32
W CIEMNOŚCIACH
Około jedenastej wieczorem jakiś starszy pan wyszedł na spacer z psem.
Spojrzał podejrzliwie na Servaza i na zepsutą latarnię stojącą dwa metry od jego samochodu. Policjant miał nadzieję, że facet nie wezwie żandarmerii. Nie przestając obserwować domu, zadzwonił do Vincenta, a po upływie pół godziny do Samiry. Na pierwszym piętrze nadal paliło się światło.
Niedługo przed północą za oknem mignęła jakaś postać. Servaz natężył uwagę. Potem światło zgasło i zapaliła się lampa za niewielkim witrażem, w miejscu, gdzie dwa skrzydła zbiegały się ze sobą – musiała to być klatka schodowa. Chwilę później kolejna lampa rozbłysła na parterze, za ciemną bryłą ogrodu zimowego. Servaz wykręcił szyję, by widzieć wejście. Widok zasłaniał mu gruby pień wielkiej sosny i żywopłot otaczający budynek. Kilka sekund później zobaczył jednak światło w holu, a potem drzwi się otworzyły i nad żywopłotem pojawiły się ramiona i głowa Francisa. W domu zgasło ostatnie światło. Van Acker wychodził.
Servaz dyskretnie zsunął się na fotelu, widząc, jak Francis schodzi w dół ogrodu, otwiera furtkę i pojawia się na chodniku mniej niż dwadzieścia metrów od jego zderzaka. Zobaczył, jak jego były przyjaciel idzie w kierunku samochodu – zaparkowanego kawałek dalej czerwonego alfa romeo spidera. Z ręką na kluczyku zaczekał, aż Francis ruszy i dojedzie do wylotu uliczki. Wtedy zapalił i zjechał z chodnika. Pomyślał, że gdyby Van Acker się czegoś obawiał, trudno byłoby jechać za nim w nocy i pozostać niezauważonym. Ale Francis nie wyglądał na zainteresowanego tym, co się dzieje na ulicy: nie rozglądając się dookoła, ruszył wprost do samochodu.
Servaz dotarł do wylotu uliczki w ostatniej chwili, by po swojej prawej stronie w odległości około stu metrów zauważyć tylne światła i kierunkowskaz skręcającego w lewo samochodu. Przyspieszył, by nadrobić odległość wśród wąskich uliczek Marsac, i skręcił w tym samym miejscu. Jadący przed nim kabriolet wjechał w rue 4-Septembre i dojechał
do placu Gambetty, który przeciął, kierując się na południowy wschód.
Przejeżdżając obok kościoła, Servaz zauważył studenta wymiotującego w cieniu prezbiterium. Dwóch kumpli czekało na niego z kuflami w rękach przed oświetlonymi drzwiami pubu. Śmiali się. Spider przemknął
następnie uliczkami handlowymi, mijając opuszczone metalowe rolety sklepów, kołysząc się na bruku, objechał fontannę i przyspieszył, znalazłszy się na drodze D 939. Wyjechał z miasta. Servaz poszedł w jego ślady. Księżyc w pełni lśnił nad ciemnymi, zalesionymi wzgórzami. Po długim prostym odcinku droga zaczęła się wznosić i wić między drzewami.
Servaz trzymał się w pewnej odległości i regularnie tracił z oczu tylne światła spidera, by znów je zobaczyć przy wyjeździe z zakrętu. Jego GPS
wskazywał, że do najbliższego skrzyżowania jest nie mniej niż cztery kilometry, nie było więc potrzeby siedzieć Van Ackerowi na ogonie, jednak kabriolet jechał szybko i Servaz musiał uważać, by nie pozwolić mu odjechać za daleko.
Było rzeczą oczywistą, że Francis Van Acker lubi testować osiągi swojego bolidu i jedzie z prędkością znacznie większą od dozwolonej.
Francis zawsze miał gdzieś zasady – z wyjątkiem tych, które sam ustanawiał.
