? – odezwała się Virginie. – Co ty wyprawiasz?
Głos młodej kobiety wybrzmiał na pogrążonej w ciszy polanie. David uśmiechnął się półgębkiem i opuścił głowę na krwawiący tors.
– Dałem ciała, co? Jak wy to robicie? Kurwa, jak wy dajecie radę zachować zimną krew przy tym wszystkim, co się dzieje?
Czy chłopak coś wziął? Wyglądał na naćpanego. Drżał od stóp do głów, trząsł mu się podbródek, płakał i śmiał się jednocześnie – przynajmniej wyglądało to na śmiech, a może raczej na chichot. Na klatce piersiowej miał cztery nacięcia: z każdego płynęła krew. Wyglądała jak ściekająca farba. Margot spojrzała niżej i zobaczyła wielką poziomą szramę na jego brzuchu, tuż nad pępkiem.
– Już nie wytrzymam tego gówna. Trzeba z tym skończyć, nie możemy tego dalej ciągnąć, dziewczyny…
Cisza.
– Nie, mówię serio, do czego to podobne, możecie mi powiedzieć? Co my, kurwa, robimy? Dokąd nas to zaprowadzi?
– Ogarnij się — głos Virginie, I znowu: – A Hugo? Pomyślałeś o nim?
Margot, schowana za krzakiem, widziała, jak David to przekręca głowę z jedne) strony na drugą, to spogląda w niebo.
– A co ja na to poradzę, że Hugo jest w puszce?
– Kurwa, David, Hugo to twój najlepszy przyjaciel! Wiesz, jak on ciebie kocha, jak nas kocha. Potrzebuje nas, ciebie. Musimy go z tego wyciągnąć.
– Ach tak? A jak to zrobimy? Widzisz, na tym właśnie polega różnica między nim i mną… Gdybym to ja był na jego miejscu, wszyscy mieliby to w dupie. Hugo zawsze był zauważany, podziwiany. Wystarczy, żeby spojrzał, żeby pstryknął, a Sarah już rozkłada przed nim nogi albo robi mu laskę. Nawet ty, Virginie, choć nigdy się do tego nie przyznasz, marzysz tylko o jednym: żeby cię zerżnął. A ja…
– Zamknij się!
Przestraszone krzykiem ptaki z głośnym trzepotem skrzydeł
poderwały się z gałęzi.
– Już nie mogę… nie mogę… – Teraz szlochał.
Sarah przeszła przez polanę i rzuciła się ku niemu, by go przytulić.
Virginie wykorzystała ten moment, by wyjąć mu z ręki nóż. Margot miała wrażenie, że serce przemieściło jej się do gardła.
Posadziły Davida na trawie u stóp drzewa. Margot czuła się tak, jakby obserwowała zdjęcie z krzyża i złożenie do grobu. Sarah głaskała go po policzkach, czole, delikatnie całowała jego usta i powieki.
– Moje maleństwo – mruczała – moje biedne maleństwo… Margot zastanawiała się, czy im wszystkim odbiło. W tym obłędzie – i w cierpieniu Davida – było jednak coś, od czego ściskało jej się serce. Tylko Virginie sprawiała wrażenie przytomnej.
– Trzeba to opatrzyć – powiedziała stanowczo. – Kurwa, David, musisz iść do jakiegoś psychologa! Nie może tak dalej być!
– Daj mu spokój – powiedziała Sarah. – Nie teraz. Nie widzisz, w jakim jest stanie?
Gładziła jego blond włosy, przyciskała go do siebie po macierzyńsku, a on oparł wstrząsaną łkaniem głowę na jej ramieniu, choć była od niego o dobre dziesięć centymetrów niższa.
– Musisz pomyśleć o Hugonie – powtórzyła Virginie ciszej. – On nas potrzebuje. Słuchasz mnie? Hugo oddałby życie za ciebie! Za każdego z nas! A ty się zachowujesz jak… jak… Do cholery, nie mamy prawa go zostawić. Musimy go stamtąd wyciągnąć. Bez ciebie nie damy rady.
