24

ŹRÓDŁO

Była 7.30 rano i Zlatan Jovanovic obserwował klientów kawiarni Richelieu, kończąc swoją kawę ze śmietanką i croissanta. W tle Bruce Springsteen w starej szafie grającej śpiewał Hungry Heart. Jovanovic każdemu, kto tylko zechciał go słuchać, chwalił się, że w mgnieniu oka potrafi rozpoznać cudzołożnego małżonka, komornika, niewierną żonę, gliniarza, drobnego złodziejaszka lub dealera narkotyków. Na przykład ten gość około pięćdziesiątki, stojący przy barze w towarzystwie dwóch młodszych kolegów pod krawatem. Właśnie dostał esemesa i uśmiechał

się rozanielony. Żadna wiadomość służbowa ani wysłana przez żonę nie jest w stanie wywołać na twarzy mężczyzny takiego uśmiechu. A obrączka na palcu tego faceta była stara. Zlatan mógłby się założyć – widząc sposób, w jaki po otrzymaniu wiadomości mężczyzna się wyprostował

i spojrzał z góry na swoich sąsiadów, robiąc przy tym minę zdobywcy – że jego kochanka jest od niego o wiele młodsza i bardzo atrakcyjna.

Jovanovic upił jeszcze jeden łyk kawy, wytarł górną wargę i znowu spojrzał na pięćdziesięciolatka, który szybko wystukiwał odpowiedź.

Profesjonalista, pomyślał. W niespełna minutę później w sali rozległ się sygnał przychodzącej wiadomości. Hm, wygląda na to, że sprawa się kręci… Potem dostrzegł w oczach mężczyzny krótki błysk niezadowolenia.

Zauważył, że facet nerwowo obgryza paznokcie. Ach! Ach! Czyżby pani postanowiła przejść do kolejnego etapu? Może naciska na niego, by odszedł od żony. A jegomość z pewnością nie ma na to ochoty… Ciągle ta sama historia wbrew powszechnie panującym przekonaniom, do siedemdziesięciu procent rozwodów dochodzi w wyniku decyzji żony, nie męża. Mężczyźni są większymi tchórzami. Jovanovic wzruszył ramionami, położył na stole pięć euro i wstał. Nie jego sprawa – ale być może wkrótce żona tego osobnika stawi się w jego biurze. Marsac to małe miasto.

Pożegnał się z barmanem, przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął

w niedużym, pomalowanym na żółto budynku. Przy drzwiach jedyny złoty szyld – jego: Z. JOVANOVIC, PRYWATNA AGENCJA DETEKTYWÓW.

INFILTRACJE/INWIGILACJE/ŚLEDZTWA. DO PAŃSTWA DYSPOZYCJI 24/24, 7/7. REJESTRACJA W PREFEKTURZE. Liczba mnoga słowa „detektyw” była nadętą parabolą. Jovanovic był jedynym pracownikiem biura, miał tylko sekretarkę, która przychodziła dwa razy w tygodniu, by zaprowadzić nieco porządku w jego rozgardiaszu. Wielka tablica przymocowana do drzwi na trzecim piętrze była bardziej wymowna: ŚLEDZTWA W SPRAWIE NIEUCZCIWEJ KONKURENCJI, DOSTARCZANIE

DOWODÓW,

PRZEJĘCIA

KLIENTÓW,

KONTROLA

ZWOLNIEŃ

LEKARSKICH,

WERYFIKACJA

CV,

ŚLEDZTWA

W

SPRAWIE

WYPŁACALNOŚCI, WERYFIKACJA AUTENTYCZNOŚCI DOKUMENTÓW, POSZUKIWANIE OSÓB ZAGINIONYCH, KRADZIEŻE W FIRMACH, WYKRYWANIE

PODSŁUCHÓW,

AUDYTY

BEZPIECZEŃSTWA,

SPRAWDZANIE ROZKŁADU DNIA WSPÓŁMAŁŻONKA, POSZUKIWANIE

DOWODÓW NIEWIERNOŚCI, SPRAWDZANIE ZNAJOMYCH WASZYCH

DZIECI, CENY OBLICZONE NA PODSTAWIE STOPNIA ZŁOŻONOŚCI ZADANIA I ZAANGAŻOWANEGO PERSONELU, TECHNIKI I BAZY

LOGISTYCZNEJ.

PODLEGAMY

OBOWIĄZKOWI

TAJEMNICY

ZAWODOWEJ (ARTYKUŁ 226-13 NOWEGO KODEKSU KARNEGO).

DZIAŁAMY WE FRANCJI I ZA GRANICĄ ZA POMOCĄ SIECI AGENCJI PARTNERSKICH; NASZE KONTAKTY SĄ PRZYDATNE W SĄDACH, NASI DETEKTYWI DZIAŁAJĄ ZA ZGODĄ PREFEKTURY. Połowa spośród tych informacji była fałszywa, ale Zlatan Jovanovic nie był pewien, czy choćby jeden spośród odwiedzających go klientów kiedykolwiek zadał sobie trud przeczytania całej tablicy od początku do końca. Skądinąd na znaczną część swojej działalności z pewnością nie uzyskałby zgody policji.

