47

ZJAZD

Noc z 18 na 19 czerwca była jedną z najbardziej burzliwych w roku. Wiatr, którego prędkość dochodziła w porywach do 160 kilometrów na godzinę, wyrywał drzewa z korzeniami. Studzienki przeciwdeszczowe wylewały, a w okolicach Marsac odnotowano wielką liczbę uderzeń pioruna. Strażacy co chwila wyjeżdżali w teren. Wichura porwała blaszany dach sklepu z materiałami budowlanymi. Noc z 18 na 19 czerwca była także jedną z najdłuższych w życiu Servaza. Kiedy tak jechali z Davidem pośród gwał-

townych strug deszczu, warczenia burzy, podmuchów wiatru i błyskawic, wbity w fotel policjant, którego oczy piekły od wsiąkającego w opatrunek potu, pomyślał, że jest taka sama pogoda jak tamtego wieczoru, kiedy znaleziono ciało Claire Diemar utopionej w jej własnej wannie.

– Urocza komedia – powiedział, próbując mówić twardym głosem. – Prawie dałem się nabrać.

– Ależ pan się dał nabrać – poprawił go młody człowiek.

– Dokąd jedziemy?

– Nie zależy panu na moich zeznaniach, komendancie?

– Słucham cię.

Samochód wjechał na kolejne rondo, niebezpiecznie tańcząc. Za ich tylną szybą rozległo się trąbienie klaksonu.

– To ja zabiłem Claire Diemar, Elvisa, Joachima Camposa i kilka innych osób – powiedział David, podnosząc głos, aby przekrzyczeć hałas.

Dostali to, na co zasłużyli. To tyle z mojej strony. A co pan powie, komendancie?

– Dlaczego, David?

W ramach odpowiedzi młody człowiek chwycił lewą dłoń Servaza i przesunął nią pod swoim T-shirtem z zaskakującą zażyłością. Policjanta przeszył dreszcz, kiedy pod palcami wyczuł jakby gruby wałek skóry ciągnący się na całej szerokości żołądka.

– Co to jest?

– Azjatycka specjalność, seppuku po japońsku. Miałem wtedy czternaście lat. Ale nie miałem odwagi, żeby pójść na całość. Z drugiej strony tępym nożem robi się to mniej wygodnie niż ostrym sztyletem, prawda? – zachichotał sucho. – Czy nie tego chciał Mishima? – dokończył

gorzko.

Przez chwilę Servaz żałował, że nie ma szczególnych kompetencji do reagowania w przypadku takich zachowań, krótko mówiąc, że nie jest psychiatrą, ale gliną.

– Zna pan podstawowe pytanie Camusa, prawda, komendancie?

– „Jest tylko jeden problem filozoficzny prawdziwie poważny: samobójstwo. Orzec, czy życie jest, czy nie jest warte trudu, by je przeżyć, to odpowiedzieć na fundamentalne pytanie filozofii” – zacytował

machinalnie Servaz. – David, nie jestem pewien, czy nadążam. O to ci chodzi? Zabijemy się w samochodzie?

Milczenie zamiast odpowiedzi. Servaz przełknął ślinę. Musi znaleźć sposób, by przerwać to szaleństwo. Ale jak? Nie widział żadnego wyjścia, był więźniem tej metalowej skorupy pędzącej na złamanie karku w strugach deszczu i nie miał nad tą sytuacją kompletnie żadnej kontroli.

– Czemu nie? Będzie to jednocześnie moje wyznanie i pożegnanie – rzekł kierowca lodowatym głosem. – Niech pan zauważy, że to się rymuje.

Wyznanie parafowane krwią i metalem.

Servazowi udało się otworzyć okno. Czuł mdłości. Na jego twarz spadały wielkie krople wody. Dużymi haustami łapał w płuca wilgotne powietrze. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby wyskoczył w biegu.

– Nie radzę panu teraz wysiadać – odezwał się siedzący obok David. – Wszędzie

tu

drzewa

i

słupy

elektryczne.