Margot nie była w stanie się ruszyć: kucała za krzakami, jakby zahipnotyzowana tą sceną. Jakiś samotny ptak wydał z siebie długi, przenikliwy krzyk, niwecząc czar chwili, i dziewczyna podskoczyła, wyrwana z letargu.
Musisz się stąd zmywać, staruszko. Kto wie, do czego byliby zdolni, gdyby cię zauważyli? A to, jak się do siebie nawzajem odnoszą, dlaczego wydaje mi się to jakieś kompletnie… chore? Jakby coś ich ze sobą łączyło, jakaś niezniszczalna więź. Co by o tym pomyślał Elias? Albo jej ojciec?
Chciałaby stamtąd uciec – miała już dość owadów, które nie przestawały jej atakować – ale była zbyt blisko. Przy najmniejszym ruchu usłyszeliby ją i zauważyli. Wystarczyło, że o tym pomyślała, a truchlała ze strachu. Nie miała wyboru, musiała zostać. Mimo że nie mogła odetchnąć pełną piersią, bolały ją kolana, a dłonie, które trzymała na udach, były kompletnie mokre.
David powoli kiwnął głową. Virginie przykucnęła przed nim i uniosła jego podbródek.
– Nie poddawaj się, proszę cię. Niedługo spotkanie Kręgu. Masz rację, może trzeba z tym wszystkim skończyć. To trwa już wystarczająco długo.
Ale mimo wszystko musimy dokończyć robotę.
Krąg… Drugi raz słyszała to słowo. W powietrzu było coś ponurego, utrudniającego oddychanie. Śpiew świerszczy i owadów, nadciągająca noc: Margot czuła to każdym nerwem i każdą żyłą. Miała ochotę natychmiast uciekać. Nagle trójka przyjaciół wstała.
– Chodźmy stąd – powiedziała Virginie, podając Davidowi jego porzuconą na trawie koszulkę. – Włóż to. Pójdziesz za nami, okay? Przede wszystkim nikt nie powinien cię zobaczyć w tym stanie.
Na polanie było coraz ciemniej. David w milczeniu skinął głową.
Rozprostował swoje pająkowate ciało. Margot zobaczyła, jak naciąga koszulkę na szczupły tors poznaczony ranami, które w gasnącym świetle miały kolor bardziej czarny niż czerwony; widziała, jak Sarah i Virginie ciągną go w stronę ścieżki prowadzącej do liceum. Kiedy przechodzili obok niej, ukryła się jeszcze głębiej w cieniu. Czuła dudniącą w skroniach krew.
Odczekała w krzakach długą chwilę. Do momentu, aż zapanowała cisza, jednak nie była to cisza absolutna, zakłócały ją różne odgłosy, których dziewczyna nie potrafiła zidentyfikować.
Miała też wrażenie – mgliste, paranoiczne – jakby nie była sama.
Jakby ktoś był w pobliżu. Zadrżała. Nad wierzchołkami drzew pojawił się księżyc. Noc zaczęła w zwodniczy sposób zmieniać perspektywę.
Jak długo tak siedziała bez ruchu? Nie była w stanie tego ocenić.
W scenie, którą obserwowała, był jakiś czar – w negatywnym znaczeniu tego słowa. Dziwny klimat, którego nie potrafiła określić.
Z jednej strony to, co widziała, do głębi ją poruszyło. Czuła, że ci troje są zgubieni, że nie ma dla nich zbawienia. Nie rozumiała tego, w czym uczestniczy, ale w jakiś niejasny sposób wiedziała, że przekroczyli pewien próg, pewną granicę. I że już nie mogą zawrócić. Nagle odeszła jej chęć do drążenia tej sprawy. Miała ochotę zająć się czym innym. Pomyślała, że powie Eliasowi, by radził sobie sam.
Odczekała jeszcze trochę i ruszyła do przodu, ale po chwili stanęła.
Tuż obok usłyszała trzask łamanej gałązki, jakby nadepniętej czyjąś stopą. Zastygła. Nadstawiła uszu, ale serce waliło jej jak oszalałe i słyszała tylko szum własnej krwi w uszach oraz szelest liści poruszanych wieczornym wiatrem.
Co to było? Kręciła głową na wszystkie strony jak zwierzę na czatach.