Osoba, z którą się umówił, była już na szczycie schodów i Zlatan, łapiąc oddech, uścisnął jej dłoń. Włożył klucz do zamka i lekko pchnął

drzwi. W miniaturowym mieszkaniu, które służyło mu za gabinet, panował

zaduch, czuć było dymem papierosowym i kurzem. Zlatan ruszył prosto do pokoju w głębi, równie szarego i matowego jak on sam.

– A gdzie twoje brygady, Zlatan? – zapytał wesoło głos za jego plecami. – Czają się w schowku na miotły?

Jovanovic nie odpowiedział. Czy działał z brygadą czy bez, jak do tej pory wszyscy byli zawsze z niego zadowoleni. Wiedział, że tylko to się liczy.

Poza tym, owszem, miał wspólnika – mimo że jego noga nigdy nie postała w tym gabinecie.

Zapalił papierosa bez filtra, nie przejmując się osobą, która siedziała naprzeciw niego, przerzucił stos papierów leżących obok komputera i w końcu znalazł to, czego szukał: mały notes na spirali.

Jego jedyny wspólnik – inżynier informatyk, którego Zlatan zwerbował rok wcześniej – uśmiałby się na widok tego narzędzia. Od tamtego czasu działania agencji balansującej na pograniczu legalności, ale zarazem najbardziej dochodowe, należały właśnie do tego obszaru – kradzież na masową skalę danych informatycznych, włamania do prywatnej poczty elektronicznej, do komputerów, podsłuch telefonów komórkowych, szpiegowanie wejść na strony internetowe. Właśnie w tej dziedzinie biuro działało najwięcej. Zlatan szybko zrozumiał, że firmy dysponują znacznie większymi środkami niż większość prywatnych osób i że należy zlecać te prace podwykonawcy dysponującemu kompetencjami, których on sam nie posiada. Zaciągał się dymem, słuchając jednocześnie zleceniodawcy tłumaczącego, o co mu chodzi. Tym razem było to coś więcej niż nielegalna działalność. Zlatan gwizdnął przeciągle.

– Być może mam odpowiedniego człowieka – powiedział wreszcie – ale nie wiem, czy się zgodzi. Trzeba będzie… odpowiednio go przekonać.

– Pieniądze nie stanowią problemu. W zamian żądam, żeby nie zostały żadne ślady na piśmie.

– To się rozumie samo przez się. Wszystkie potrzebne informacje zostaną zapisane na nośniku USB. Nie będzie żadnej kopii. Żadnych nazwisk, notatek, żadnych faktur, żadnych śladów.

– Zawsze są ślady. Komputery mają tę cholerną właściwość, że je zostawiają.

Jovanovic wyjął z kieszeni chusteczkę i starł pot, który spływał mu po karku. W pomieszczeniu nie było żadnej klimatyzacji, która walczyłaby z panującą już o tej porze duchotą.

– Komputer w tym gabinecie służy wyłącznie do zwykłej papierologii, do niczego innego – wyjaśnił. – Jest dziewiczy jak mały ewangelik.

Wszystkie poufne prace są prowadzone gdzie indziej i nikt oprócz mnie nie wie gdzie. A osoba, która ze mną współpracuje, jest gotowa zniszczyć wszystko na mój znak.

Wyglądało na to, że odpowiedź została przyjęta z aprobatą.


Promień słońca obudził Servaza. Policjant otworzył oczy i przeciągnął się.

Rozejrzał się po pokoju oświetlonym blaskiem nowego dnia. Ściany w kolorze czekolady, jasne meble i ciężkie bladoszare zasłony. Wszędzie dookoła lampki i bibeloty. Przez dwie sekundy był całkowicie zdezorientowany.

Weszła Marianne ubrana w krótką niebieską satynową piżamę.

Z tacą w ręku. Servaz ziewnął. Był głodny jak wilk. Chwycił grzankę i zamoczył ją w kubku z kawą, po czym upił wielki łyk soku pomarańczowego. Uśmiechając się kącikiem ust, patrzyła, jak mężczyzna je w milczeniu. Kiedy skończył, odstawił tacę na puszysty dywanik w kolorze piasku, leżący przy łóżku.

– Masz papierosa? – zapytał.

Swoją paczkę zostawił w kieszeni. Sięgnęła po pudełko leżące na nocnej szafce, podała mu papierosa i ogień i ujęła jego wolną rękę w swoją dłoń. Palce Marianne były sprężyste i ciepłe.

– Myślałeś o tym, co się stało?

– A ty?

– Nie, ale mam ochotę kontynuować…

Nic nie odpowiedział. Nie był pewien, na co ma ochotę.

– Jesteś spięty. – Położyła dłoń na jego klatce piersiowej. – Co się dzieje? To przeze mnie? Przez to, co powiedziałam o tobie i o Francisie?

– Nie.

– No to dlaczego?

Zawahał się. Czy powinien z nią o tym rozmawiać? Czemu nie?