Droga wspinała się i opadała w pagórkowatym terenie, wijąc się jak zaskroniec. Jechali z tak wielką prędkością, że spod kół jeepa na każdym zakręcie tryskały zeschnięte liście i żwirek. Servaz miał wrażenie, że słychać ich w odległości kilku kilometrów. Reflektory samochodów oświetlały coraz gęstszy las. Chwilami w prześwitach nad koronami drzew komendant widział niebo i księżyc w pełni, ale przez większość czasu zielone sklepienie zasłaniało widok. Księżyc wyglądał trochę jak uśmiechnięta twarz, która z zainteresowaniem przypatrywała się ich wyścigowi wśród wzgórz. Dwa czy trzy razy Servaz miał wrażenie, że we wstecznym lusterku widzi światła samochodu, ale koncentrował się na tym, co się działo z przodu.
Kiedy policjant znalazł się na dnie jakiejś dolinki, zauważył, że jadący dwieście metrów przed nim spider skręca w lewo, w węższą drogę.
Zrobił to samo. Wkrótce dróżka zaczęła zakosami wspinać się w górę.
Przejechali przez osadę złożoną z dwóch czy trzech gospodarstw przycupniętych na szczycie wzgórza jak rząd popsutych zębów w szczęce.
Servaz zwolnił, żeby van Acker go nie zauważył. Za przysiółkiem po obu stronach biegnącej grzbietem drogi zobaczył ogrodzone, stromo opadające pola. Dojechawszy do niewielkiego skrzyżowania, zawahał się przez chwilę, jaki obrać kierunek, aż dostrzegł tylne światła między drzewami, daleko po swojej lewej stronie. Droga znowu zaczęła się wznosić. Następnie doprowadziła do wypłaszczenia i biegła przez przestronny, rzadki las.
Wysokie, strzeliste drzewa rosły regularnie, przypominając filary zbyt dużej katedry albo meczetu. Były ich setki. Przy drodze piętrzyły się stosy ściętych pni, tworząc wysokie ogrodzenie z poziomych belek.
Servaz czuł narastający niepokój. Dokąd Van Acker jedzie? Wybrał
trasę, która omijała główne drogi: ciąg bardzo podrzędnych i mało uczęszczanych szlaków, zwłaszcza o tej porze. Servaz próbował się zastanawiać, ale był zbyt skupiony na prowadzeniu i wypatrywaniu jadącego przed nim samochodu.
Na następnym skrzyżowaniu, w samym środku niezamieszkanego płaskowyżu z nieużytkami i kępkami drzew, oświetlonego jak w biały dzień jasnym światłem księżyca, zauważył tablicę z napisem GORGES DE
LA SOULE. Na próżno wypatrywał spidera. Cholera! Servaz zgasił silnik i wysiadł z samochodu. Cisza panująca dookoła wydała mu się jakaś szczególna. Noc była zadziwiająco gorąca, niezmącona najmniejszym powiewem wiatru. Nadstawił uszu. Warkot silnika… Na lewo. Wytężył
słuch: daleki odgłos zmienianych biegów i pisk opon na zakręcie. Wsiadł
za kierownicę, wykręcił szerokim łukiem i ruszył w kierunku wąwozu.
Po pięciu minutach był na miejscu. Zwolnił i zaparkował jeepa na poboczu. W ciągu dnia wąwóz był zakątkiem kipiącym zielenią, nad którym las przerzedzał się tylko po to, by wpuścić kilka słonecznych promieni i odsłonić strome wapienne zbocza. Wzdłuż drogi płynęła rzeka.
Szeroka i niezbyt rwąca. W zboczu było kilka płytkich jaskiń, odwiedzanych w niedziele przez ludzi, którzy akurat nie mieli nic innego do roboty. Teraz, w środku nocy, okolica wyglądała zupełnie inaczej.
W młodości Servaz wielokrotnie bywał tu z Francisem, Marianne i innymi.
Jakieś przeczucie mówiło mu, że prawdopodobnie właśnie tutaj zmierzał Van Acker. Umysł Francisa od zawsze skrywał jakiś mroczny, romantyczny aspekt i ta sceneria bardzo dobrze z nim współgrała. Trochę jak na obrazach Caspara Davida Friedricha. Jeżeli Francis zaparkował
gdzieś w wąwozie, to gdyby Servaz wjechał głębiej, przyjaciel na pewno by go zauważył. Tak późno nikt nie jeździł tą drogą. Francis zobaczyłby jego samochód i zrozumiał, że Martin go podejrzewa i śledzi. A jeżeli Francis pojechał dalej, to tak czy owak by mu uciekł. Policjant jednak mógłby się założyć, że tak nie było.