Jednak w lesie, pod zwartą koroną gałęzi, było coraz ciemniej. Tylko niebo powyżej miało nieco jaśniejszą, szarą barwę. Co to było?
Znowu ruszyła w stronę wyjścia z lasu. Uszła nieco ponad dziesięć metrów i nagle została gwałtownie pchnięta do przodu i rzucona na ziemię. Poczuła, jak na jej plecy zwala się wielki ciężar. Twardo uderzyła o podłoże. Poczuła zapach marihuany i gorący oddech na swoim policzku.
Jednocześnie jakaś ręka przyciskała jej głowę do ziemi.
– Śledziłaś nas, szmato, tak?
Miotała się, ale David przygniatał ją całym ciężarem. Przyciskał
policzek do jej twarzy. Czuła jego kłujący zarost.
– Wiesz, że zawsze mi się podobałaś, Margot. Zawsze lubiłem te twoje kolczyki i tatuaże, zawsze miałem ochotę na twój mały tyłeczek. Ale ty zawsze zauważałaś tylko Hugona, jak wszystkie te dziwki!
– David, puść mnie!
Z przerażeniem poczuła, jak jego gorąca i mokra dłoń wciska się pod jej koszulkę, jak mokre paluchy dotykają jej piersi.
– Boże, co ty robisz? Przestań! Przestań, do cholery!
– Wiesz, co się robi z takimi dziewczynami jak ty? No, wiesz, co się robi?
Jego głos brzmiał w jej uchu jak mruczenie. Nagle złośliwie wykręcił
palcami jej sutek. Krzyknęła z bólu. Druga ręka od tyłu wślizgiwała się pod jej szorty. Margot czknęła.
– Coś nie tak? Nie kręci cię małe szybkie jebanko? Nie mów, że wolisz to robić z tym świrem?
Chciał ją zgwałcić. Ta myśl była dla niej czymś tak niepojętym i nierzeczywistym, że jej mózg nie dopuszczał jej do siebie. Tutaj, kilkadziesiąt metrów od uczelni… Poczuła wszechogarniającą trwogę.
Panikę i przerażenie. Walczyła ze wszystkich sił i musiał cofnąć ręce, by chwycić ją za nadgarstki i przycisnąć je do ziemi. Był silny. Za silny dla niej.
– Niechaj będę szubrawcem, natomiast ona jest wzniosłego serca i pełna uczuć uszlachetnionych przez edukację. A tymczasem… o, gdybyż ona mnie pożałowała.*
Jego dłoń znowu przystąpiła do ataku pod jej szortami, tym razem od przodu, na podbrzuszu. David recytował dalej. Jego palce wciskały się w ciasną przestrzeń między szortami i skórą. Znowu czknęła. Czuła podbrzusze Davida przyciśnięte do swoich pośladków. Miał erekcję.
– Katarzyna Iwanowna jest wprawdzie damą wielkoduszną, ale i niesprawiedliwą∗…
– Tołstoj! – zawołała, żeby rozproszyć jego uwagę, nie przestając gwałtownie się wyrywać.
– Ach, ach, ładna próba! Skucha! To Dostojewski, Zbrodnia i kara.
Szkoda, że tego dupka Van Ackera tu nie ma. Uważa, że jesteś dobra…
Udało mu się wsunąć jeden palec pod jej majtki.
– Przestań! Zostaw mnie! David, nie rób tego! Nie rób tego!
– Cicho – zamruczał jej do ucha. – Teraz się zamknij – powiedział to łagodnym głosem. Łagodnym, ale zdecydowanie zmienionym. Dało się w nim wyczuć groźbę. David już się nie bawił. Był gdzie indziej. Był kimś innym.
∗ Wszystkie cytaty ze Zbrodni i kary za; Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara, przel.
Czesław Jastrzębiec-Kozłowski, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław-Warszawa- Kraków-Gdańsk 1987, s. 18.
Drugą dłonią przykrył jej usta, by nie mogła krzyczeć. Margot spróbowała go ugryźć. Na próżno. Z przerażeniem poczuła, że palce Davida sięgają głębiej do jej majtek. Była niezdolna do reakcji, jakby jej umysł oddzielił się od ciała. Ona także nie była już sobą, była kimś innym.