Powiedział jej o otrzymanym e-mailu. I o zdjęciu z monitoringu na autostradzie. Wspomniał po prostu o pewnym człowieku, który uciekł

i który szuka z nim kontaktu.

– Coś się dzieje – powiedział. – Nie wiem dokładnie co. Mam wrażenie, jakbym był obserwowany. Takie uczucie, jakby… ktoś śledził

wszystkie moje czyny i gesty, wiedział, dokąd się przemieszczam, a nawet to przewidywał, jakby… jakby był tutaj, w mojej głowie.

– To ma jakiś związek ze śledztwem w sprawie Claire?

Znowu pomyślał o płycie znalezionej w odtwarzaczu.

– Nie wiem. Ten człowiek uciekł ze szpitala psychiatrycznego. Dwie zimy temu.

– To ten Szwajcar, o którym pisali w gazetach, tak?

– Mhm.

– Sądzisz, że… on wrócił?

– Być może. Naprawdę nie wiem, co o tym myśleć. A może ja… Masz rację, dostaję paranoi. A jednak coś czuję. Jakby gdzieś był jakiś plan, jakaś kanwa, jakaś strategia, która mnie dotyczy. Jakbym był marionetką.

Wystarczy parę prowokacji z jego strony, tu e-mail, tam drobny znak, a ja już reaguję w taki czy inny sposób.

– To dlatego w tamten wieczór pytałeś mnie, czy widziałam kogoś kręcącego się koło domu?

Przytaknął. Zobaczył błysk w oczach Marianne. Wiedział, co myśli: że wróciły jego stare demony.

– Powinieneś uważać, Martin.

– Myślisz, że zaczyna mi odbijać?

– Dzisiaj w nocy stało się coś dziwnego…

– Dziwnego? W jakim sensie?

Zobaczył, że Marianne zbiera myśli. Na czole między jej brwiami zarysowała się pionowa bruzda.

– To było po tym, jak się… kochaliśmy po raz drugi. Ty w końcu usnąłeś, a ja po naszej rozmowie jakoś nie mogłam. Która to mogła być godzina? Trzecia? Wyszłam z łóżka, wzięłam papierosy i poszłam zapalić na balkon.

Nic nie odpowiedział, czekając na dalszy ciąg.

– Widziałam jakiś cień nad jeziorem. Nie jestem pewna, ale wydawało mi się, że ktoś jest za drzewami w ogrodzie. Przemknął wzdłuż brzegu i zniknął w lesie. Przez chwilę myślałam, że to może jakieś zwierzę: dzik albo daniel. Ale teraz, kiedy sobie przypominam, myślę, że nie. Tam był

człowiek.

Patrzył na nią w milczeniu. Wróciło wrażenie, że kto inny zamiast niego pisze stronice tej historii, że on jest tylko jednym z bohaterów, a autor kryje się w cieniu, tuż obok, podejmując decyzje w sprawie każdego z epizodów. Dwie niezależne od siebie opowieści: z jednej strony zabójstwo Claire Diemar; z drugiej – powrót Hirtmanna. Chyba że… Opuścił nogi na podłogę i wstał. Wziął z krzesła slipy i spodnie, a następnie boso wyszedł

na balkon.

– Pokaż – rzucił przez otwarte drzwi. – Gdzie widziałaś ten cień w nocy?

Marianne wyszła na słońce i wskazała miejsce w dole zbocza, po prawej stronie, na granicy jeziora, trawnika i lasu.

– Tam.

Wszedł z powrotem do pokoju i włożył koszulę. Gdy znalazł się na parterze, zszedł schodami tarasu na stronę jeziora. Następnie ruszył przez spadzisty ogród, idąc między drzewami i klombami kwiatów. Było już gorąco. Słońce wysuszyło trawę, a jezioro błyszczało w jego promieniach jak metalowa płyta. Uwagę Servaza przyciągnął jakiś warkot. Mniej więcej sto metrów dalej od pomostu odbiła motorówka i wkrótce w jej kilwaterze pojawił się narciarz wodny. Młody chłopak, który – sądząc po brawurowych zygzakach – miał już za sobą wiele godzin praktyki. Ten, kto zabił Claire Diemar, cechował się taką samą sprawnością i doświad-czeniem. Servaz po raz kolejny pomyślał, że morderca na pewno nie był

nowicjuszem.

Rozejrzał się dookoła, ale niczego nie znalazł. Jeśli ktoś ich podglądał, nie zostawił śladów.

Zszedł nad samo jezioro. Zauważył ślady butów, ale były stare.

Ruszył wzdłuż brzegu. Po zmianie rytmu pracy silnika domyślał się, że łódź za jego plecami wykonuje manewry. Zbliżył się do granicy lasu, wszedł między drzewa, które schodziły niemal do wody.

W oddali zaszczekał pies. W Marsac odezwały się dzwony. Motorówka na jeziorze wciąż warczała.

Z zagłębienia między krzakami i trzcinami wypływało małe źródełko.

W przebijającym się przez liście świetle poranka połyskiwała strużka wody płynącej po pomarszczonym piaszczystym dnie.

