15

PÓŁNOCNY BRZEG

Była 20.03, kiedy zjawił się na brzegu jeziora, w miejscu, gdzie pale, na których stała restauracja Le Zik, wchodziły w zieloną wodę. Wschodni brzeg. Servaz ruszył na północ. Jezioro Marsac miało kształt kości albo ciastka dla psa o długości siedmiu kilometrów, ciągnącego się na linii wschód-zachód. W większości jego brzegi porastały gęste lasy.

Zabudowane było tylko od wschodu. Zresztą „zabudowane” to za duże słowo: każda willa (wszystkie one były nadzwyczajnych rozmiarów) stała na działce o powierzchni od trzech do pięciu tysięcy metrów kwadratowych.

Numer pięć należał do ostatniego domu na północnym brzegu, tuż przy granicy lasu i blisko środkowej części jeziora, tam gdzie ono się zwężało, by dalej znów się rozlać na większej powierzchni. Porośnięty winem budynek z charakterystycznymi frontonami, balkonami i kominami mógł liczyć nawet sto lat. O wiele za duży i zbyt trudny do utrzymania dla samotnej matki z synem, pomyślał Servaz. Brama się otworzyła i policjant dojechał żwirową alejką między potężnymi jodłami aż pod schody, ale kiedy był już na górze, usłyszał, że Marianne woła go przez otwarte drzwi, i mijając ciąg pokoi, przeszedł na taras.

Deszcz wciąż siekł jezioro. Zimorodki krążyły nad wzburzoną powierzchnią, gwałtownie rzucając się głową do wody i równie szybko się wznosząc z ociekającą kolacją w dziobie. Po lewej stronie, za pozostałymi posiadłościami, Servaz widział przez wodną zasłonę dachy Marsac z kościelną dzwonnicą. Na wprost, na przeciwległym brzegu, widać było ponury las i to, co miejscowi pompatycznie nazywali „Górami”: skalisty masyw, który wznosił się na wysokość kilkudziesięciu metrów.

Marianne nakrywała do stołu. Na chwilę przystanął i obserwował ją z cienia. Miała na sobie tunikę w kolorze khaki na guziki, z kieszeniami na piersiach i delikatnym plecionym paskiem: strój niemal wojskowy. Servaz mimo woli zauważył opalone gołe nogi oraz brak biżuterii na szyi. Miała tylko lekko pomalowane usta. Z powodu gorąca rozpięła górny guzik tuniki.

– Co za pogoda – westchnęła. – Ale nie damy się dobić, co?

Mówiła bez przekonania, bezbarwnym głosem. Kiedy pocałowała go w policzek, mimo woli wciągnął w nozdrza zapach jej perfum.

– Przyniosłem to.

Wzięła od niego butelkę, przelotnie spoglądając na etykietkę i postawiła ją na stole.

– Korkociąg jest tam – dodała po chwili, widząc, że Servaz stoi ze zwieszonymi ramionami.

Zniknęła w środku i policjant zaczął się zastanawiać, czy jednak nie popełnił błędu, przyjmując zaproszenie na kolację. Wiedział, że nie powinno go tu być, że mały adwokat o świdrującym spojrzeniu posłuży się tą wizytą jako argumentem, jeśli Hugo zostanie uznany za winnego. Czuł

też, że śledztwo zajmuje wszystkie jego myśli, że trudno mu będzie mówić o czymkolwiek innym. Powinien był przesłuchać Marianne zgodnie z procedurą, ale nie potrafił się oprzeć zaproszeniu. Po tych wszystkich latach… Zastanawiał się, czy Marianne, zapraszając go, zdawała sobie sprawę z tego, co robi. Nagle, nie wiedząc dlaczego, stał się czujny.


– Dlaczego?

– Dlaczego co?

– Dlaczego nigdy nie wróciłeś?

– Nie wiem.

– Ani jednego listu, ani jednego e-maila, ani jednego esemesa, ani jednego telefonu przez dwadzieścia lat.

– Dwadzieścia lat temu nie było esemesów.

