26

PAWILONY

Najpierw zwracały uwagę hałasy. Były wszechobecne, natrętne, niepokojące. Tworzyły gęsty podkład dźwiękowy, rozlegały się bez przerwy jak niezbędna rutyna. Głosy, drzwi, krzyki, kraty, zamki, kroki, brzęk kluczy… Potem pojawiał się zapach. Nie jakiś szczególnie nieprzyjemny, ale charakterystyczny. Jedyny w swoim rodzaju. Wszystkie więzienia pachną tak samo.

Tutaj głosy w większości były kobiece. Pawilon dla kobiet zakładu karnego w Seysses niedaleko Tuluzy. Do więzienia należały też trzy inne budynki: dwa dla mężczyzn i jeden dla nieletnich.

Kiedy strażniczka otworzyła drzwi, Servaz odruchowo napiął mięśnie.

Zostawił broń i odznakę przy wejściu, wypełnił dokumenty, przeszedł

przez śluzę i bramki bezpieczeństwa. Przemierzając więzienne korytarze w ślad za strażniczką, przygotowywał się psychicznie.

Kobieta dała znak, by wszedł. Zaczerpnął powietrza. Skazana numer 1614 siedziała z łokciami na blacie stołu, trzymając przed sobą skrzyżowane ramiona. Światło jarzeniówki padało na jej kasztanowe włosy, które nie były już długie, sprężyste i bujne, jak wtedy, kiedy widział

ją poprzednim razem, ale krótkie, suche i matowe. Spojrzenie jednak miała takie samo. Elisabeth Ferney nie straciła ani odrobiny swej arogancji. Ani wyniosłości. Servaz mógłby się założyć, że wyrobiła sobie tutaj pozycję równą tej, jaką miała, będąc przełożoną pielęgniarek w Instytucie Wargniera. Przed którą wszyscy chylili czoło i która umożliwiła ucieczkę Julianowi Aloisowi Hirtmannowi. Servaz brał udział w jej procesie. Choć adwokat usiłował podkreślać fakt, iż jego klientka została zmanipulowana przez Szwajcara i przedstawiać ją jako ofiarę, jej osobowość świadczyła przeciwko niej. Przysięgli na własne oczy mogli stwierdzić, że kobieta na ławie oskarżonych nie ma w sobie nic z ofiary.

– Cześć, komendancie.

Ten sam stanowczy głos. Była w nim jednak nowa nuta: znużenie. A może zmęczenie. Lekko rozwlekła intonacja. Servaz zastanawiał się, czy Lisa Ferney nie jest pod wpływem antydepresantów. To dość powszechna praktyka w tym miejscu.

– Dzień dobry, Elisabeth.

– O, to teraz mówi się do mnie po imieniu? Zostaliśmy kumplami?

Nie wiedziałam. Tutaj mówią raczej Ferney. Albo 1614. Ta dziwka, która pana przyprowadziła, nazywa mnie „zołzą numer jeden” Ale to tylko fasada. Tak naprawdę przychodzi do mnie w nocy i to ona jest na kolanach…

Servaz wpatrywał się w nią, usiłując odróżnić prawdę od fałszu, ale był to daremny trud. Elisabeth Ferney była nieodgadniona. Jedynie iskierki złośliwej radości tańczące w jej brązowych oczach mogły być jakimś sygnałem. Servaz znał kiedyś pewnego dyrektora więzienia, który o zatrzymanych, będących pod jego opieką, mówił „szmaty” i „kurwy”.

Regularnie je wyzywał, molestował seksualnie najmłodsze, a w nocy razem z kilkoma strażnikami odwiedzał pawilon kobiet, by dać sobie zrobić loda.

Został odwołany, ale nie zastosowano wobec niego żadnych sankcji, ponieważ prokurator uznał, iż samo odwołanie jest już wystarczającą karą. Kto jak kto, ale Servaz akurat dobrze wiedział, że w więziennym świecie wszystko jest możliwe.

– Wie pan, czego mi najbardziej brakuje? – ciągnęła, wyraźnie zadowolona z reakcji, którą wyczytała z jego twarzy. – Internetu. – Wszyscy się uzależniliśmy od tego świństwa, to szaleństwo. Jestem pewna, że brak dostępu do Facebooka spowoduje błyskawiczny wzrost liczby samobójstw w więzieniach.

Odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko niej. Przez zamknięte drzwi słyszał rozmaite odgłosy: echo rozmów, nawoływania, dźwięk pchanego wózka; a potem charakterystyczne podzwanianie metalu o metal. Servaz wiedział, co to jest. Pora spaceru. Strażnicy wykorzystywali ją na wejście do cel i upewnienie się, czy żaden z prętów w oknie nie został

przepiłowany: uderzali w nie żelaznym drągiem. Hałasy… Nic nie dawało więźniom bardziej odczuć ich osamotnienia niż ten stały podkład dźwiękowy.