Na jej drodze, w pobliżu źródła, leżał pień drzewa. Servaz pomyślał, że na pewno wielu młodych ludzi z sąsiedztwa przychodzi tu, by posiedzieć, flirtować i całować się z dala od ludzkich spojrzeń. Zobaczył

nawet dwie litery wycięte w korze. Schylił się i zastygł.

JH


Usiadł na innym pniu, nieco dalej. Wskutek szybko rosnącej temperatury – a może dokonanego przed chwilą odkrycia – jego czoło pokryło się potem. W powietrzu brzęczały owady i Servaz przez chwilę myślał, że zwymiotuje. Odpędził krążące mu nad głową muchy i wystukał numer laboratorium kryminalistycznego, by poprosić techników o zbadanie miejsca. Kiedy tylko skończył rozmowę, jego telefon znowu się odezwał.

– Mój Boże, co się z panem dzieje? I dlaczego miał pan wyłączony telefon? – wściekał się ktoś prosto do jego ucha.

To był Castaing, prokurator z Auch. Servaz wyłączył aparat poprzedniego wieczoru i włączył go dopiero rano, by skontaktować się z policją kryminalną.

– Był rozładowany – skłamał. – Nie zauważyłem.

– Czy nie mówiłem panu, żeby pan nie podejmował żadnej inicjatywy bez wcześniejszej konsultacji z prokuraturą?

Lacaze nie traci czasu, pomyślał Servaz.

– Czy nie powiedziałem panu tego wyraźnie, komendancie?

– Zamierzałem poinformować sędziego – skłamał po raz drugi. – Właśnie miałem to zrobić, ale pan mnie uprzedził.

– Bzdury! – żachnął się prokurator. – Za kogo pan się uważa, komendancie, i za kogo uważa pan mnie?

– Znaleziono kilkadziesiąt e-maili, które pisali do siebie Paul Lacaze i Claire Diemar, które dowodzą, że mieli romans. Paul Lacaze sam się do tego przyznał wczoraj wieczorem. Najwyraźniej byli w sobie bardzo zakochani. Przesłuchałem go nieoficjalnie – odpowiedział.

– Zjawił się pan u niego i jego chorej na raka żony o jedenastej wieczorem. Właśnie ministerstwo zmyło mi głowę. A nie lubię tego, niech mi pan wierzy.

Servaz przyglądał się nartnikowi, który przemieszczał się po powierzchni tam, gdzie woda stała. Krocząc na długich, cienkich odnóżach, pająk unikał zamoczenia – dokładnie tak jak człowiek po drugiej stronie słuchawki.

– Niech się pan nie przejmuje. Biorę na siebie odpowiedzialność za tę sprawę.

– Odpowiedzialność, też coś – parsknął prokurator. – Odpowiedzialność spadnie na mnie, jeśli panu się nie uda. Jedyna rzecz, która powstrzymuje mnie przed poproszeniem Sarteta o odebranie panu sprawy i wycofanie pańskich ogólnokrajowych uprawnień, to fakt, że Lacaze sam prosił, żebym z tym nic nie robił. – (Boi się, że się rozniesie, pomyślał Servaz). – To ostatnie ostrzeżenie, komendancie. Żadnych więcej kontaktów z Paulem Lacaze’em bez zezwolenia sędziego. Czy pan mnie zrozumiał?

– W stu procentach.

Zatrzasnął komórkę i starł pot spływający mu z czoła. Plecy i pachy miał tak mokre, że miał ochotę się drapać. Chłodna źródlana woda i roślinność przyciągały owady.

Zanim zdążył zrozumieć, co się z nim dzieje, poczuł, jak jego usta wypełniają się śliną i schylił się, by zwymiotować kawę i śniadanie.


Irène Ziegler wsunęła palec za sztywny kołnierz munduru i przesunęła nim po szyi. Mimo że otworzyła okratowane okno, w jej gabinecie było okrutnie gorąco. Kolejna rzecz, która nie zmieniła się od jej wyjazdu na wakacje: nikt nie naprawił klimatyzacji. Nie było też pieniędzy na wymianę starego komputera ani instalację dodatkowego, a przede wszystkim szybszego łącza internetowego. Efekt: na przesłanie zdjęcia podejrzanego potrzeba było co najmniej pięciu minut. Jeśli chodzi o jej podwładnych, to jeden był na zwolnieniu lekarskim, a drugi właśnie kosił trawnik! Tak wyglądała rzeczywistość żandarmerii w najdalszym zakątku prowincji.

Atmosfera była typowa dla wczesnoletniego poranka: wszyscy skorzystali z nieobecności szefa, zapanowało powszechne rozprężenie, większość spraw była opóźniona i ludzie chodzili naburmuszeni. Poza nią wszyscy pracowali tu od lat. I miesiąc jej nieobecności wystarczył, by przypomnieli sobie, że kiedy jej nie było, życie było bez porównania łatwiejsze. Wiedziała jednak, że jej ludzie też mieli powody do narzekania: brak personelu, dyżury w nocy, weekendy i wszystkie wolne dni, ciągle rosnąca liczba godzin służby, brak życia rodzinnego, nieadekwatne wynagrodzenie, dawno nieremontowane mieszkania, pomieszczenia służbowe i samochody – a ponad tym wszystkim nadęci politycy, trąbiący, że walka z przestępczością jest ich priorytetem. Pracując w wydziale śledczym, przywykła działać samodzielnie. Teraz musiała zadać sobie gwałt i poszukać sposobu na stworzenie zwartej i solidarnej brygady.