W odległości dwóch metrów od tylnego zderzaka jego samochodu była ścieżka. Wjechał nią bardzo wolno na wstecznym, aż jeep przestał
być widoczny z głównej drogi – na wypadek gdyby Francis tędy wracał.
Zgasił światła, wyłączył silnik i wysiadł. Wokół panowała cisza. Słychać było jedynie szum rzeki płynącej po drugiej stronie drogi. Delikatnie zatrzasnął drzwi. Nasłuchiwał. Gdzieś krzyknął nocny ptak. I więcej nic.
Servaz próbował ocenić sytuację. Nie miał wielkiego wyboru, mógł tylko wejść w głąb wąwozu. Pomyślał, że może Van Acker jest już gdzieś daleko, a on jest tu sam i dziwnie się zachowuje. Wyjął z kieszeni telefon i wyłączył go. A potem ruszył pogrążoną w ciemnościach drogą, mając nad głową rozgwieżdżone niebo.
Idąc asfaltem, zastanawiał się, co właściwie wie o Van Ackerze. Co Francis robił przez te wszystkie lata? Ich życie potoczyło się w odmiennych kierunkach… Uświadomił sobie, że Francis zawsze był tajemnicą, zawsze był jakiś mroczny. Czy osoba, którą tak mało się zna, może być najlepszym przyjacielem? Dwie tak bliskie sobie, a zarazem tak różne istoty. Zmieniamy się. Wszyscy. Bezpowrotnie. Jakaś część w człowieku pozostaje
niezmieniona:
rdzeń,
czyste
serce,
które
wynosimy
z dzieciństwa. Obrasta ono jednak kolejnymi warstwami i dziecko, którym byliśmy, ulega zniekształceniu, aż stanie się dorosłym, kimś tak różnym i tak zwyrodniałym w stosunku do pierwowzoru, że gdyby to dziecko mogło spojrzeć na siebie z zewnątrz, nie rozpoznałoby dorosłego, którym się stało, i z pewnością byłoby sobą przerażone.
Servaz wchodził coraz głębiej w wąwóz. Szum płynącej tuż obok rzeki zagłuszał teraz wszystkie inne dźwięki. Droga wiła się długimi zakrętami, które pokonywał coraz szybciej. Na próżno próbował wypatrzyć coś w rosnącej po bokach gęstwinie. Tutaj, na dnie wąwozu, ciemność była niemal absolutna. I ciągle żadnych odgłosów. Gdzie on się podział? Martin przeszedł jeszcze kilkanaście metrów i wreszcie go zobaczył. Między drzewami a poszyciem, za następnym zakrętem. Kawałek karoserii i reflektor: czerwony spider… Servaz zatrzymał się i lekko pochylił. Między drzewami pojawiły się dwa inne światła. Obok siebie stały dwa samochody. A w alfa romeo siedziały dwie osoby. Policjant zastanawiał się, co teraz robić. Czy da radę podejść bliżej niezauważony? A może lepiej zaczekać, aż ta druga osoba wsiądzie do swojego auta? Uświadomił sobie, że ma nad nimi przewagę. Z wnętrza samochodu było widać tylko to, co znajdowało się w zasięgu reflektorów, to znaczy zbocze zalane wiązką oślepiającego blasku na wprost, w osi wozu, tam gdzie znajdowała się jedna z głębszych jaskiń, która była teraz całkowicie oświetlona.
Jeśli przemknie przez las, nie zauważą go. Problemem pozostawał
raczej hałas, którego mógł narobić, zbliżając się. Ale dwie osoby były pochłonięte rozmową, a szum rzeki zagłuszał jego kroki. Servaz zaczął się skradać między drzewami i krzakami, ale marsz okazał się o wiele mniej wygodny, niż przewidywał. Zarośla były tak gęste i ciemne, że nie dostrzegał licznych przeszkód, które stawały mu na drodze; co chwila wpadał na jeszcze bardziej nieprzeniknione chaszcze, które musiał
okrążać, nadkładając drogi. Kilka razy w tych ciemnościach o mało nie skręcił kostki na nierównościach terenu i patykach leżących na drodze.