Istnieje

duże

prawdopodobieństwo, że znajdą pana głowę z jednej strony, a resztę ciała z drugiej. Nie sądzę, żeby Margot spodobał się taki widok.

Zasunął szybę.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Dlaczego?

– Zna pan choćby jedną osobę, która byłaby naprawdę niewinna, komendancie? Rzucam panu wyzwanie, niech pan znajdzie kogoś takiego.

– Skończ te przechwałki. Dlaczego ty, David? Nie jesteś jedynym uratowanym z wypadku. Dlaczego nie Virginie, Hugo albo Sarah… Chodzi o to, żeby pomścić innych, na przykład tego chłopaka o kulach? Albo dziewczynę na wózku inwalidzkim? Krąg… To o to chodzi?

Tym razem doczekał się reakcji. W głosie Davida pojawiło się zaskoczenie.

– Jest pan zadziwiającym człowiekiem, komendancie. Nie sądziłem, że to śledztwo zaprowadzi pana tak daleko. Ale oni są niewinni. Winien jestem jedynie ja. Oni tylko fantazjowali, wyobrażali sobie, marzyli…

– A Hugo i ty rozmawialiście? O tym, co zamierzałeś zrobić?

Zwierzałeś mu się? Tak? Wymienialiście myśli, prawda? O wszystkim wiedział…

– Niech pan nie miesza do tego Hugona! Dość pan go już prześladował. Hugo nie ma z tym nic wspólnego!

– Hugo do ciebie zadzwonił, powtórzył ci to, co mu powiedziałem, że jestem blisko, że wiem o wypadku autokaru, że zamierzam dobrać się do skóry członkom Kręgu…

– Co pan wygaduje?

– Świadek zeznał, że w samochodzie Joachima Camposa były dwie osoby – wyjaśnił Servaz. Zaciskał palce na klamce, gotów wyskoczyć, gdyby samochód choć trochę zwolnił. – A Bertrand Christiaens został

wrzucony do Garonny przez kilka osób – dodał.

– Śmierć Christiaensa nie ma nic wspólnego z resztą – rzucił tym razem David. – Ale przyzna pan, że to, co mu się stało, to cholerna ironia losu…

– Kłamiesz.

– Co?

– Obserwowałeś zabójstwo Bertranda Christiaensa razem z kilkoma członkami Kręgu, którzy udawali bandę narkomanów i pijaków, osobiście mówiłeś na policji o tym, co widziałeś tamtego wieczoru: twoje nazwisko jest w raporcie… I byłeś w mercedesie Joachima Camposa przed jego śmiercią, ale założę się, że to nie ty strzeliłeś mu w skroń. Byłeś też przy śmierci Elvisa, kiedy nakarmili nim psy, paliłeś papierosy w krzakach. Ale to nie ty zabiłeś Claire Diemar. Wiem, kto to zrobił.

– Co pan wygaduje?

– Jak Hugo doprowadził cię do takiego stanu? Jak on to robi, że tak manipuluje ludźmi, hę? Jak cię przekonał, żebyś napisał tamto zdanie w zeszycie zamiast niego?

Obok Servaza zapadło milczenie. Słyszał świszczący oddech. A potem bardzo spokojny głos:

– Myli się pan. To nie Hugo doprowadził mnie do tego stanu, jak pan to nazwał. To mój ojciec, mój brat, moja pieprzona rodzina. Wszyscy ci pewni siebie ludzie, którzy nigdy nie mieli wątpliwości, zgnili dorobkiewicze, w których oczach byłem nieudacznikiem, kimś żałosnym…

Hugo zrobił wszystko, co mógł, żeby mi pomóc. Hugo mnie uratował.

Dzięki niemu zrozumiałem, że nawet dla kogoś takiego jak ja jest miejsce, że inni nie są ode mnie więcej warci, że nawet są gorsi. To on jest moim bratem, rozumie pan? Moim starszym bratem. Prawdziwym. Takiego brata powinienem mieć. Zrobiłbym dla niego wszystko.

Servaz wyczuł, że tym razem David jest rozpaczliwie szczery. I ta szczerość go przeraziła. Hugo był dla niego autorytetem, miał na niego zabójczy wpływ. Zabójczy dla nich obu.