To, co się działo, nie miało z nią nic wspólnego.
David zdejmie jej szorty, a potem ją zgwałci, tu, na ziemi.
To ciebie nie dotyczy.
Nagle ręka Davida została gwałtownie wyszarpnięta z jej majtek i Margot usłyszała, że chłopak zaklął. Potem nastąpiło uderzenie, David znowu krzyknął z bólu i zanim sama zdołała się podnieść, zobaczyła jego twarz przyciśniętą do ziemi, tuż obok swojej.
– To boli!
– Zamknij się, mały popierdolony gnojku!
Znała ten głos. Odwróciła się na plecy i patrzyła, jak podwładna jej ojca – ta ze śmieszną twarzą, ale w superciuchach – zakuwa Davida w kajdanki, przytrzymując jego plecy kolanem.
– W porządku? – zapytała Samira Cheung, spoglądając na nią.
Kiwnęła głową i otrzepała kolana oblepione ziemią i źdźbłami trawy.
– Nie zrobiłbym tego – wyskamlał David z policzkiem przyciśniętym do ziemi. – Kurwa, przysięgam, nie zrobiłbym tego! To było tylko tak!
– Czego byś nie zrobił? – Głos Samiry wydobywał się z ust wąskich i niebezpiecznych jak ostrze brzytwy. – Masz na myśli gwałt? Już to zrobiłeś, dupku! Z technicznego punktu widzenia to, co zrobiłeś, nazywa się gwałtem, żałosny kretynie.
– Niech go pani zostawi – odezwała się Margot.
– Co?
– Niech go pani zostawi. Chciał mnie tylko nastraszyć. Nie zamierzał
mnie zgwałcić. To prawda.
– Nie robisz sobie jaj? Skąd wiesz?
– Niech go pani puści.
– Margot…
– W każdym razie nie wniosę skargi. Nie może mi pani tego nakazać.
– Margot, to właśnie z powodu takich…
– Niech mu pani da spokój! Niech go pani puści! Napotkała wzrokiem spojrzenie Davida. W jego złotych oczach zobaczyła mieszankę niezrozumienia, zaskoczenia i wdzięczności.
– Zrobisz, jak będziesz chciała. Ale nie zapomnę poinformować twojego ojca, w tej sprawie możesz na mnie liczyć.
Skinęła głową, zawstydzona, widząc wściekłe spojrzenie policjantki.
Trzask zdejmowanych kajdanków. Margot zobaczyła, jak Samira podnosi Davida z ziemi, przybliża twarz do jego twarzy na odległość pięciu centymetrów i świdruje go czarnymi jak asfalt oczami.
– Masz pietra? Powinieneś. Byłeś o włos od spieprzenia życia sobie i jej. Będę cię mieć na oku. Zrób mi tę przyjemność i wywiń jakiś numer.
Tylko jeden. Wszystko jedno jaki. A zaraz się pojawię.
David spojrzał na Margot.
– Dzięki.
Wyraz jego oczu był trudny do odczytania. Czy to był wstyd?
Wdzięczność? Strach? A potem Samira odwróciła się w jej kierunku.
Margot wciąż siedziała na ziemi.
– Trafisz sama – powiedziała zimno policjantka.
I odeszła tą samą droga. Margot usłyszała, jak rozgarnia gałęzie i szybkim krokiem rusza aleją wzdłuż kortów. Serce dziewczyny przez cały czas waliło jak oszalałe. Wzięła kilka oddechów i zaczęła się zastanawiać, jakim cudem podwładna jej ojca znalazła się tam we właściwym momencie. Czy ojciec kazał jej pilnować? Usłyszała, że znowu zapanowała cisza, a nad lasem zapadła noc. Dopiero wtedy odwróciła się na plecy, wyciągnęła na trawie z oczami utkwionymi w ciemniejącym niebie widocznym ponad drzewami. Włożyła na uszy słuchawki, poprosiła Marilyna Mansona, by zaśpiewał prosto do jej uszu Sweet Dreams, i płakała aż do całkowitego wyczerpania.
Nie wiedziała, że ktoś ją obserwuje.