Odrobinę pokory, kochanieńka. Czasami potrafisz być straszną cholerą. Pamiętaj, by jutro rano przynieść im croissanty.

Zachichotała na tę myśl. A może jeszcze potrzymać im kuśkę w trakcie sikania? Marszcząc brwi, spojrzała na stertę teczek na swoim biurku. Okradanie aut, przestępczość drogowa, włamania, kradzieże samochodów, zniszczenia i szkody. Co najmniej pięćdziesiąt dwa odnotowane przypadki przestępczości lokalnej i tylko pięć rozwiązanych.

Genialne. Była natomiast całkiem dumna z własnego bilansu wykrywalności

przestępstw

i

wykroczeń,

wynoszącego

prawie

siedemdziesiąt procent. To znacznie powyżej średniej krajowej. Jednak akta dwóch spraw, które najbardziej ją zajmowały, były zarazem najbardziej opasłe. Pierwsza z nich dotyczyła gwałtu: jedyne informacje, jakie na ten temat posiadali, to marka i kolor samochodu oraz wygląd naklejki na przedniej szybie, które ofiara dokładnie opisała. Irène od początku czuła, że to śledztwo nie wzbudzi entuzjazmu jej ludzi, którzy będą mieć pokusę, by odłożyć je na bok do czasu, aż pojawią się nowe elementy – inaczej mówiąc: aż nastąpi cud – była jednak zdecydowana wycisnąć z niego tyle, ile tylko się da.

Druga sprawa dotyczyła szajki specjalizującej się w kradzieży kart bankowych, która od kilku miesięcy grasowała w regionie, stosując technikę collet marseillais, polegającą na zablokowaniu karty w bankomacie za pomocą kawałka karty do gry, paczki papierosów albo biletu do autobusu czy metra. Gdy to następowało, pojawiał się jeden z przestępców i doradzał ofierze kilkakrotne wybranie swojego numeru PIN. Kiedy ofiara szła do banku, by odzyskać swoją niby połkniętą kartę, przestępca wyjmował kartę i udawał się w inne miejsca, gdzie dokonywał

wypłat i zakupów, dopóki nie została ona zablokowana. Ziegler zauważyła, że w jednym z bankomatów pułapka była instalowana trzy razy w ciągu czternastu miesięcy i że po każdym razie było około pięciu miesięcy przerwy. Wyglądało na to, że rzeczony bankomat miał w oczach złodziei jakieś szczególne zalety. Irène zapisała na górze strony:

Zastawić pułapkę w bankomacie. Sprawdzić ruch w tym czasie.


Przez uchylone drzwi usłyszała, jak jeden z jej ludzi wchodzi żwawym krokiem i domaga się powszechnej uwagi.

– Chłopaki, słuchajcie!

Wszyscy ucichli i Ziegler nadstawiła uszu z nadzieją, że dowie się czegoś nowego na temat zalegających spraw.

– Wygląda na to, że Domenech zostawi Anelkę w składzie na mecz z Meksykiem.

– Kurwa, to niemożliwe! – zawołał jakiś głos.

– I Sidneya Govou też…

Za drzwiami rozległ się pomruk niezadowolenia. Ziegler podniosła oczy ku skrzydłom wielkiego wentylatora bezproduktywnie mieszającym gorące powietrze. Wróciła myślami do artykułu, na który wpadła w kiosku na lotnisku, i e-maila znalezionego w komputerze Martina. Uznała, że skoro te wszystkie sprawy czekały na jej powrót przez cały miesiąc, to mogą poczekać jeszcze trochę. Wstała. Zamierzała się z kimś spotkać.


Margot skręcała papierosa, trzymając między wargami końcówkę z filtrem i rozkładając na bibułce źdźbła tytoniu. Jednocześnie obserwowała drugi koniec wypełnionego tłumem młodzieży boiska, tam gdzie gromadzili się studenci drugiego roku. Z niecierpliwością doczekała końca wykładu Van Ackera, choć zazwyczaj bardzo go lubiła. Zwłaszcza wtedy, kiedy miał

fatalny humor, to znaczy prawie zawsze. Francis Van Acker był sadystą, despotą i miał w sobie prawdziwy wykrywacz średniactwa. Nienawidził

średniactwa, podobnie jak tchórzostwa, służalczości i potakiwaczy.

Zawsze kiedy miał słabszy dzień, koniecznie musiał sobie znaleźć kozła ofiarnego. Wtedy w całej sali wykładowej unosił się zapach krwi. Margot z zadowoleniem patrzyła, jak po kolegach przebiega blady strach.