– Wie pan, że siedemdziesiąt procent osadzonych tutaj to narkomanki? Mniej niż dziesięć procent korzysta z leczenia sub-stytucyjnego. W ubiegłym tygodniu jedna dziewczyna powiesiła się na pasku. To była jej siódma próba, mówiła, że zamierza zrobić to jeszcze raz.

A oni zostawili ją samą, bez nadzoru. Rozumie pan: gdybym chciała, mogłabym zniknąć. W ten czy inny sposób.

Zastanawiał się, do czego kobieta zmierza. Czy Elisabeth Ferney próbowała popełnić samobójstwo? Zapisał sobie, by spytać o to personel medyczny.

– Ale pan nie przyszedł tu ot tak, żeby się dowiedzieć, co u mnie słychać, prawda?

Servaz przewidział to pytanie. Jeszcze raz przypomniał sobie radę, jakiej udzielił mu ojciec. Szczerość. Nie był pewien, czy to dobra strategia – ale nie miał innej na podorędziu.

– Julian do mnie napisał. E-maila. Sądzę, że jest tutaj, w Tuluzie.

Albo gdzieś niedaleko.

Czy coś wyczytał w spojrzeniu byłej przełożonej pielęgniarek? A może to tylko jego wyobraźnia? Wpatrywała się w niego, wciąż nieprzenikniona.

– Julian, Elisabeth… To teraz wszyscy jesteśmy kolegami. No i co pisał w tym e-mailu?

– Że zamierza znowu przejść do działania, że cieszy się wolnością.

– I pan w to wierzy?

– A co pani o tym myśli?

Uśmiech na nieumalowanych wargach wyglądał jak szrama po nacięciu scyzorykiem.

– Niech pan pokaże tego e-maila, to może coś panu powiem.

– Nie.

Uśmiech zniknął.

– Wygląda pan na zmęczonego, Martin. Na kogoś, kto niewiele sypia.

Czy się mylę? To z jego powodu, prawda?

– Pani też nie wygląda najlepiej, Liso.

– Nie odpowiedział pan na moje pytanie. To Hirtmann nie daje panu spokoju? Boi się pan, że dobierze się panu do skóry? Ma pan dzieci?

Servaz wbił paznokcie w dłonie, które trzymał pod stołem. Następnie położył ręce płasko na udach i spróbował się rozluźnić. W tej kobiecie było coś, co mroziło go do szpiku kości. Poczuł wilgoć pod pachami.

– Ale właściwie dlaczego pan? O ile się nie mylę, spotkał się pan z nim tylko raz. Pamiętam pańską wizytę w Instytucie. Z tym małym psychologiem z bródką i z babką z żandarmerii… Ładna dziewczyna. Co takiego powiedzieliście sobie z Julianem tamtego dnia, żeby miał się na pana tak zawziąć? A pan zawziął się na niego, prawda?

Pomyślał, że nie powinien pozwalać na to, by to ona prowadziła rozmowę. Elisabeth Ferney była z tej samej gliny co Hirtmann: perwersyjna, narcystyczna manipulatorka, osoba do głębi egocentryczna, nieustannie dążąca do zawładnięcia umysłami innych. Zamierzał coś powiedzieć, ale nie dała mu dojść do słowa.

– I co, pomyślał pan, że być może skontaktował się z dawną wspólniczką, tak? Nawet gdybym coś wiedziała, dlaczego miałabym o tym opowiadać? Zwłaszcza panu?

To pytanie również przewidział. Zmierzył się z jej spojrzeniem.

– Rozmawiałem z sędzią. Dostęp do codziennej prasy i możliwość korzystania z pracowni komputerowej. Z kontrolowanym dostępem do Internetu raz w tygodniu. Osobiście się dowiem, czy administracja tej…

placówki respektuje decyzję sędziego. W tej sprawie ma pani moje słowo.

– A jeśli nie mam panu nic do powiedzenia? Jeśli Hirtmann się ze mną nie kontaktował? Umowa nadal stoi? – Uśmiechnęła się złośliwie.

Servaz nic nie odpowiedział. – Jaką mam gwarancję, że dotrzyma pan słowa, że to nie blef?

– Żadnej.

Zaśmiała się. Ale w jej śmiechu nie było radości. Udało mu się.

Wyczytał to w jej spojrzeniu,

– Żadnej – powtórzył. – Nie ma pani żadnej gwarancji. Wszystko zależy od tego, czyja pani uwierzę czy nie. Wszystko zależy ode mnie, Elisabeth. Ale i tak nie ma pani wielkiego wyboru, prawda?

W oczach siedzącej naprzeciwko kobiety na krótko pojawił się płomyk gniewu i nienawiści. Musiała powtarzać to zdanie tak często, że rozpoznawała je nawet wtedy, gdy wypowiadał je kto inny. Zdanie, które wygłasza ten, kto ma władzę. Teraz role się odwróciły i miała okrutną świadomość tego faktu. Tak często była na jego miejscu, kiedy z doktorem Xavierem rządziła Instytutem Wargniera – grożąc pacjentom i głaszcząc ich, przedstawiając im możliwe zyski i straty, mówiąc dokładnie to, co przed chwilą powiedział Servaz: że nie mają wyboru i wszystko zależy od niej.