Najpierw usłyszał warkot silnika i muzykę. Zbliżali się od strony lasu, bardzo szybko. Elvis Elmaz wyłączył dźwięk w telewizorze, odwrócił głowę i spojrzał w kierunku okna. Zauważył w lesie jakieś migające światła.
Reflektory. Zerwał się z kanapy i sięgnął po broń, która stała w kącie pokoju oparta o ścianę. Jego serce zaczęło walić jak oszalałe. Nikt go nie odwiedzał o tej godzinie.
Psy zaczęły warczeć, a potem szczekać i wyć. Trzęsły kojcami, rzucając się pazurami na siatkę.
Sprawdził, czy broń jest naładowana, odbezpieczył ją i zbliżył się do okna, gdy nagle wpadł przez nie snop białego światła i oślepiając Elvisa, rozlał się po pokoju.
Samochód wyłonił się z mroku na długich światłach i zatrzymał się przed werandą. Elvis zasłonił oczy dłonią, ale i tak musiał odwrócić głowę.
Światłu towarzyszył huk muzyki z samochodowego odtwarzacza; od podkręconych basów drżały mury.
Elvis z coraz szybciej bijącym sercem rzucił się ku drzwiom, trzymając przed sobą wycelowaną strzelbę.
– Kurwa, wiem, kim jesteście, pędzie! – zawołał, gdy znalazł się na werandzie. – Pierwszemu, który się zbliży, rozwalę mózg!
Poczuł zimny metal podwójnej lufy przystawionej do swojej skroni.
– Tu Samira – rozległ się głos w telefonie.
Servaz wyłączył dźwięk wieży. Z zewnątrz dobiegało wycie syreny. Po raz kolejny był rozczarowany. Znowu miał nadzieję, że to Marianne.
A dlaczego ty się do niej nie odezwiesz? – zapytał samego siebie. Dlaczego czekasz na jej ruch?
– Co się dzieje?
– Chodzi o Margot. Dziś wieczorem coś się stało. Coś bardzo niefajnego. Ale z nią wszystko w porządku – dodała pospiesznie.
Zesztywniał. Margot. Coś bardzo niefajnego… Co za porąbane słownictwo! Poczekał na dalszy ciąg. Samira opowiedziała mu o scenie, której była świadkiem. Pilnowała przestrzeni za budynkami, Vincent był
z przodu. Zajęli stanowiska obserwacyjne wczesnym wieczorem. Vincent siedział w samochodzie na parkingu, Samira schowała się w krzakach.
Zobaczyła dwie dziewczyny idące wzdłuż kortów w kierunku lasu. Potem pojawiła się Margot, ruszyła ich śladem i weszła za nimi między drzewa.
Poszła więc za nią i zauważyła, że Margot obserwuje polanę, na której te dziewczyny rozmawiają z chłopakiem o imieniu David. Była zbyt daleko, by słyszeć rozmowę, ale młody człowiek wyglądał na kompletnie naćpanego. Własnoręcznie pociął sobie nożem klatkę piersiową. Następnie Samira widziała, jak cała trójka rusza w stronę szkoły. Margot siedziała schowana w krzakach. Najwyraźniej tamci troje jej nie zauważyli. Ale po kilku minutach David znowu się pojawił. Samira zobaczyła, jak chłopak kryje się za jakimś krzakiem i straciła go z oczu, aż do chwili, gdy rzucił
się na Margot. Ruszyła biegiem w ich stronę, ale byli dobre trzydzieści metrów od niej, a w tym pieprzonym lesie jest pełno jeżyn; Samira potknęła się o korzeń, na którym zwichnęła kostkę i kiedy się podniosła, okazało się, że cholernie ją boli. Zanim interweniowała, upłynęło jakieś półtorej minuty, nie więcej, szefie, przysięgam.
– Przynajmniej został zatrzymany na gorącym uczynku – powiedziała.
– I naprawdę, szefie, Margot ma się dobrze.
– Nic nie rozumiem! Na jakim gorącym uczynku?! – zawołał.
Powiedziała mu.
– Mówisz, że David próbował zgwałcić moją córkę?