– Tak, dobrze pan rozpoznał: w zeszycie jest moje pismo. A na niedopałkach znajdą moje DNA. Na tej podstawie wszyscy uwierzą, że to ja jestem sprawcą. A fakt, że zabiłem także pana, tylko to potwierdzi. Nie pozwolę panu dobrać się do pozostałych…

Servaz poszukał palcami brzegów opatrunku. Szarpnął. Najpierw pociągnął skórę, potem puściły końcówki plastra. Uniósł powieki. Miał

oczy pełne gorących łez, które spłynęły na jego policzki.

Jakieś błyski… Przez mgłę łez i deszczu zalewającego przednią szybę… Widział!

Jeszcze niewyraźnie, ale widział. Zaczekał chwilę, aż jego oczy się przyzwyczają. Światła samochodów jadących z naprzeciwka oślepiały go, tak że musiał mrużyć powieki. Przez chodzące w tę i z powrotem wycieraczki i strumienie wody dostrzegł drżące czerwone światło. Kiedy David nie zahamował, Servaz wbił się w fotel.

– Do kurwy nędzy! – zawołał.

Młody człowiek na chwilę odwrócił głowę w jego stronę.

– Co pan wyprawia? Zdjął pan…

– David, nie musisz tego robić! Zeznam na twoją korzyść! Powiem, że działałeś pod przymusem! Psychiatrzy uznają, że jesteś niepoczytalny!

Wyleczą cię i wyjdziesz z tego! Wolny! Zdrowy!

Odpowiedział mu donośny śmiech.

– Posłuchaj mnie, do cholery! Możemy cię wyleczyć! David, wiem, że jesteś niewinny! Że Hugo cię zmanipulował! Chcesz umrzeć z takim ciężarem na sumieniu? Na zawsze zostać w pamięci innych potworem?

Znak zakazu ruchu: zjazd z autostrady! Servaz poczuł, jak cała krew odpływa mu do żołądka i nóg; jego ciało instynktownie przywarło do fotela. Pojadą autostradą pod prąd!

– Kurwa, nie rób tego! NIE RÓB TEGO!


Przez otwarte drzwi karetki Irène obserwowała balet samochodów policyjnych. Migające światło kogutów raz po raz wpadało do wnętrza ambulansu. Prześlizgiwało się po kałużach i oświetlało twarz siedzącego obok niej lekarza. Mężczyzna sprawdzał przewody, którymi była podłączona do rozmaitej aparatury.

– Jak się pani czuje?

– W porządku.

Po raz kolejny wykręciła numer Martina, znowu bez rezultatu. Za każdym razem odzywała się poczta głosowa. Zastanawiała się, czy Servaz usnął. Czuła, że ogarnia ją niepokój. Za wszelką cenę musiała mu przekazać, co znalazła w teczce Jovanovica.

Marianne…

Nie było trudno odgadnąć motyw jej działania. Jedyny możliwy.

Kazała śledzić Martina, by chronić Hugona, wiedzieć, na jakim etapie jest śledztwo. Ponieważ gotowa była zrobić wszystko dla jedynego syna i zarazem jedynego mężczyzny, jaki jej pozostał. Ale zwracając się do kogoś takiego jak Zlatan Jovanovic, zrobiła jeszcze jeden krok w stronę przestępstwa. Irène odniosła zwycięstwo, ale czuła jego gorzki smak, kiedy myślała o Martinie, o tym, jak zareaguje, kiedy pozna prawdę. Choć tego nie okazywał, był wrażliwy. Był mężczyzną zranionym w dzieciństwie.

Zagubionym. Ocaleńcem. Jak zniesie kolejny cios? Nagle zauważyła, że lekarz patrzy na zewnątrz szeroko otwartymi oczami, a na jego twarzy maluje się jeszcze szerszy uśmiech.