Rozwinęli w sobie prawdziwy instynkt przetrwania i już w chwili wejścia profesora do sali wszyscy byli w stanie się domyślić, czy tego dnia rekin wyruszy na polowanie czy też nie. Margot, podobnie jak inni, wnioskowała to po sposobie, w jaki mierzył ich spojrzeniem niebieskich oczu i ułożeniu otoczonych wianuszkiem zarostu ust.

Lizusi nienawidzili Van Ackera i bali się go. Na początku roku szkolnego popełnili błąd, sądząc, że zyskają sobie jego przychylność, płaszcząc się przed nim, i na swoją zgubę odkryli, że Van Acker nie tylko jest nieczuły na wszelkie rodzaje pochlebstwa, ale także to, że za ten błąd w osądzie przyjdzie im drogo zapłacić. Jego ulubionymi ofiarami byli ci, którzy nadrabiali swoje ograniczone zdolności (ograniczone na tle tej elity, jaka uczyła się w Marsac) nadmierną gorliwością. Margot nie należała do tej grupy. Zastanawiała się, czy Van Acker ceni ją za to, że jest córką swojego ojca, czy za to, że w tych rzadkich wypadkach, kiedy brał ją na tapetę, by ją sprawdzić, zawsze potrafiła mu się postawić. Francis Van Acker lubił, kiedy ktoś stawiał mu czoło.

– Servaz – zagadnął ją tego ranka, kiedy była pogrążona w myślach na temat wydarzeń ostatniej nocy – nie jest pani zainteresowana tym, co tu opowiadam?

– Eee… ależ tak, oczywiście.

– A zatem, o czym mówiłem?

– O istnieniu zgodności w kwestii niektórych dzieł, o tym, że skoro na przestrzeni wieków wielka liczba ludzi uważała, że Homer, Cervantes, Shakespeare i Hugo są wybitnymi artystami, oznacza to, że zdanie „każdy ma swój gust” jest sofizmatem… o tym, że nie wszystko ma taką samą wartość i że wszystkie szmiry sprzedawane przez reklamę jako sztuka, masowe kino i w ogóle cała ta komercja nie są równe wielkim wytworom ludzkiego umysłu, o tym, że podstawowe zasady demokracji nie mają zastosowania w sztuce, w której panuje bezlitosna dyktatura najlepszych nad miernymi.

– Czy powiedziałem, że „nie wszystko ma taką samą wartość” ?

– Nie, proszę pana.

– Proszę więc nie wkładać w moje usta słów, których nie wypowiedziałem.

Klasa zachichotała. Ci, którzy zazwyczaj służyli za piorunochron dla wyładowań Van Ackera, byli wniebowzięci, gdy kto inny padał ich ofiarą.

Śmiech w pierwszym rzędzie. Dyskretnie pokazała środkowy palec lizusom siedzącym w dolnych rzędach amfiteatralnej sali, którzy odwrócili się i gapili na nią wymownie.

Nabrała dymu w młode, ale już skażone nikotyną płuca i rzuciła okiem na trio David/Sarah/Virginie. Teraz oni patrzyli na nią, pomimo odległości i grupek uczniów, które stały im na drodze. Wytrzymała ich spojrzenie, zaciągając się maleńkim papierosem i ani na chwilę nie spuszczając ich z oczu. W nocy postanowiła zastosować radykalnie inną taktykę. Bardziej… wymyślną. Wprawić zwierzynę w ruch. Zamiast zachowywać się bardziej dyskretnie, miała zamiar się pokazywać, utwierdzać ich w podejrzeniach, tak by zaczęli myśleć, że ona coś wie.

Jeśli sprawca jest wśród nich, to w końcu wyczuje niebezpieczeństwo i popełni błąd.

Taktyka ta nie była pozbawiona pewnej dozy ryzyka. Była wręcz niebezpieczna. Ale w więzieniu był niewinny człowiek i czas naglił.


– Gdzie zostało zrobione to zdjęcie? – zapytał Stehlin.

– W Marsac. Nad jeziorem. Na skraju lasu. Tuż obok ogrodu Marianne Bokhanowsky, matki Hugona.

– To ona odkryła te litery?

– Nie, ja.

Dyrektor zrobił wielkie oczy.

– A co ty tam robiłeś? Szukałeś czegoś?

Servaz przewidział to pytanie. Jego ojciec nauczył go, że powiedzenie prawdy prawie zawsze jest najlepszą strategią. W większości wypadków była bardziej kłopotliwa dla innych niż dla samego mówiącego.

– Spędziłem tam noc. Znam matkę chłopaka od dawna. Dyrektor wpatrywał się w niego. I nie tylko on: teraz na Servaza patrzyli również Espérandieu, Pujol i Samira.

– Jasna cholera – powiedział Stehlin. – To jest matka głównego podejrzanego!

Servaz milczał.

– Kto jeszcze o tym wie?

– O tym, że byłem tam w nocy? Na razie nikt.

– A jeśli ona postanowi użyć tego przeciwko tobie? Jeśli powie o tym swojemu adwokatowi? Jeśli sędzia się o tym dowie, zdejmie cię ze służby i odda śledztwo żandarmerii!