– W przeciwieństwie do pana nie mam żadnych wiadomości od Juliana Hirtmanna – odpowiedziała, a policjant wyczuł w jej głosie nieudawany żal i smutek. – Nie szukał kontaktu ze mną. Długo czekałam na jakiś znak. Na cokolwiek… Wie pan tak samo dobrze jak ja, że nie ma nic prostszego niż przekazać wiadomość więźniowi. Ale to nigdy nie nastąpiło. Nie. Mam za to jedną informację, która powinna pana zainteresować.

Wytrzymał jej spojrzenie, czekając ze wszystkimi zmysłami w pogotowiu.

– Raz w tygodniu komputer i dostęp do codziennej prasy, jesteśmy umówieni?

Kiwnął głową.

– Ktoś jeszcze był tu przed panem. Ktoś, kto chciał wiedzieć dokładnie to samo co pan. I żeby było śmieszniej, to było dzisiaj.

– Kto?

Posłała mu szelmowski uśmiech. Wstał.

– Cóż, pozostaje mi zapytać dyrektora – powiedział.

– Świetnie. Niech pan wraca do siebie. Tylko niech pan nie zapomni o złożonej obietnicy.


Zamierzał się spotkać z jeszcze jedną osobą. W pawilonie dla nieletnich.

Zdawał sobie sprawę, że to absolutnie nielegalne. Ale Servaz miał w więzieniu swoje kontakty i wiedział, że wiadomość o tym spotkaniu nie dojdzie do uszu dyrektora. Właśnie po to poprosił sędziego o zgodę na przesłuchanie Elisabeth Ferney w ramach śledztwa w sprawie Hirtmanna: żeby mieć dostęp do więzienia.

Idąc korytarzami, zastanawiał się nad tym, co powiedziała mu Lisa Ferney. Ktoś był u niej przed nim. Osoba, której Servaz dawno nie widział.

Znowu miał przed oczami obraz lawiny.

Otwarto przed nim drzwi i policjant aż zadrżał. Psiakrew! Zapadnięte policzki, sine cienie pod oczami, spłoszone spojrzenie. Wiedział, że Hugo został umieszczony w osobnej celi, ale w tym momencie zaczął się o niego bać. Gdyby Marianne zobaczyła swojego syna w takim stanie, byłaby wstrząśnięta. Servaz wyszedł i przymknął za sobą drzwi.

– Chcę, żeby został objęty specjalnym nadzorem – powiedział do strażnika. – Proszę mu zabrać pasek, sznurówki, wszystko. Boję się, żeby nie zrobił głupstwa. Ten dzieciak niedługo stąd wyjdzie. To tylko kwestia czasu.

Przypomniał sobie słowa Lisy Ferney: „W ubiegłym tygodniu jedna dziewczyna powiesiła się na pasku. To była jej siódma próba. A oni zostawili ją samą, bez nadzoru…” Strażnik uśmiechał się i mierzył go wzrokiem.

– Kurwa, zrozumiał mnie pan?

Strażnik rzucił mu obojętne spojrzenie, po czym skinął głową. Servaz obiecał sobie, że przed wyjściem porozmawia z dyrektorem, i wrócił do pomieszczenia.

– Dzień dobry, Hugo.

Żadnej odpowiedzi.

Tak jak podczas spotkania z Elisabeth Ferney wysunął krzesło i usiadł.

– Hugo – zaczął – okropnie mi przykro z powodu… tego. – Wskazał

ręką na pomieszczenie. – Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby przekonać sędziego do wypuszczenia cię na wolność, ale wydaje mi się…

że okoliczności obciążające były zbyt poważne. Przynajmniej na razie.

Hugo wpatrywał się we własne dłonie. Spojrzenie Servaza padło na jego paznokcie – obgryzione do krwi.

– Bo pojawiły się nowe okoliczności. Jest duże prawdopodobieństwo, że nie zostaniesz tutaj długo.

– Niech mnie pan stąd wyciągnie!

Ten krzyk zaskoczył Servaza, tak że policjant aż podskoczył. To było błaganie, zaklinanie. Spojrzał na chłopaka. Po jego policzkach płynęły łzy, wargi mu drżały.

– Niech mnie pan stąd wyciągnie, błagam pana.

Tak, pomyślał. Nie martw się. Wyciągnę cię stąd. Ale musisz się trzymać, chłopcze.

– Posłuchaj mnie! – powiedział. – Musisz mi zaufać. Pomogę ci stąd wyjść, ale ty ze swojej strony też musisz mi pomóc. Absolutnie nie mam prawa tu być i widzieć się z tobą: postawiono ci zarzuty i może z tobą rozmawiać tylko sędzia w obecności twojego adwokata. Mogłyby mnie za to spotkać dotkliwe sankcje. Przy tych nowych okolicznościach sędzia będzie musiał rozważyć swoje stanowisko. Zrozumiałeś?