– Zła odpowiedź, panie policjancie.

– Bardzo mi przykro.

– To też nie jest odpowiedź.

– Bo nie ma odpowiedzi.

– Ależ oczywiście, że jest.

– Nie wiem. To było… dawno.

– Kłamstwo z litości, ale mimo wszystko kłamstwo.

– Nie pytaj.

– Dlaczego? Pisałam do ciebie. Kilkanaście listów. Nigdy nie odpowiedziałeś. – Spojrzała na niego błyszczącymi oczami w kolorze głębokiej zieleni. – To przez to, że Francis i ja… Tak?

Znowu się nie odezwał.

– Odpowiedz mi. – Wpatrywała się w niego w milczeniu. – A więc o to chodzi. Na Boga, Martin! Wszystkie te lata milczenia to dlatego, że byłam z Francisem?

– Być może.

– Nie jesteś tego pewien?

– Tak, tak, jestem pewien. Boże, jakie to ma dzisiaj znaczenie?

– Chciałeś nas ukarać.

– Nie, chciałem zacząć nowy rozdział. Zapomnieć. I udało mi się.

– Ach tak? A ta studentka, z którą się spotykałeś po mnie? No, jakże ona się nazywała?

– Alexandra. Ożeniłem się z nią. A potem się rozwiedliśmy. Dziwne, że życie można tak podsumować w kilku zdaniach.

Dziwne i deprymujące.

– A teraz masz kogoś?

– Nie. Milczenie.

– Ach, więc stąd ten wygląd dzikusa – próbowała zażartować. – Wyglądasz na podstarzałego chłopca, Martinie Servaz.

Powiedziała to fałszywie lekkim tonem i Servaz był jej wdzięczny za to, że usiłowała rozładować atmosferę. Otaczał ich półmrok wieczoru.

Delikatnie odczuwali działanie wypitego wina.

– Boję się, Martin – powiedziała nagle. – Jestem przerażona, umieram ze strachu… Powiedz mi o moim synu. Oskarżycie go?

Przy ostatnim zdaniu głos jej się prawie załamał. Servaz widział

poruszenie na jej twarzy i strach w oczach. Zrozumiał, że to jest jedyne pytanie, które liczyło się dla niej od samego początku. Milczał przez chwilę, szukając odpowiednich słów.

– Gdyby na tym etapie przekazać go sędziemu, byłoby to bardzo prawdopodobne.

– Ale powiedziałeś mi przez telefon, że masz wątpliwości. – W jej głosie słychać było niemal rozpaczliwe błaganie.

– Słuchaj, jeszcze jest za wcześnie. Nie mogę o tym mówić. Ale potrzebuję kilku informacji – powiedział. – I czasu. Są pewne rzeczy… Nie chcę ci robić fałszywych nadziei.

– Słucham cię.

– Czy Hugo pali?

– Rzucił kilka miesięcy temu. Skąd to pytanie? Machnął ręką.

– Znałaś Claire Diemar.

– Byłyśmy przyjaciółkami. No, nie bardzo bliskimi. Znajomymi. Była sama w Marsac, ja też. Taki rodzaj przyjaźni.

– Opowiadała ci o swoim prywatnym życiu?

– Nie.

– Ale wiedziałaś to i owo?

– Tak. Oczywiście. W przeciwieństwie do ciebie nie wyjechałam z Marsac. Znam tu wszystkich i wszyscy znają mnie.

– A co wiedziałaś? Zobaczył, że się waha.

– Jakieś plotki… O jej prywatnym życiu.

– Jakiego rodzaju?

Marianne znowu się zawahała. Za jego czasów nie cierpiała plotek.

Ale stawką była wolność jej syna.

– Podobno Claire kolekcjonowała mężczyzn. Wykorzystywała, a potem wyrzucała jak zużyte chusteczki do nosa. Bawiła się nimi.

Podobno złamała serce paru facetom w Marsac.

Spojrzał na nią. Pomyślał o e-mailach znalezionych w komputerze.