Dolne gałęzie drzew drapały mu policzki i czoło, kilkakrotnie zaczepiał
koszulą o jeżyny. Co jakiś czas przystawał, obserwował dwie postaci siedzące w samochodzie i znowu ruszał w drogę. Po jakimś czasie – a wydawało mu się, że idzie już bardzo długo – napotkał przeszkodę nie do pokonania. Strumień, który w ciemności był niewidoczny i który z pewnością niżej wpadał do rzeki. Servaz rozpoznał jego obecność po nagłej pochyłości terenu pod nogami, po braku roślinności i szumie wody. Zdjął
but i skarpetkę, podwinął nogawkę i spróbował wybadać głębokość, jednak mimo że zanurzył nogę w zimnej wodzie do kolana, ciągle nie wyczuwał stopą dna. Sylwetki po drugiej stronie znajdowały się już w odległości zaledwie kilku metrów od niego, ale były odwrócone plecami.
Przeszedł kawałek bokiem wzdłuż strumienia. Teraz wyraźniej widział
pasażera. A raczej pasażerkę… To była kobieta. Miała długie włosy, których koloru Servaz nie był w stanie rozpoznać. Z miejsca, w którym się znajdował, nie potrafił też określić jej wieku.
Nagle wpadł na inne rozwiązanie.
Droga wchodziła z jednej, a wychodziła z drugiej strony wąwozu. Były więc dwa wyloty. Kobieta zatem albo przyjechała z przeciwnego kierunku, albo też była na miejscu na długo przed nimi. Servaz założyłby się, że prawdziwa jest pierwsza hipoteza. Nie chcieli, by ktoś zobaczył ich razem.
To było ryzykowne… Zawrócił, tym razem nie przejmując się, że hałasuje.
Czas naglił. Kiedy tylko znalazł się na drodze, ruszył po asfalcie i żwirze w stronę swojego samochodu. Uświadomił sobie, że dystans, który pokonał
biegiem, był znacznie krótszy, niż mu się wydawało, gdy szedł w przeciwną stronę, ale i tak był zdyszany, gdy usiadł za kierownicą. Uruchomił silnik i powoli wyjechał ze ścieżki, ruszył drogą z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, a potem, gdy już był pewien, że pasażerowie spidera go nie usłyszą, gwałtownie wcisnął gaz. Kiedy wrócił na poprzednie
skrzyżowanie,
zauważył
zaparkowany
pod
drzewami
samochód, dobrze widoczny mimo zgaszonych świateł. Od razu go rozpoznał. Zatrzymał się na jego wysokości i opuścił szybę.
– Jezu Chryste, co wy wyprawiacie? Zobaczył, jak Pujol i jego przyboczny się prostują.
– A jak sądzisz? – złościł się pierwszy z nich. – Zapomniałeś?
Obserwacja! Poprosił Pujola, żeby jechał w pewnej odległości za nim, na wypadek gdyby pojawił się Hirtmann. Kompletnie wyleciało mu to z głowy!
– Mówiłem „zachować odległość”!
– Zachowaliśmy. Ale ty jeździsz tam i z powrotem we wszystkich kierunkach!
– Uderzenie wędką było niezłe! – rozległ się w ciemnościach ironiczny głos pomocnika Pujola.
Servaz przypomniał sobie o parkującym w wąwozie Van Ackerze, który w każdej chwili mógł przejechać obok nich.
– Wracajcie do Tuluzy! Zjeżdżać mi stąd. Nie chcę mieć was dziś na karku!
Zauważył wściekłość w oczach Pujola, ale nie miał czasu na bardziej obszerne wyjaśnienia. Zaczekał, aż ich samochód zniknie i ruszył. Na następnym rozgałęzieniu skręcił w lewo. Potem znowu w lewo. Przejechał
około dwóch kilometrów, zanim dostrzegł kolejną tablicę z napisem GORGES DE LA SOULE w pobliżu zrujnowanego budynku porzuconej farmy ze stodołą. Zaparkował tyłem do ściany, naprzeciwko wjazdu do wąwozu. Wyłączył silnik, światła i czekał.