– Co za nowe okoliczności?

– Paul Lacaze, znasz?

Chłopak mrugnął, co nie umknęło Servazowi. Nie na darmo od piętnastu lat był detektywem.

– Znasz go, prawda? PRAWDA?

Hugo znowu wpatrywał się w swoje obgryzione paznokcie.

– Kurwa, Hugo!

– Tak, znam go. – Zamilkł, a Servaz czekał chwilę w milczeniu. – Wiem, że spotykał się z Claire.

– Spotykał się?

– Byli w związku… Absolutnie top secret. Lacaze jest żonaty, jest posłem i merem Marsac. Ale jak pan się o tym dowiedział?

– Znaleźliśmy e-maile w komputerze Claire. – Tym razem Servaz nie zauważył żadnej reakcji. Wyglądało na to, że wiadomość nie zaskoczyła chłopaka. A zatem to prawdopodobnie nie on wyczyścił jej pocztę.

Komendant pochylił się nad stołem. – Paul Lacaze był w supertajnym związku z Claire Diemar. Nikt nie mógł o nim wiedzieć, sam to powiedziałeś. A zatem skąd ty wiedziałeś?

– Ona mi powiedziała.

Servaz spojrzał na niego zaskoczony.

– Jak to?

– Claire opowiadała mi o wszystkim.

– A niby z jakiej racji?

– Bo byliśmy kochankami.

Policjant wpatrywał się w chłopaka, przetrawiając wiadomość.

– Wiem, co pan teraz myśli. Mani siedemnaście lat, a ona miała trzydzieści dwa. Ale kochaliśmy się. Poznała Paula Lacaze’a przede mną.

Postanowiła z nim zerwać. Był w niej bardzo zakochany. I zazdrosny. Od jakiegoś czasu podejrzewał, że ma kogoś innego. Bała się, że się wścieknie i zrobi aferę, jak się dowie, że Claire ma romans ze swoim uczniem, w dodatku niepełnoletnim. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę jego sytuację, on też nie miał ruchu. Nie mógł sobie pozwolić na nagłośnienie tej sprawy.

– Od jak dawna?

– Od paru miesięcy. Na początku było tak, jak panu mówiłem: rozmawialiśmy o literaturze, ona się interesowała tym, co piszę, bardzo wierzyła w mój talent i chciała mnie zachęcić, pomóc mi. Powiedziała, żebym od czasu do czasu wpadał do niej na kawę. Wiedziała, że po Marsac rozejdą się plotki, ale miała to gdzieś: taka była Claire, wolna, była ponad to wszystko. A potem stopniowo się w sobie zakochaliśmy… To dziwne, bo na początku zupełnie nie była w moim typie. Nigdy wcześniej nie spotka-

łem takiej osoby.

– Dlaczego nie powiedziałeś o tym ani sędziemu, ani mnie?

Hugo zrobił wielkie oczy.

– Żartuje pan? Dobrze pan wie, że wtedy tym bardziej byłbym podejrzany!

Miał rację.

– Czy Paul Lacaze mógł wiedzieć o tobie i Claire? Zastanów się. To ważne.

– Wiem, o czym pan myśli – odpowiedział smutno Hugo. – Szczerze mówiąc, nie wiem. Obiecała mi, że mu o wszystkim powie. Długo o tym rozmawialiśmy. Miałem dość tej sytuacji, nie chciałem, żeby się z nim dalej spotykała. Ale prawdę powiedziawszy, nie wiem, czy zdążyła to zrobić. Ciągle zwlekała, znajdowała różne preteksty, żeby odłożyć to na później. Myślę, że bała się jego reakcji.

Servaz przypomniał sobie płomienne e-maile Claire Diemar, jej miłosne wyznania kierowane do Thomasa999. Pomyślał o petach w lesie, o postaci, która wyszła z pubu za Hugonem, o tym, że chłopak zeznał, iż stracił świadomość i ocknął się w salonie Claire. Może Paulowi Lacaze’owi nie trzeba było niczego mówić. Może wiedział.


Kiedy wyszedł na parking, uderzyła w niego fala gorąca. Słońce wisiało jak lampa na niebie, które miało kolor białka kurzego jaja. Miał wrażenie, jakby brakowało mu powietrza. Otworzył na przestrzał drzwi jeepa, by wypuścić panujący w kabinie żar. Po jego lewej stronie, w odległości jakichś trzystu metrów, wznosiły się mury i wieżyczki innego więzienia – zakładu karnego w Muret. Przebywali w nim skazani z długimi wyrokami i w przeciwieństwie do więzienia, z którego właśnie wyszedł, wśród sześciuset osadzonych nie było ani jednej kobiety.