Były wyrazem szczerej, gwałtownej, totalnej, absolutnej miłości. Nie pasowały do tego portretu.

– W każdym razie robiła to dyskretnie. A jeśli chcesz nazwisk, to ja ich nie znam.

A ty, miał ochotę zapytać, jak to jest u ciebie z tymi sprawami?

– Mówi ci coś imię Thomas?

Spojrzała na niego, zaciągając się papierosem. Potrząsnęła głową.

– Nie. Zupełnie nic.

– Jesteś pewna? Wypuściła dym.

– Przecież mówię.

– Czy Claire Diemar słuchała muzyki poważnej?

– Co?

Powtórzył pytanie.

– Nie mam pojęcia. A to ważne?

Nagle przyszło mu do głowy inne pytanie.

– Czy w ostatnim czasie zauważyłaś coś dziwnego? Czy ktoś się nie kręcił koło twojego domu, nie śledził cię na ulicy? Wszystko jedno, coś, z czym czułabyś się nieswojo?

Rzuciła mu nierozumiejące spojrzenie.

– Ale mówimy teraz o Claire czy o mnie?

– O tobie.

– Nie. A powinnam?

– Nie wiem. Gdyby coś zwróciło twoją uwagę, daj mi znać.

Wpatrywała się w niego intensywnie, ale już nie komentowała.

– A ty – powiedział nagle. – Opowiedz mi o sobie, jak żyłaś przez wszystkie te lata.

– Dalej przesłuchuje mnie glina?

– Nie.

– A co chcesz wiedzieć?

– Wszystko. Te wszystkie lata, Hugo, twoje życie po…

W blasku zachodzącego słońca zobaczył, że jej oczy zachodzą lekką mgłą. Milczała, by zebrać wspomnienia. I dokonać wyboru. A potem opowiedziała. Starannie wyważone zdania. Nic melodramatycznego.

A jednak jej opowieść kryła w sobie głęboki dramat. Marianne poślubiła Mathieu Bokhanowskiego, jednego z członków ich paczki. Bokha, pomyślał Servaz skonfundowany. Bokha, ten cham. Ten głupek. Dobry kolega, ale trochę kłopotliwy – zawsze znajdzie się ktoś taki. Ostentacyjnie obnoszący się z pogardą dla dziewczyn i wszelkich przejawów romantyzmu. Bokha i ktoś taki jak Marianne. W ich czasach była to rzecz nie do pomyślenia. Bokha, który wbrew wszelkim oczekiwaniom okazał się dobrym, czułym i uprzejmym facetem. „On był w głębi serca dobry – podkreślała. – Choć na takiego nie wyglądał”. I niepozbawionym swoistego poczucia humoru.

Zapalił papierosa i czekał na dalszy ciąg. Była z Bokhą szczęśliwa.

Naprawdę szczęśliwa. Swoją dobrocią, niewiarygodną energią i prostotą przenosił góry. Zdołał sprawić, by prawie zapomniała o bliznach, jakie zostawił w niej duet Servaz/ Van Acker. „Kochałam was. Obu. Jeden Bóg wie, jak bardzo was kochałam. Ale byliście nieprzystępni. Ty z tym przygniatającym wspomnieniem matki, z nienawiścią do ojca, Francis ze swoim ego”. Mathieu dawał wytchnienie, nie żądając niczego w zamian. Po prostu był, zawsze kiedy go potrzebowała. Servaz słuchał, jak przewija taśmę wszystkich tych lat, z pewnością wiele spraw pomijając, retuszując, upiększając, ale czy nie robimy tego wszyscy? W czasach, kiedy się przyjaźnili, nikt – od Marianne zaczynając – nie postawiłby złamanego grosza na przyszłość Bokhy, a tymczasem okazało się, że był nie tylko zdolny do tworzenia więzi, ale też obdarzony inteligencją praktyczną, która w latach, gdy Martin i Francis spędzali czas na dyskusjach o książkach, muzyce, kinie i koncepcjach filozoficznych, była czymś niemal bezużytecznym. Bokha skończył ekonomię, zbudował sieć sklepów informatycznych i w szybkim tempie zdołał zgromadzić niewielką fortunę.