Po pewnym czasie, który wydawał mu się wiecznością, kiedy już zaczął się zastanawiać, czy kobieta nie wyjechała drugą stroną, samochód minął go. Zaczekał, aż auto zniknie z pola jego widzenia, i ruszył.
Przejechał kilka kilometrów z niewielką prędkością, a potem, kiedy GPS
zasygnalizował, że zbliża się do rozjazdu, przyspieszył.
Zobaczył, jak samochód skręca w lewo, i znowu zdjął nogę z gazu, pozwalając mu oddalić się na pewną odległość. Zbliżając się do kolejnego skrzyżowania, powtórzył ten manewr i zdążył zobaczyć, że auto pojechało na wprost. Droga do Marsac… Ta sama, która przed wjazdem do miasta biegła obok uczelni, jeśli nie chciał się zgubić w małych uliczkach, musiał
podjechać bliżej. Był około dwustu metrów za nią i stopniowo zmniejszał
odległość na długiej prostej, kiedy zobaczył światła stopu i kobieta przyhamowała, po czym skręciła w kasztanową aleję prowadzącą w stronę liceum. Myślał intensywnie, jednocześnie zwalniając, by zbyt szybko się z nią nie zrównać. Gdyby wjechał w długą aleję wiodącą do parkingu, z całą pewnością zostałby zauważony! Natomiast z tej odległości, z jakiej widział
kobietę teraz, nie był w stanie jej rozpoznać.
Przyszła mu do głowy pewna myśl. Vincent! Był gdzieś tutaj, obserwował wejście do liceum. Servaz zatrzymał się w trawie na poboczu, naprzeciw ciemnego głównego gmachu stojącego na skraju łąki. Parkując, kciukiem już wciskał klawisz telefonu.
– Martin? Co jest?
– Do parkingu podjeżdża samochód! – zawołał. – Widzisz go? Kobieta za kierownicą. Muszę wiedzieć, kto to jest.
Cisza.
– Czekaj… Tak, widzę. Sekundkę… Wysiada… Studentka…
blondynka… Zważywszy na wiek, musi być na kursach przygotowawczych.
– Idź do niej! Muszę wiedzieć, jak się nazywa! – krzyczał. – Wymyśl cokolwiek. Powiedz jej, że policja pilnuje liceum od czasu zamordowania wykładowczyni. Zapytaj ją, czy czegoś nie zauważyła. I powiedz jej, że nie powinna się włóczyć sama po tym, co się stało. Naściemniaj coś… I zapytaj o nazwisko.
Zobaczył, jak Espérandieu wysiada z samochodu zaparkowanego kilkaset metrów dalej i nie zamknąwszy drzwi, szybkim krokiem rusza w stronę innej postaci, która nie zauważyła go i idzie ku schodom.
Rzucił okiem na deskę rozdzielczą.
Lornetka.
Schylił się i otworzył schowek. Była w środku, tam gdzie latarka, notes i broń.
Chwycił ją. Espérandieu sadził wielkimi susami przez trawę, by dogonić młodą kobietę. Wciąż nie dostrzegła jego obecności. Servaz przywarł oczami do okularów lornetki wycelowanej w jej kierunku.
– Zostaw ją – rzucił nagle do telefonu.
– Co?
– Nie pokazuj się. Nie trzeba. Wiem, kto to jest.
Zobaczył, że Espérandieu znieruchomiał i rozgląda się na wszystkie strony. Wreszcie go zauważył. Servaz rozłączył się i opuścił lornetkę, zastanawiając się gorączkowo nad tym, co właśnie zobaczył.
To była Sarah.
Margot sprawdziła, czy drzwi pokoju są dobrze zamknięte, i wróciła do wilgotnej pościeli. Spojrzała na sąsiednie łóżko i ścisnęło jej się serce. Jej współlokatorka poprosiła o zmianę pokoju, kiedy rozeszła się wiadomość, że Margot coś grozi.