Miejsca dla dwóch tysięcy kobiet skazanych na karę pozbawienia wolności oferowały sześćdziesiąt trzy spośród stu osiemdziesięciu sześciu zakładów penitencjarnych we Francji. Tylko sześć z nich było więzieniami wyłącznie żeńskimi. Wyjął z kieszeni telefon i wybrał numer.

– Ziegler – odezwał się głos po drugiej stronie.

– Musimy pogadać.


– Jesteś bardzo opalona.

– Właśnie wróciłam z wakacji.

– Gdzie byłaś? – spytał, choć odpowiedź ani trochę go nie interesowała. Jednak nie zapytać o to byłoby nietaktem.

– Na Cykladach. – Ton jej odpowiedzi wskazywał, że nie jest naiwna.

– Leniuchowanie, opalanie, skutery wodne, spacery, ruiny, nurkowanie…

– Powinienem wcześniej się do ciebie odezwać – przerwał jej – i zapytać, co słychać, ale wiesz, jak jest, byłem, eee… zajęty.

Spoglądała na ludzi okupujących sympatyczny ogródek knajpy Bar Basque w cieniu drzew, na placu Świętego Piotra – w Tuluzie, nie w Rzymie.

– Nie musisz się tłumaczyć, Martin. Ja też mogłam zadzwonić. A to, co zrobiłeś… ten bardzo pozytywny raport, który napisałeś po tym wszystkim, wiesz, dali mi go przeczytać – skłamała. – Powinnam była ci za to podziękować.

– Napisałem tylko, jak było.

– Nie. Opowiedziałeś o tym z pewnej perspektywy, w sposób, który stawiał mnie poza podejrzeniami. Na podstawie tych samych faktów można by napisać coś całkiem przeciwnego. Wszystko jest kwestią perspektywy. Przynajmniej ty dotrzymałeś obietnicy.

Wzruszył ramionami zakłopotany. Kelnerka przecisnęła się między stolikami i postawiła przed nimi kawę i wodę Perrier.

– A jak tam na nowym stanowisku? Teraz ona wzruszyła ramionami.

– Kontrole drogowe, od czasu do czasu jakaś bójka między pijakami w barze, włamania, akty wandalizmu, czasem złapiemy jakiegoś handlarza gównem przy bramie liceum. Ale dzięki temu widzę, jak dobrze mi było w poprzednim miejscu. Zdezelowane pomieszczenia, obskurne mieszkania, absurdalne decyzje podejmowane przez odklejone kierownictwo…

Słyszałeś o syndromie „wiercącego się żandarma”?

– O czym?

– Jajogłowi, którzy nami rządzą, postanowili w trybie pilnym wyposażyć nasze biura w nowe fotele. Ale jest pewien problem: dla funkcjonariusza z bronią na biodrze podłokietniki są za wąsko ustawione.

Efekt: wszyscy żandarmi w tym kraju wiercą się na siedzeniach, zanim uda im się usiąść.

Servaza rozbawił ten obraz. Ale nie na długo.

– Odwiedziłaś wczoraj w puszce Lisę Ferney – przeszedł do rzeczy. – Po co?

Spojrzała mu prosto w oczy. Przypomniał sobie tę wietrzną noc na posterunku żandarmerii w górach, kiedy opowiedziała mu o tym, jak została zgwałcona przez tych samych mężczyzn, którzy zgwałcili Alice Ferrand i innych nastolatków w ośrodku kolonijnym Les Isards. Patrzyła teraz prawie tak samo jak wtedy. Ponuro.

– Przeczytałam w gazecie, że Hirtmann nawiązał z tobą kontakt, że wysłał ci tego e-maila. I… – Szukała właściwych słów. – Od wydarzeń w Saint-Martin nie przestałam o nim myśleć. Tak jak ci mówiłam, w brygadzie nic specjalnie ciekawego się nie dzieje. Więc żeby się czymś zająć, zbierałam informacje o Hirtmannie. Od śledztwa w Saint-Martin to jest w pewnym sensie moja obsesja, takie hobby. Jak kolejki elektryczne, zbieranie znaczków albo motyli, rozumiesz? Tyle że motyl, którego chcę przypiąć szpilką w mojej gablocie, jest seryjnym mordercą.

Podniosła do ust szklankę z wodą. Servaz przyglądał się Irène. Nadal miała wytatuowany mały chiński ideogram na szyi i dyskretny kolczyk w lewym płatku nosa. Nie wyglądała na typową funkcjonariuszkę żandarmerii. Nie żeby mu się to nie podobało. Cenił Irène Ziegler. Lubił

z nią pracować. Wpatrywał się w nią intensywnie.

– Chcesz powiedzieć, że zbierasz wszystko, co się o nim mówi albo pisze?

– Tak. Coś w tym stylu. Staram się gromadzić informacje, sprawdzać, czy mogą mnie dokądś zaprowadzić. Jak dotąd bez wielkiego sukcesu.