– Tak? – odezwał się do osoby stojącej przed karetką. Ziegler odwróciła głowę i zobaczyła Zuzkę, która patrzyła na nią z zaniepokojoną miną. Jej czarne włosy opadały na bardzo krótką skórzaną kurtkę w kolorze kremowym, pod którą widniała wielka obfitość naszyjników i wisiorków. Miała na sobie krótką koszulkę odsłaniającą pępek i jeszcze krótsze szorty z nadrukiem. Usta miała pomalowane czerwoną szminką błyszczącą jak neon. Na chwilę Ziegler zapomniała o bożym świecie.

– Mogę już iść? – zapytała.

Lekarz patrzył to na jedną, to na drugą. Wyglądał, jakby się zastanawiał, z którą wolałby spędzić noc, choć jeśli chodzi o blondynkę, która była cała w siniakach i miała na środku twarzy wielki opatrunek przypominający maskę w kształcie krzyża, nie był to jej najlepszy dzień.

– Eee… Powinien panią zbadać laryngolog i trzeba by obejrzeć pani plecy i żebra.

– Później.

Zeskoczyła z noszy, a następnie z samochodu, wzięła Zuzkę w ramiona i pocałowała ją, schyliwszy głowę bardziej niż zwykle z powodu „maseczki”, którą miała na twarzy. Język jej partnerki miał słodko-gorzki smak campari, żytniej whisky i wermutu. Manhattan – zgadła Ziegler.

Zuzka przyszła prosto ze swojej dyskoteki ze striptizem Pink Banana, kiedy tylko Irène zadzwoniła. Lekarz patrzył na nie. Z obiema – odpowiedział sobie w duchu. – Z obiema naraz.


Kiedy weszli w zakręt z absolutnie szaloną prędkością, Servaz uderzył o drzwi i prawie się modlił, żeby się przewrócili, zanim znajdą się na autostradzie. Zobaczył jednak przed sobą wstęgę asfaltu i odblask odległych, ale zbliżających się świateł tam, gdzie autostrada biegła po dużym łuku. Mimowolnie przełknął ślinę. Samochód wyjechał ze zjazdu i ruszył główną drogą pod prąd. Servaz poczuł, że kurczy mu się moszna.

Po drugiej stronie pasa zieleni zauważył samochody – jechały w tym samym kierunku, co oni!

– David, błagam cię, pomyśl! Możesz to jeszcze powstrzymać! Nie rób tego, na Boga! Uważaaaaaaj!

Przed nimi rozległ się wizg klaksonu. Frenetyczne sygnały świateł.

Zamknął oczy. Kiedy je otworzył, dwa samochody, które minęli, jechały dalej, panicznie trąbiąc. Pot spływał po jego twarzy jak woda. Parzył jego siatkówki. Servaz przetarł oczy mankietem koszuli.

– David! Odpowiadaj, do cholery! Powiedz coś! Zabijesz nas, kurwa!

David wpatrywał się w drogę. Servaz nie widział w jego oczach niczego poza tym, że chłopak wiezie ich na pewną śmierć. Ściskał

kierownicę tak mocno, że kłykcie jego palców zrobiły się białe. Blask deski rozdzielczej odbijał się w jasnym zaroście młodego mężczyzny. I w jego wilgotnych oczach. Servaz zrozumiał, że chłopak jest gdzieś daleko. David wpatrywał się w smaganą strugami deszczu autostradę przed nimi, czekając na pojawienie się kolejnego samochodu, koncentrując wszystkie zmysły na mającym wkrótce nastąpić nieuniknionym zderzeniu.

Kiedy w oddali pojawił się kolejny blask, Servaz wbił się w fotel.

Kierowca z naprzeciwka zrozumiał, że jadą pod prąd, i zaczął wysyłać sygnały świetlne. Reflektory tego pojazdu znajdowały się wyżej nad jezdnią. Ich światło, rozproszone przez deszcz, było silniejsze. Nocną ciszę rozdarł ogłuszający ryk klaksonów. O nie! Oślepiony blaskiem świateł

o wielkiej mocy, Servaz zdołał jednak zauważyć, że TIR usiłuje ociężale zmienić pas, widział masywną sylwetkę w obłędnie ślimaczym tempie przewalającą się na drugą stronę, widział olbrzymie fontanny wody tryskające spod niezliczonych kręcących się kół mastodonta. Usłyszał od-głos zmieniania przełożenia silnika, zgrzytliwy protest skrzyni biegów, zobaczył oszalałe miganie świateł, które boleśnie drażniło jego nerwy wzrokowe. Skulił się, czekając na przerażające uderzenie, które miało nastąpić w chwili, gdy David skieruje ich wprost na stalowego potwora.