Servaz przypomniał sobie wrednego człowieczka w okularach, który przyszedł tamtej nocy i prosił o widzenie z Hugonem – ale nic nie powiedział.

– Cholera, Martin! – wściekał się Stehlin. – W ciągu jednego wieczoru przesłuchujesz posła, nikogo o tym nie informując, a potem spędzasz noc z matką… u matki głównego podejrzanego! Twoje zachowanie może mieć poważne konsekwencje, zaszkodzić całemu śledztwu, pracy całego zespołu!

Stehlin miał dar mówienia eufemizmami. Mógł się wyrazić dosadniej.

Servaz wiedział jednak, że jego szef jest wściekły.

– No dobra – powiedział dyrektor, wyraźnie starając się odzyskać zimną krew. – Czy to coś zmienia? Ciągle jesteśmy w tym samym punkcie: nie ma żadnych dowodów na to, że te litery wyciął Hirtmann. Jest mi bardzo trudno uwierzyć, żeby Szwajcar wrócił tylko z twojego powodu, żeby ganiał za tobą i specjalnie dla ciebie zostawiał ślady. A wszystko przez jakąś głupią muzykę i dlatego, że raz sobie pogadaliście. Tym trudniej, że to wszystko zaczęło się po śmierci Claire Diemar.

– Nie po – poprawił go Servaz – ale od. A to wiele zmienia. To się zaczęło od płyty kompaktowej w wieży. Nie zapominajmy, że profil Claire dokładnie odpowiada profilowi ofiar Hirtmanna.

Jak można się było spodziewać, to zdanie zrobiło pewne wrażenie.

Wszyscy oddali się przetrawianiu informacji.

– Poza tym jest pewna hipoteza – powiedział. – Być może tak naprawdę Hirtmann wcale nie opuścił tego regionu. Możliwe, że podczas gdy wszystkie policje Europy z Interpolem do spółki pilnowały pociągów, lotnisk, granic, wyobrażały sobie, że jest tysiące kilometrów stąd, on ukrył

się gdzieś niedaleko, wychodząc z założenia, że na pewno nie będziemy go szukać po drugiej stronie ulicy.

Podniósł wzrok i zobaczył w ich oczach, że odniósł sukces. Zaczynali mieć wątpliwości. Atmosfera zrobiła się cięższa. Każda wzmianka o Szwajcarze, o jego morderstwach, jego przemocy – choćby uczyniona nie wprost – zagęszczała powietrze. Postanowił iść za ciosem.

– Jakkolwiek by było, od tego momentu jest zbyt dużo elementów idących w tym samym kierunku, żebyśmy dłużej mogli sobie pozwalać na ignorowanie wątku Hirtmanna. Nawet jeśli to nie on, to jest ktoś, kto go naśladuje i kto jest w ten czy inny sposób związany z morderstwem Claire Diemar, co stawia pod znakiem zapytania winę Hugona. Chcę, żeby Samira i Vincent zajęli się tym wątkiem w pełnym wymiarze godzin. Niech nawiążą kontakt z komórką w Paryżu, która zajmuje się tropieniem Hirtmanna, i spróbują uzyskać wszystkie informacje, które mogłyby potwierdzić, że Szwajcar jest w okolicy. Albo zaprzeczyć. Stehlin przytaknął z poważną miną. Patrzył na Servaza wyraźnie zaniepokojony.

– W porządku. Ale jest jeszcze jedna sprawa – powiedział. Servaz spojrzał na niego.

– Twoje bezpieczeństwo. Szwajcar czy nie, ten świr, który jest na wolności, łazi za tobą. Wygląda na to, że zawsze jest blisko miejsca, w którym się znajdujesz. No i było jeszcze to… zdarzenie na dachu banku.

Kurwa, Martin, ty o mało stamtąd nie spadłeś! Nie podoba mi się to. Ten gość naprawdę się na ciebie uwziął. Już raz cię zaatakował.

– Gdyby chciał mi się dobrać do skóry, bez problemu mógł to zrobić ostatniej nocy.

– Jak to?

– W sypialni są drzwi prowadzące na balkon i one były otwarte.

Między balkonem a ogrodem są raptem trzy metry, tuż obok jest rynna i dzikie wino. Bardzo łatwo mógł się tamtędy wdrapać. A my… to znaczy…

ja spałem.

Teraz oczy wszystkich skierowane były na niego. Nie było już wątpliwości, że nie spał w swoim łóżku, że spędził tę noc z właścicielką domu, to znaczy z osobą bezpośrednio związaną z toczącym się śledztwem.

Które może w związku z tym zostać rozniesione na strzępy przez każdego prawnika powołującego się na konflikt interesów. Stehlin zapadł się w fotelu, wlepił oczy w sufit i westchnął przeciągle.