Jakby zapadł się pod ziemię. Nikt nie wie, czy jest żywy czy martwy. Więc kiedy wracając z wakacji, zobaczyłam, że nawiązał z tobą kontakt, od razu pomyślałam o Lisie Ferney. I poszłam się z nią spotkać.

– To może być dowcip – powiedział. – Albo efekt copycat.

Zobaczyła, że się waha.

– Ale jest coś jeszcze – dodał.

Nie odpowiedziała. Sądziła, że wie, o czym Servaz zamierza jej powiedzieć, ale nie mogła się zdradzić z tym, co znalazła w jego komputerze.

– Na jednym z odcinków autostrady A20 ktoś widział motocyklistę podobnego do Hirtmanna, który mówił z akcentem, być może szwajcarskim. Zeznania kierownika sklepu potwierdziły zdjęcia z kamery w punkcie opłat kawałek dalej na południe. Jeśli to był on, to jechał

w kierunku Tuluzy.

– Kiedy to było? – zapytała, choć znała odpowiedź.

– Jakieś dwa tygodnie temu.

Rozejrzała się dookoła, jakby Szwajcar mógł być gdzieś w tłumie i szpiegować ich. Większość klienteli stanowili studenci. Ogródek, z murem z różowej cegły, dzikim winem i kamienną fontanną przypominał

prowansalski placyk. Odtworzyła w myślach dokładne brzmienie e-maila.

Miała ochotę powiedzieć mu, co o tym myśli, ale nie mogłaby tego zrobić bez przyznania się, że włamała się do jego komputera.

– A ten e-mail – rzuciła. — Masz kopię?

Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął złożoną na czworo kartkę i podał jej. Zabrała się do ponownego czytania tekstu, choć znała go już na pamięć.

– Nie daje ci to spokoju, co?

Przytaknął.

– Co o tym myślisz? – chciał się dowiedzieć.

– Hm… – udała, że kontynuuje lekturę.

– Hirtmann czy nie?

Zrobiła minę, jakby się zastanawiała.

– Według mnie to do niego podobne.

– Dlaczego tak uważasz?

– Mówiłam ci, spędziłam parę miesięcy na analizowaniu jego osobowości, jego zachowania. Nie chwaląc się, sądzę, że znam go lepiej niż ktokolwiek inny. A to brzmi prawdziwie, ma coś w sobie. Jakbym słyszała jego głos, tak jak wtedy, kiedy byliśmy w jego celi.

– A jednak został wysłany przez jakąś kobietę z kafejki internetowej w Tuluzie.

– Ofiara albo wspólniczka – oceniła. – Gdyby się okazało, że znalazł

kobietę równie zboczoną jak on, byłoby to bardzo niepokojące – dodała, wpatrując się w niego.

Pomimo panującego upału Servaza przeszył zimny dreszcz.

– To mówisz, że w nowej pracy ci się nudzi? – zagadnął, uśmiechając się półgębkiem.

Spojrzała na niego, wyraźnie zaciekawiona, co policjant ma na myśli.

– Powiedzmy sobie, że nie dla takich rzeczy wstąpiłam do żandarmerii.

Przez chwilę wyglądał, jakby się namyślał, po czym zadecydował: – Samira i Vincent zajmują się zbieraniem informacji na temat Hirtmanna. Ale poprosiłem ich też, żeby czuwali nad moją córką. Margot uczy się w Marsac. Jak większość studentów mieszka w bursie. Stanowi więc idealny cel. – Servaz zdał sobie sprawę, że mówiąc te słowa, ściszył

głos, jakby się bał, że gdyby wypowiedział je głośno, mogłyby się urzeczywistnić. – Co byś powiedziała, gdybym przekierowywał do ciebie wszystkie informacje, które otrzymujemy na temat Hirtmanna?

Chciałbym, żebyś mi mówiła, co o nich myślisz.

Zobaczył, że jej twarz się rozjaśniła.

– Krótko mówiąc, miałabym być konsultantką, tak?

– Sama to powiedziałaś: niniejszym zostałaś ekspertką od szwajcarskich seryjnych morderców – potwierdził z uśmiechem.

– Czemu nie? Nie boisz się, że mogą z tego być kłopoty?

– Nie musimy zaraz o tym trąbić. Tylko Vincent i Samira będą wiedzieli o sprawie. To oni będą ci przekazywali informacje. Mam do nich zaufanie. A twój punkt widzenia mnie interesuje. Wtedy, w zimie, wykonaliśmy razem kawał dobrej roboty.

Servaz zauważył, że komplement poruszył Irène.

– Kto ci powiedział, że byłam w więzieniu spotkać się z Lisa Ferney? – zapytała.

– Ona. Byłem u niej jakieś dwie godziny po tobie. Wielkie umysły myślą tak samo.

– I co ci powiedziała na temat Hirtmanna?

– Że nie ma z nim żadnego kontaktu. A tobie?

– To samo. Wierzysz jej?