– Margot twierdzi, że nie. Że nie miał takiego zamiaru. Ale udało mu się… eee… włożyć jej rękę do… do majtek.
– Już jadę.
– Kurwa, nie róbcie tego, nie róbcie tego, do cholery!
Szarpnął się. Dla formy. Miał ręce związane za plecami, a nogi – od kostek do kolan – przymocowane do nóg krzesła grubą taśmą klejącą.
W podobny sposób przykleili do oparcia część jego tułowia i szyję. Za każdym razem, gdy się szarpał, taśma wyrywała mu owłosienie ze skóry.
Pot lał się z niego strumieniami, nie sądził, że może mieć go aż tyle.
Przeciekł przez dżinsy, tworząc mokrą plamę w kroczu; wyglądało to, jakby Elvis oddał pod siebie mocz. Co niechybnie by nastąpiło, gdyby ten stan miał trwać dłużej. Presja strachu.
– BANDA POJEBAŃCÓW! KURWA WASZA MAĆ! PIEPRZĘ WAS
WSZYSTKICH!
Wyzwiska pozwalały mu przezwyciężyć lęk. Wiedział, że to nie będzie przyjemna śmierć. Wystarczyło, że sobie przypomniał, co się stało z nauczycielką. Sadyści… Nigdy nie był zbyt czuły wobec kobiet. Bił je, gwałcił, ale to, co musiała znieść Claire Diemar, przechodziło ludzkie pojęcie – nawet dla kogoś takiego jak on. Wstrząsnął nim dreszcz: na myśl o tym, co go czeka, zrobiło mu się żal samego siebie.
Wciągnął w nozdrza zapach psów, silną i kwaśną woń własnego ciała i bogaty aromat lasu: związali go na zewnątrz, na werandzie. Wydawało mu się nawet, że w nieruchomym powietrzu czuje lekki podmuch wieczornego wiatru, przypominający podziemny prąd. Drobinki kurzu i owady tańczyły w agresywnym świetle samochodowych reflektorów, od którego bolały go oczy. Dostrzegał każdy szczegół z niezwykłą ostrością – łącznie z fontannami śliny wytryskującymi ze swoich ust, ilekroć ich wyzywał. Nagle wszystko wokół niego stało się dziesięciokrotnie bardziej żywe niż zazwyczaj, wszystko zyskiwało kapitalną, ostateczną wartość.
– Nie boję się – powiedział. – Zabijcie mnie, i tak to pierdolę.
– Naprawdę? – zainteresował się jeden z napastników. – A to świetnie!
Podobnie jak pozostali, miał na sobie przesiąkniętą potem bluzę, a jego twarz kryła się w cieniu kaptura.
– Ale będziesz się bał, wierz mi – powiedział spokojnym głosem inny.
Było w tym głosie coś, co sprawiło, że Elvis zadrżał. Ta jego pewność.
Ten spokój. Ten chłód. Zobaczył, jak rozwijają na podłodze rolkę przezroczystej i błyszczącej folii spożywczej. Zakręciło mu się w głowie.
Jego serce tłukło się w piersi jak ptak szukający wyjścia z klatki.
– Co wy, kurwa, robicie?
– O, nagle cię to interesuje?
Wstali i zaczęli okręcać folię wokół jego tułowia, umięśnionych, nagich ramion i oparcia krzesła. Zmusił się do uśmiechu.
– Co to ma być?
– To? – zarechotali. – Papu dla twoich milusińskich. Intruzi zniknęli z jego pola widzenia. Słyszał, że są w środku, otwierają i zamykają lodówkę, a następnie wracają wielkimi krokami. Nagle dłonie w lateksowych rękawiczkach zaczęły wsuwać kawałki świeżego, krwistego mięsa między folię spożywczą i jego ciało. Elvis podskoczył. Kiedy miał już kilka kotletów na brzuchu, wrócili do owijania krzesła folią, z każdym okrążeniem zbliżając się do jego gardła, po czym wsunęli kolejne kawałki ścierwa – tego taniego, którego używał do karmienia zwierząt – między folię, jego klatkę piersiową i szyję.
– W co wy się, do cholery, bawicie?