Uświadomiła sobie, jak bardzo brakuje jej Lucie, mimo że tak niewiele miały ze sobą wspólnego i tak kiepsko się dogadywały. Lucie zabrała wszystkie swoje rzeczy, zdjęła ze ściany zdjęcia piątki braci i sióstr i ta część pokoju wyglądała teraz na smutną i opuszczoną.
Siedząc po turecku na łóżku, Margot wpatrywała się w temat wypracowania, które zadał im Van Acker, ale miała pustkę w głowie. Tytuł
brzmiał: „Znaleźć siedem dobrych powodów do tego, by nigdy nie napisać powieści, i jeden (wartościowy), żeby ją napisać”. Margot sądziła, że Van Acker chce w ten sposób otworzyć oczy wszystkim początkującym pisarzom z jej klasy na czekające ich trudności. Jeśli chodzi o powody do niepisania powieści, Margot znalazła już następujące: 1. Bo jest ich już za dużo; w każdym roku wydaje się nowe powieści, nie mówiąc już o tysiącach tych, które są napisane, ale nigdy nie zostaną opublikowane.
2. Napisanie powieści wymaga dużego nakładu pracy w zamian za bardzo niewielką wdzięczność, kiedy cała ta praca zostaje zniweczona jednym, prostym zabójczym zdaniem.
3. Na pisaniu nie można się wzbogacić, autor może co najwyżej zarobić na restaurację i wakacje, pisarze żyjący z pióra stanowią gatunek na wymarciu, jak pantera śnieżna czy hipopotam karłowaty.
Zapomniała o dwóch ostatnich uwagach; już widziała, jak Francis Van Acker okrutnie sarkastycznym tonem mówi: „Czy to znaczy, że według pani, panno Servaz, połowa geniuszy naszej literatury powinna się powstrzymać od pisania?”. A poza tym… poza tym, usychała… Jej umysł
wciąż przetrawiał to, co działo się na zewnątrz. Czy on siedzi gdzieś tam, ukryty w lesie, i śledzi ją? Czy Julian Hirtmann rzeczywiście kręci się w okolicy, czy oni wszyscy świrują? Myślała też o wiadomości, którą Elias zostawił tego ranka w jej szafce: „Myślę, że odkryłem Krąg”. Kurczę, co on miał na myśli? Próbowała z nim porozmawiać, ale powstrzymał ją gestem mówiącym: „później”. Kurwa, Elias, jak ty mnie wkurzasz!
Jej wzrok padł na niewielkie kompaktowe urządzenie leżące na łóżku. Walkie-talkie. Dostała radiotelefon od Samiry, która pokazała jej, jak się nim posługiwać. I powiedziała: „Tylko się nie wahaj, możesz mnie wywołać w dowolnym momencie”.
Bardzo lubiła Samirę, tę jej niesamowitą facjatę i jej ciuchy. Margot jeszcze raz spojrzała na urządzenie. Wreszcie sięgnęła po nie, przystawiła do ust i wcisnęła kciukiem umieszczony z boku guzik.
– Samira?
Puściła guzik, tak jak ją poinstruowano, żeby policjantka mogła odpowiedzieć.
– Tak, kurczaczku. Już jestem. Co się tam dzieje, ślicznotko?
– Eee… ja… to znaczy…
– Czujemy się samotnie w pokoju, odkąd koleżanka się wyniosła, o to chodzi?
Trafiła w dziesiątkę.
– To nie było zbyt fajne z jej strony… – W urządzeniu zazgrzytało. – Zaczyna paskudnie swędzieć. Pełno tu jakiegoś paskudnego tałatajstwa.
Poza tym trochę mnie suszy. Mam dwa zimne piwa w lodówce. Pasowałoby ci? Nie mamy obowiązku informować o tym dyrektora ani twojego ojca, a ostatecznie zostałam poproszona, żebym cię pilnowała z bliska.
Twarz Margot rozjaśnił uśmiech.
Czuł się zbyt zmęczony, żeby wracać do Tuluzy. Zastanawiał się, czy o tej porze znajdzie miejsce w jakimś hotelu, a później przyszło mu do głowy inne rozwiązanie. Uświadomił sobie jednak, że to nie jest dobry pomysł, że gdyby chciała się z nim zobaczyć, odezwałaby się – a potem pomyślał, że być może z nią było tak jak z nim: rozpaczliwie czekała na jego telefon.