Ale nic się nie wydarzyło. Rozległo się rozsadzające uszy trąbienie klaksonu kolosa, który przejechał tuż obok nich. Servaz odwrócił głowę i przez siekące w szyby strugi wody zobaczył wytrzeszczone z przerażenia oczy kierowcy, który patrzył na nich z wysokości kabiny. Odetchnął. Nagle zrozumiał, że wszystko, co wydarzyło się od chwili, gdy postawił stopę w Marsac, miało go doprowadzić właśnie tutaj, na tę autostradę, że ta tonąca w deszczu szosa to jakby symbol jego życia, wędrówka pod prąd jego własnej historii. Pomyślał o swoim ojcu, o Francisie, Alexandrze, Margot, Charlène. O swojej matce, o Marianne… Przeznaczenie, fatum, przypadek, sploty zdarzeń… Jak atomy, jak cząsteczki, które wpadają jedne na drugie, zderzają się ze sobą i rozpraszają – rodzą się i znikają.

To było zapisane.

Albo nie.

Nagle sięgnął dłonią do kieszeni Davida. Tam, gdzie chłopak włożył

jego telefon po tym, jak udawał, że dzwoni do Espérandieu. Servaz wyciągnął aparat.

– Co pan robi? Niech pan to zostawi!

Samochód wykonał kilka niebezpiecznych zygzaków po obu pasach.

Servaz odwrócił wzrok, nie przejmując się już tym, co się dzieje przed nimi. Podniósł telefon do ust. David chwycił go za nadgarstek, usiłując wyrwać mu z ręki urządzenie.

– Vincent, to ja! – zawołał, choć w słuchawce słyszał jeszcze tylko sygnał. – Słyszysz mnie? Vincent, to Hugo! Hugo jest sprawcą! Słyszysz mnie? HUGO! To zdanie w zeszycie to trik, żeby odwrócić podejrzenia!

Będzie próbował zrzucić winę na Davida! Rozumiesz, co mówię? – Nagle usłyszał głos Espérandieu po drugiej stronie: „Halo, halo? To ty…

Martin?” – Tak, tak – ciągnął, nie zdając sobie sprawy z tego, że w chwili, gdy David próbował wymierzyć mu cios pięścią, którego zręcznie uniknął, przestał mówić do mikrofonu.

Jechali trzema pasami naraz, wjeżdżając nawet na pas awaryjny.

– Dzwoń do sędziego! Hugo nie może wyjść z więzienia! Nie mam czasu więcej mówić! Później!

Rozłączył się. Tym razem David skupiał na nim całą uwagę.

– Co pan zrobił? Co pan zrobił?

– To koniec, Hugo się z tego nie wywinie! Zatrzymaj się na pasie awaryjnym! To już niczemu nie służy! Obiecuję ci, wyleczą cię! Masz moje słowo: zajmą się tobą! Kto będzie odwiedzał Hugona w więzieniu, jeśli ciebie nie będzie?

Przed nimi pojawiły się kolejne światła. Lekko po lewej. Cztery w jednej linii. Bardzo mocne, oślepiające, wysoko nad jezdnią. Znowu waga ciężka. David również je widział. Powoli opuścił środkowy pas i łagodnie wjechał na ten, którym zbliżała się ciężarówka; zrobił to płynnie, jakby jego ruchy były wyreżyserowane przez choreografa.

– NIE! NIE! NIE! NIE RÓB TEGO! NIE RÓB TEGO!

Znowu

sygnały

świetlne.

Ryk

klaksonu.