Nagle jeden z nich draśnięciem scyzoryka rozciął mu policzek. Ciepła krew zaczęła sikać na jego podbródek, na szyję, na plastikową folię i na mięso.
– Au! Kurwa, jesteście chorzy!
– Wiedziałeś, że materiał, z którego jest zrobiona ta folia, składa się w pięćdziesięciu sześciu procentach z soli i w czterdziestu czterech procentach z benzyny?
I dalej go owijali, jakby był podróżnikiem złapanym przez tubylców, przywiązywanym do słupa ofiarnego. Znowu poczuł zimny dotyk folii spożywczej na swojej szyi i palącym karku, a potem chłód mięsa wsuwanego między ciało i plastik. Następnie ostatnimi kawałkami mięsa wymazali mu twarz. Krzywiąc się, wściekle szarpał głową na wszystkie strony.
– Przestańcie! Przestańcie już! Banda poje,..
Znowu weszli do środka. Słyszał, jak odkręcają kurek nad zlewem otwartej kuchni i rozmawiając, myją ręce pod bieżącą wodą. Chciał się ruszyć. Kiedy tylko odejdą, zamierzał przewrócić krzesło i spróbować się uwolnić. Ale czy zdąży? Pot obficie ściekał po jego twarzy i brodzie, Elvis zamrugał powiekami, by strząsnąć słone krople, które spływały mu z brwi i piekły w oczy. Zrozumiał, co zrobią, i napełniało go to przerażeniem. Nie bał się umierania, ale taka śmierć? Nie. Kurwa, nie!
Przesunął językiem po suchych, spieczonych wargach. Pot kropla za kroplą kapał z jego nosa na plastikową folię.
Spojrzał w oślepiające światło reflektorów. Otaczała go noc i czarny las. Słyszał brzęczenie owadów wśród drzew. Psy już nie szczekały. Jak posłuszni widzowie czekały na dalszy ciąg filmu… Może już czuły zapach oznaczający posiłek. Jego kaci minęli go, zeszli po schodach, wsiedli do samochodu i zatrzasnęli drzwi.
– Zaczekajcie! Wracajcie! Mam pieniądze! Dam wam! – wrzeszczał – Dużo! Dam wam wszystkie! Wracajcie! – Błagał, jak nigdy wcześniej w swoim życiu. – WRACAJCIE, WRACAJCIE, DO CHOLERY!
A potem się rozpłakał. Samochód ruszył na wstecznym biegu w kierunku pogrążonych w mroku kojców.
Nie było czasu do stracenia. W ciemnościach otwierali kojce, jeden po drugim. Psy ich znały. Wiele razy pod nieobecność właściciela przyjeżdżali tu, by je karmić i z nimi rozmawiać.
– To ja – odezwał się jeden z nich uspokajającym głosem. – Poznajecie mnie, prawda? Założę się, że jesteście głodne. Nie jadłyście już ponad dwadzieścia cztery godziny.
Psy kolejno wyskakiwały z kojców. Otoczyły ich, a oni stali bez ruchu, pozwalając się wąchać tym wielkomordym bestiom, których przodkowie bez mrugnięcia okiem rzucali się na niedźwiedzie. Molosy ocierały się o ich nogi, krążyły wokół samochodu. A potem poczuły inny zapach unoszący się w nocnym powietrzu. Przyjezdni zobaczyli w świetle reflektorów, jak unoszą pyski, a ich wielkie karki jak na komendę odwracają się w kierunku domu. W małych, błyszczących oczkach wyczytali głód i żarłoczność. Oblizały się i nagle, jakby na sygnał, z głośnym ujadaniem całym stadem puściły się w tamtą stronę. Kiedy horda wskoczyła na werandę, usłyszeli, jak Elvis mówi rozkazującym tonem: – Tytan, Lucyfer, Tyson, dobre psy, leżeć! Powiedziałem: leżeć! – Po chwili w jego głosie słychać już było tylko czystą panikę: – Powiedziałem, leżeć! Tyson! Nie! Nieee!
Nie byli w stanie powstrzymać drżenia, kiedy nocną ciszę rozdarł
krzyk i pomruki zadowolonych molosów pożerających swojego pana.