– Wyglądała mi na bardzo zdołowaną.

– I sfrustrowaną.

– Chyba że jest świetną aktorką.

– Możliwe.

– Jak by się zachowywała, gdyby Hirtmann był w okolicy i nawiązał

z nią kontakt?

– Na pewno tak, jakby nie miała od niego żadnych wiadomości.

I udawałaby, że jest zdołowana.

– I sfrustrowana.

– Sądzisz, że…?

– Nic nie sądzę. Ale może warto byłoby mieć ją na oku.

– Ale nie wiem jak – powiedziała Ziegler.

– Wpadaj do niej regularnie. Miałem wrażenie, że jest w depresji.

Może w końcu coś powie. Choćby po to, żeby dać ci drobny prezent w zamian za pewność, że znowu przyjdziesz się z nią spotkać. Tylko nie zapominaj, że to narcystyczna manipulatorka, tak jak Hirtmann i że będzie się starała wybadać twoje słabe punkty, omotać cię. Być może będzie mówiła tylko to, co chcesz słyszeć.

Skinęła głową z zafrasowaną miną.

– Nie jestem nowicjuszką. Naprawdę uważasz, że Margot coś grozi?

Miał wrażenie, jakby w jego żołądku zaczęło się kotłować kłębowisko robaków.

Expressa nocent, non expressa non nocent – odpowiedział, po czym przetłumaczył: – „To, co zostało wyrażone, szkodzi, to, co nie zostało wyrażone, nie szkodzi”.


Jechała po otwartej przestrzeni na swoim motocyklu, znacznie przekraczając dozwoloną prędkość. Przyklejone do drogi samochody zostawały daleko w tyle. Słońce oświetlało wzgórza porośnięte wybujałą, obfitą roślinnością. Irène czuła się pełna energii i niecierpliwa. Znowu była w grze.

Hirtmann był w okolicy…

Powinno ją to przerazić, ale przeciwnie, takie wyzwanie było dla niej ekscytujące. Jak bokser, który trenuje przed najważniejszym meczem swojego życia i dowiaduje się, że jego najpotężniejszy rywal wrócił na ring po długiej nieobecności. Gotowy, by założyć rękawice.


– Mamy wynik analizy grafologicznej – oświadczył Espérandieu. Servaz przyglądał się pod światło kobiecej postaci, która w promieniach zachodzącego słońca przechodziła na drugą stronę ulicy. Był piękny letni wieczór, ale policjant czuł się rozczarowany. Kiedy w jego kieszeni zabrzęczał telefon, przez chwilę miał nadzieję, że dzwoni Marianne. Przez cały dzień czekał na jakiś sygnał od niej.

– To nie Claire Diemar zapisała tamto zdanie w zeszycie.

Servaz odwrócił wzrok od kobiety. Krajobraz przegrzanego miasta nagle zniknął.

– To pewne?

– Grafolog wyraził się jasno. Powiedział, że nie ma cienia wątpliwości i że mógłby się nawet założyć o własną reputację.

Servaz intensywnie myślał. Sprawy zaczynały się klarować… Jego mózg pracował na pełnych obrotach, jak tłoki lokomotywy parowej, do której naładowano węgla. Ktoś napisał zdanie pogrążające Hugona i zostawił zeszyt na widoku w gabinecie Claire Diemar. Hugo był idealnym kozłem ofiarnym: błyskotliwy, uzależniony od narkotyków, ładny chłopak.

A przede wszystkim kochanek Claire. Często u niej bywał. Servaz zastanawiał się, co to oznacza. Niekoniecznie, że ten, kto chciał go wrobić, był świadomy ich związku. Być może wiedział tylko, że chłopak często tam chodzi. Wszyscy troje – Marianne, Francis i angielski sąsiad – powiedzieli mu to samo: w Marsac wiadomości szybko się rozchodzą.

Albo też – zastanawiał się, zbliżając się do wejścia na parking i schodząc pod ziemię – jest inna możliwość. Paul Lacaze…

– Jedno jest pewne – powiedział Espérandieu. – Ten, kto to napisał, to jakiś cholerny świr.

– Gdybyś chciał zdobyć próbkę pisma Paula Lacaze’a bez jego wiedzy, gdzie byś szukał? – zapytał Servaz, myśląc o tym, by z samego rana zawiadomić prokuratora w Auch.

– Nie wiem. W merostwie? W Zgromadzeniu Narodowym?

– Nie znasz bardziej dyskretnego sposobu?

– Chwileczkę – powiedział jego zastępca. – A w jaki sposób Lacaze miałby podłożyć zeszyt w liceum? Wszyscy w Marsac go znają. Na pewno nie podejmowałby takiego ryzyka, gdyby zamierzał ją zabić.

Punkt dla niego.

– No to kto?

– Ktoś, kto może swobodnie i bez zwracania na siebie uwagi poruszać się po liceum. Jakiś uczeń, wykładowca, osoba z personelu… Dużo ludzi.