Metaliczny

zgrzyt

miotającego się kolosa, szukającego wyjścia z sytuacji. Tym razem wyjścia nie będzie. Gigant nie zdąży zjechać. Samochody jechały wprost na siebie.

Zderzenie było nieuniknione. A więc to tutaj skończy się droga. To było zapisane. Koniec opowieści. Jeszcze kilka sekund… Jedno potężne uderzenie. I nic więcej. Pustka. Servaz zauważył po lewej stronie drogę dojazdową, która biegła zboczem w ich kierunku.

– Jeśli nas zabijesz, zabijesz dwóch niewinnych ludzi! Hugo i tak z tego nie wyjdzie! Dla niego to już koniec! Kto go odwiedzi w więzieniu, jeśli ciebie nie będzie? W lewo! W LEWOOO!

Zobaczył cztery porażające, okrągłe ślepia zmierzające prosto na nich, cztery odbijające się od powierzchni szosy świetliste miecze.

Zamknął oczy. Wyciągnął przed siebie ręce i w absurdalnym odruchu położył dłonie na desce rozdzielczej.

Czekał na przerażające uderzenie.

Poczuł, że samochód gwałtownie skręcił w lewo. Otworzył oczy.

Zjechali z autostrady! Z całą prędkością pędzili pod prąd drogą dojazdową!

Servaz zauważył ogromną ciężarówkę mijającą ich z prawej strony, poniżej. Uratowani! Ale zaraz podskoczył, ujrzawszy jakiś samochód, który wyjechał tuż nad nimi. David skręcił kierownicą. Wjechali na trawę i telepiąc się, ominęli auto z czterema przerażonymi osobami w środku – rodzina! – połamali kilka gałązek niskiego żywopłotu, po czym wpadli na prawie pusty parking. Servaz zauważył neony kawiarni i stacji benzynowej na jego drugim końcu. David wcisnął pedał hamulca. Samochód wpadł

w poślizg, pisnęły opony

Zatrzymali się.

Servaz odpiął pas, otworzył drzwi i rzucił się na zewnątrz, by zwymiotować.


Wiedział, że odtąd śmierć będzie dla niego miała jedną twarz. Dużej ciężarówki, zderzaka i czterech świateł w jednej linii. Wiedział o tym.

Wiedział też, że nigdy nie zapomni tego widoku. I że już zawsze będzie się bał, ilekroć będzie wsiadał do samochodu jako pasażer.

Przełykał wilgotne nocne powietrze wielkimi haustami, oddychając krótko, delektował się smakiem letniego deszczu na języku. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, nogi drżały. Huczało mu w uszach, jakby wylatywał przez nie rój pszczół. Powoli obszedł samochód i zobaczył, że David siedzi na ziemi, oparty o tylne koło. Chłopak czochrał palcami blond włosy i szlochał z wykrzywioną twarzą, wpatrując się w ziemię. Servaz uklęknął przed nim i położył dłonie na ramionach młodego mężczyzny.

Przez materiał pielęgniarskiego kitla czuł jego drżenie.

– Dotrzymam słowa – powiedział. – Pomożemy ci. Powiedz mi tylko jedno. To ty włożyłeś płytkę Mahlera do odtwarzacza Claire Diemar?

Zobaczył niezrozumienie w oczach Davida i pokręcił głową z miną mówiącą „Nieważne”. Uścisnął jego ramię i wstał. Wyjął telefon i odszedł

kawałek, świadomy tego, jakim musi być widowiskiem: w przemoczonej szpitalnej koszuli, z pozdzieranym naskórkiem na palcach – po niechlubnej przygodzie z nurkowaniem – i ze śladami zerwanego opatrunku na twarzy.

– Psiakrew, co miał znaczyć tamten telefon? I dlaczego nie odbierałeś?

Głos Vincenta. Najwyraźniej spanikowany. Servaz zrozumiał, że jego telefon musiał wibrować wiele razy; nie słyszał go w środku tej nawałnicy.

Ale głos zastępcy dobrze na niego podziałał.

– Później ci wyjaśnię. A tymczasem wyciągnij sędziego z łóżka. Trzeba odwołać

zwolnienie

Hugona.