– Jeśli wyjdziemy od hipotezy, że rzeczywiście mamy do czynienia z Hirtmannem, nie sądzę, żeby stanowił zagrożenie akurat dla mnie – dodał

pospiesznie Servaz. – Profil jego ofiar jest zawsze taki sam: młode kobiety o mniej więcej takich samych cechach fizycznych. Według naszej wiedzy jedyni mężczyźni, jakich kiedykolwiek zabił, to kochanek jego żony, w tym wypadku chodziło o zbrodnię w afekcie, oraz Holender, który w niewłaś-

ciwym czasie znalazł się w niewłaściwym miejscu. Chciałbym jednak, by Vincent i Samira zajęli się czym innym.

Dwójka współpracowników spojrzała na niego pytająco.

– Przynajmniej z jednym się zgadzam: wygląda na to, że Hirtmann się na mnie uwziął. Jeśli to on, to sprawia wrażenie bardzo dobrze poinformowanego. I zawsze jest stosunkowo blisko miejsca, w którym przebywam. Skądinąd jego ofiary to młode kobiety. Chcę, żeby Vincent i Samira zajęli się ochroną Margot na uczelni w Marsac. Jeśli Szwajcar chce jakoś we mnie uderzyć, wie, że to mój słaby punkt, miejsce, w którym można mnie zranić najbardziej.

Na czole Stehlina pojawiło się jeszcze więcej zmarszczek. Wyglądał na głęboko zaniepokojonego. Spojrzał po współpracownikach. Samira kiwnęła głową.

– Nie ma problemu – odpowiedziała. – Martin ma rację: jeśli ten świr chce mu się dobrać do skóry i rzeczywiście jest tak dobrze poinformowany, jak się wydaje, nie możemy ryzykować zostawienia Margot bez opieki.

– Zgadzam się – przytaknął Espérandieu z przekonaniem.

– Coś jeszcze? – zapytał Stehlin.

– Owszem. Jeśli Hirtmann ciągle depcze mi po piętach, być może jest sposób, żeby tym razem go złapać. Pujol mógłby mnie śledzić. Z bardzo daleka, z kimś z brygady. Obserwacja na odległość, a przede wszystkim najbardziej dyskretna, jak się tylko da. Żadnego nadzoru wzrokowego albo bardzo ograniczony, Obserwacja GPS, radiolokacja. Jeśli Hirtmann rzeczywiście chce mnie mieć na oku, będzie musiał się pokazać, podjąć ryzyko, choćby minimalne. A kiedy to zrobi, będziemy na miejscu.

– Ciekawy pomysł… A co, jeśli wyjdzie z lasu?

– Wtedy wkroczymy.

– Tak bez wsparcia, bez jednostki interwencyjnej?

– Hirtmann nie jest terrorystą ani gangsterem. Nie jest przygotowany na taką konfrontację. Nie będzie stawiał oporu.

– A mnie się wydaje, że jest w pełni sił – sprzeciwił się Stehlin.

– Na razie nawet nie wiemy, czy ten plan ma szansę zadziałać.

Sprawdzimy to, kiedy przyjdzie czas.

– Dobrze, w porządku. Ale chcę być poinformowany, kiedy tylko coś się ruszy, i macie mi mówić o wszystkim, na co traficie. Zrozumiano?

– Nie skończyłem – powiedział Servaz.

– Co jeszcze?

– Musimy zadzwonić do sędziego, potrzebuję nakazu. W związku z pewną zatrzymaną, która przebywa w areszcie w Seysses.

Stehlin skinął głową. Zrozumiał. Odwrócił się, sięgnął po gazetę leżącą za swoimi plecami i rzucił ją na blat przed Servazem.

– Nie zadziałało. Tym razem nie było żadnego przecieku.

Servaz spojrzał na Stehlina. Czyżby się pomylił? Albo dziennikarz nie uznał wiadomości za wystarczająco istotną, albo to nie Pujol jest informatorem prasy.


Niebo za oknami sali było blade. Wszystko trwało w jakimś cholernym bezruchu. Biały upał rozciągnięty na krajobrazie jak przezroczysta błona.

Krótkie, mocne cienie pod dębami i topolami, które wyglądały jak skamieniałe. Odrobinę ruchu na tym obrazie wprowadzały tylko biała smuga za odrzutowcem i kilka ptaków. Nawet uczniowie ostatnich klas liceum rozgrywający mecz na boisku do rugby wyglądali, jakby doskwierał

im upał, i gra toczyła się w zwolnionym tempie, równie entuzjastyczna i natchniona jak gra futbolowej reprezentacji Francji.

Zapanowało lato i Margot, spoglądając przez okno, zastanawiała się, czy tak już zostanie. Słuchała wykładu z historii jednym uchem. Słowa spływały po niej jak krople wody po plastiku. Z płonącą głową myślała o odręcznie napisanej kartce, którą znalazła godzinę wcześniej przylepioną taśmą klejącą do swojej szafki. Kiedy ją przeczytała, zarumieniła się ze wstydu i wściekłości, a później, gdy napotkała spojrzenia mijających ją kolegów, uświadomiła sobie, że wszyscy już wiedzą. Wiadomość brzmiała następująco:

Hugo jest niewinny. Twój ojciec powinien uważać. Ty też. Nie jesteś tu już mile widziana, pieprzona dziwko.


Jej taktyka zaczynała przynosić efekty…

Загрузка...