Servaz znowu pomyślał o tajemniczych niedopałkach w lesie. Wsunął

w parkomat swój bilet, a następnie kartę bankową i wystukał PIN.

– Kolejna rzecz, która wyklucza Hirtmanna z gry – stwierdził

Espérandieu.

Komendant pchnął szklane drzwi parkingu i wszedł między rzędy samochodów. Patrzył na litery i cyfry na filarach. Bl. Zaparkował swojego jeepa w sektorze B6.

– Jak to?

– Powiedzmy sobie szczerze, skąd Szwajcar miałby tyle informacji na temat Marsac, Hugona, uczelni?

– A listy? A e-mail? A płyta? Co z tym zrobisz? Po drugiej stronie zapanowało długie milczenie.

– Może ktoś próbuje cię wyprowadzić z równowagi, Martin.

– Psiakrew, kompakt Maniera był w odtwarzaczu, jeszcze zanim powierzono nam śledztwo!

Trafiony. Tym razem zero odpowiedzi. Za plecami usłyszał odgłos kroków. Głośno dźwięczały na betonie.

– Nie wiem, to dziwne. Coś tu nie gra – powiedział Espérandieu.

Po głosie Servaz odgadł, że jego zastępca doszedł do tego samego wniosku co on. Ta sprawa nie miała sensu. Tak jakby dano im do dyspozycji wszystkie klucze, ale nie mieli właściwego zamka. Znalazł się na wysokości swojego samochodu i zwolnił. Kroki były coraz bliżej…

Nacisnął na pilota. Rozległ się podwójny sygnał i auto zamrugało światłami na powitanie.

– W każdym razie uwa… – zaczął Vincent.

Servaz odwrócił się do tyłu. Jednym szybkim i płynnym ruchem.

Mężczyzna był tuż obok… Kilka centymetrów od niego. Trzymał dłoń w kieszeni skórzanej kurtki. Servaz zobaczył własne odbicie w szkłach jego okularów. Rozpoznał ten uśmiech. Bladą skórę i czarne włosy. Zanim Hirtmann zdążył wyciągnąć broń, policjant wymierzył cios wolną ręką.

Przypłacił to okrutnym bólem kości dłoni. Nie pozwolił jednak, by Szwajcar doszedł do siebie. Złapał go za kurtkę, rzucił na samochód po przeciwnej stronie alejki i rozpłaszczył jego twarz na tylnej szybie.

Szwajcar zaklął. Jego okulary słoneczne z brzękiem upadły na ziemię. Servaz przywarł do pleców napastnika i wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni jego kurtki. Jego palce trafiły na to, czego szukał. Prawie. Bo to nie była broń.

Telefon komórkowy…

Jednym ruchem odwrócił przeciwnika. To już nie był Hirtmann. Nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Nawet chirurgia plastyczna nie mogłaby zmienić jego twarzy w takim stopniu. Mężczyzna krwawił z nosa.

Patrzył dzikim, przerażonym wzrokiem.

– Niech pan bierze moje pieniądze! Proszę! Ale niech mi pan nie robi krzywdy, błagam!

Cholera! Człowiek był mniej więcej w wieku Servaza i miał nieświeży oddech. Policjant schylił się po jego słoneczne okulary i włożył mu je na nos. Otrzepał jego skórzaną kurtkę. – Bardzo mi przykro – powiedział. – Wziąłem pana za kogoś innego.

– Co?! Co?! — wrzeszczał oswobodzony mężczyzna, jednocześnie wściekły i zdezorientowany, podczas gdy Servaz chował do kieszeni swój telefon i oddalał się szybkim krokiem.

Zapalił silnik i wrzucił wsteczny. Samochód ruszył z piskiem opon.

Przez tylną szybę Servaz zobaczył, że mężczyzna wyjął telefon i wpatruje się w jego tablicę rejestracyjną, jednocześnie próbując zatamować krwotok z nosa za pomocą dużej paczki chusteczek higienicznych już zabarwionych na czerwono.

Servaz chętnie naprawiłby wyrządzone szkody, ale było już za późno.

Często myślał, że najlepszym wynalazkiem dla ludzi takich jak on, którzy najpierw działają, a potem się zastanawiają, byłby wehikuł czasu. Ile spraw w swoim życiu mógłby uratować, gdyby dysponował takim narzędziem? Małżeństwo, karierę, Marianne? Wrzucił jedynkę i odjechał.

Opony samochodu pisnęły na zbyt gładkim podłożu.

Może robię sobie złudzenia – pomyślał, wyjeżdżając z parkingu. Może mam tendencję do komplikowania spraw. Może Hirtmann nie ma z tym nic wspólnego. Vincent ma rację. Niby jak mógłby mieć? Ale może to ja mam rację, a oni są w błędzie, może słusznie oglądam się za siebie, może słusznie mam się na baczności i z lękiem patrzę w przyszłość.

Może słusznie się boję.

Загрузка...