Potrzebujemy

też

pozwolenia

na

przesłuchanie go w więzieniu jeszcze tej nocy. Dzwoń do Sarteta.

– Przecież dobrze wiesz, że to bezprawne. Hugo ma postawione zarzuty.

– Chyba że przesłuchamy go w innej sprawie – powiedział Servaz.

– Co?

Przedstawił mu swój pomysł.

– Zrób tak, jak ci mówię. Dojadę do was, jak tylko będę mógł.

– Przecież ty nic nie widzisz!

– Ależ skąd, widzę. Choć wierz mi, że czasem lepiej byłoby nie widzieć.

Vincent po drugiej stronie słuchawki milczał, zbity z tropu.

– Nie jesteś w szpitalu?

– Nie. Jestem na parkingu przy autostradzie.

– Co? Co ty…

– Nieważne. Pospiesz się. Później ci wytłumaczę. – Za jego plecami trzasnęły drzwi samochodu. – Poczekaj chwilkę – powiedział.

Miał wrażenie, że na twarzy siedzącego za kierownicą Davida widzi uśmiech. Ich spojrzenia spotkały się pomimo dzielącej ich zalanej deszczem przedniej szyby. Servaz poczuł, jakby poraził go prąd. Wielkimi krokami szedł w stronę samochodu, a kiedy ford fiesta wolno ruszył na wstecznym, zaczął biec. Jak we śnie zobaczył, że samochód wykonuje wdzięczną arabeskę na wyłożonym kostką bitumiczną parkingu, ustawia się przodem w stronę wyjazdu i rusza.

Servaz pomyślał, że chłopak daleko nie odjedzie, skoro wszystkie punkty opłat zostały zablokowane. A potem – w ciągu ułamka sekundy – zrozumiał. Nie! Nie, David. NIE!

Biegł co sił w nogach, krzycząc, gnany rozpaczą, strachem, wściekłością i poczuciem, że nigdy sobie nie wybaczy własnej głupoty.

Biegł na próżno za samochodem, którego tylne światła oddalały się coraz bardziej. Ford wpadł w przerwę w żywopłocie i gnał w dół zboczem, którym kilka minut wcześniej wjeżdżali, by po chwili znowu znaleźć się na autostradzie.

Zatrzymał się na środku między pasami.

Prostopadle do osi autostrady.

Z miejsca, w którym stał, Servaz usłyszał, jak David wyłącza silnik.

Niemal natychmiast usłyszał histeryczne trąbienie po lewej stronie. Zdążył

odwrócić głowę akurat w momencie, gdy duża ciężarówka pojawiła się na zakręcie u stóp pagórka. Zobaczył, jak kolos hamuje zbyt późno i zbyt gwałtownie, staje w poprzek trzech pasów i traci kontrolę nad przyczepą, która z całym impetem uderza w maleńkiego forda, zmieniając go w zwalisko blachy, plastiku i ciała.

Resztę, dużo później, widział już jak przez mgłę: karetki, wozy policyjne, przebijające się przez mrok światła kogutów. Ledwie słyszał

wycie syren, skrzeczące wiadomości przekazywane przez radio, krzyki, rozkazy, syk gaśnic śniegowych i piskliwą skargę pił elektrycznych. Prawie nie zwrócił uwagi na samochody dziennikarzy prasowych, którzy przybyli na miejsce żądni łupu, na furgonetki z antenami satelitarnymi, na kamery telewizyjne, na trzaskanie fleszy ani nawet na twarz młodego reportera podtykającego mu pod nos mikrofon, który odsunął jednym pchnięciem.

Raczej śnił całą tę scenę, niż ją widział i słyszał. Dowlókł się do kawiarni i kiedy również tam zobaczył ludzi, którzy miotali się jak ogłupione dymem pszczoły, przyszła mu do głowy dziwna myśl: ci ludzie są szaleni, choć o tym nie wiedzą. Bo tylko szaleńcy mogą chcieć żyć na takim świecie i dzień po dniu prowadzić go na zatracenie. I zamówił kawę.

Загрузка...