Złapał za komórkę, w rogu ekranu zobaczył, która jest godzina, i z powrotem schował ją do kieszeni. Nie chciał jej budzić w środku nocy.
Ale może wcale nie spała… Może budziła się co noc, tak jak dwie noce wcześniej, kiedy on leżał w łóżku. Może czekała, miała nadzieję na znak życia od niego i zadawała sobie takie same pytania jak on: dlaczego, do cholery, nie dzwoni? Znowu poczuł na swoich wargach smak jej ust, dotyk języka, a w nozdrzach zapach jej włosów i skóry. Poczuł mrowienie w brzuchu. Był spragniony jej towarzystwa.
– Wracam – powiedział przez telefon do Vincenta. – Dobranoc.
Zobaczył, jak zastępca macha do niego ręką i ciężkim krokiem idzie do samochodu. Za godzinę ochronę przejmie inny zespół, który będzie czuwał aż do rana. Servaz nie mógł nie pomyśleć o śpiącej Margot.
Zastanawiał się, co teraz robi Hirtmann. Śpi? A może krąży w poszukiwaniu ofiary? Czy już ją znalazł i zamknął gdzieś, by się nią bawić jak kot myszą? Przegnał tę myśl. Powiedział Vincentowi, żeby się ukrył, ale nie za bardzo, tak żeby ktoś, kto szuka jakichś oznak obecności ochrony, mógł go zobaczyć. Absolutnie nie uważał, żeby Szwajcar miał
podjąć takie ryzyko. Wolność była dla niego dobrem zbyt cennym, odkąd spędził cztery i pół roku w zakładach psychiatrycznych – bez odwiedzin, bez spacerów, bez kontaktu z żadnymi innymi ludźmi poza psychiatrami iklawiszami.
Servaz wjechał do Marsac, przejechał przez brukowane uliczki uśpionego miasta i skierował się w stronę jeziora. Minął wybudowaną na palach klubo-kawiarnio-restaurację Le Zik. W środku był tłum. Przez opuszczoną szybę doszła do jego uszu fala muzyki. Objechał lewy, leżący najbliżej miasta brzeg, a następnie ruszył północną stroną jeziora. Dom Marianne był ostatni w szeregu. Zwolnił, zbliżając się do bramy.
Na parterze paliło się światło.
Poczuł, że rytm jego serca przyspiesza. Uświadomił sobie, jak potężne jest jego pragnienie, jak bardzo chce ją całować, trzymać w ramionach.
Słyszeć jej głos, jej śmiech. Być z nią…
A potem jego serce zamarło.
Na żwirze stał zaparkowany samochód. Pod jodłami. To nie było auto Marianne, ale czerwony alfa romeo spider. Servaz miał wrażenie, jakby gdzieś w nim wzbierała fala smutku, i po raz kolejny poczuł bolesne ukąszenie zdrady. Zawahał się. A potem zdecydował, że da jej szansę.
Wyrzucał sobie złe myśli. Postanowił zaczekać, aż Francis odjedzie, a potem zadzwonić do drzwi. Na pewno będzie jakieś wytłumaczenie. Nie może być inaczej.
Odjechał kawałek i zaparkował w cieniu drzew na granicy posiadłości, tam gdzie droga skręcała przed lasem, kierując się na północ, ku nieużytkom. Wyciągnął papierosa i włożył do odtwarzacza płytę Mahlera. Gdy muzyka się skończyła, wyłączył. W ustach czuł smak żółci.
Do jego umysłu sączyła się trucizna zwątpienia. Przypomniał sobie zapas prezerwatyw w jej łazience. Spojrzał na zegar na desce rozdzielczej. Było po drugiej. Kiedy czerwony spider wyjechał z ogrodu i jego opony skrzypnęły na asfalcie, Servaz poczuł, jak po jego ciele rozchodzi się lodowate zimno.
Księżyc na niebie miał twarz smutnej kobiety – jedynej, która nigdy nie zdradzi.
Była trzecia nad ranem.