W międzyczasie urodził się Hugo. I tak Bokha, który był nadwornym miernotą, głupkiem i sługą ich paczki, miał wszystko, czego może zapragnąć mężczyzna: pieniądze, uznanie, najpiękniejszą kobietę w okolicy, dom i syna.

To było z całą pewnością za dużo szczęścia – tak przynajmniej sądziła Marianne. Servaz, nie mówiąc tego głośno, pomyślał o hybris, owej pysze, która była jednym z grzechów głównych według starożytnych Greków: człowiek, który go popełniał, stawał się winnym tego, iż chce przekroczyć wyznaczoną mu miarę, i tym samym ściągał na siebie gniew bogów. Mathieu Bokhanowsky zginął w wypadku, gdy któregoś wieczoru wracał samochodem z otwarcia entego sklepu. Krążyły różne plotki – według jednych prowadził pod wpływem alkoholu, według innych w jego samochodzie znaleziono też ślady kokainy, jeszcze inne głosiły, że nie jechał sam, ale w towarzystwie ślicznej sekretarki, która wyszła z wypadku tylko trochę poobijana.

– Oszczerstwa, kłamstwa, zazdrość – podsumowała Marianne świszczącym głosem.

Podciągnęła kolana do klatki piersiowej, a jej bose stopy uczepiły się jak pazury krawędzi drewnianego fotela. Przez chwilę Servaz wpatrywał się w piękne, opalone stopy z grubymi żyłami biegnącymi wzdłuż na wysokości kostek. Deszcz bębnił w powierzchnię jeziora z beznadziejną regularnością.

– Krążyły też pogłoski, według których Mathieu był bankrutem. To nieprawda. Włożył pieniądze w ubezpieczenia i różne fundusze, a ja zaczęłam pracować, żeby nie musieć sprzedawać domu. Zajmuję się dekoracją wnętrz dla ludzi, którzy nie mają gustu, grafiką stron internetowych dla przedsiębiorstw i stowarzyszeń. Odległe to od naszych marzeń o zostaniu artystami, ale nie aż tak bardzo odległe… – Urwała, ale Servaz wiedział, co chciała powiedzieć: „nie tak odległe jak bycie gliną”. – Hugo miał jedenaście lat, kiedy zaczęłam wychowywać go sama – za-kończyła, rozgniatając niedopałek w popielniczce. – Myślę, że całkiem nieźle sobie poradziłam. Martin, Hugo jest niewinny. Jeśli go oskarżysz, poślesz do więzienia nie tylko mojego syna, ale również niewinnego człowieka.

Zrozumiał, co miała na myśli. Nigdy by mu tego nie wybaczyła.

– To nie zależy tylko ode mnie – odparł. – To decyzja sędziego.

– Ale uzależniona od tego, co ty mu powiesz.

– Wróćmy do Claire. W Marsac na pewno są osoby, którym jej sposób bycia się nie podobał.

Skinęła głową.

– Oczywiście. Plotek tu nie brakuje. Ja też byłam ich obiektem, kiedy po śmierci Mathieu odwiedzali mnie żonaci mężczyźni.

– A odwiedzali cię?

– Bez żadnych podtekstów. Mam tu paru przyjaciół. Francis może ci mówił. Pomogli mi przez to przejść. Te gliniarskie maniery, nie znałam cię z tej strony.

Zgniotła kolejny niedopałek.

– Skrzywienie zawodowe – powiedział.

Marianne wstała.

– Od czasu do czasu powinieneś zapomnieć o swoim zawodzie.

Ton jej głosu smagnął go jak bicz, ale kobieta złagodziła uderzenie, kładąc przelotnie dłoń na jego ramieniu. Zapaliła światło na tarasie.

Zapadał zmrok. Servaz usłyszał kumkanie żab. Owady krążyły wokół

lampy, na powierzchni jeziora zaczęły się pojawiać języki mgły.

Wróciła z następną butelką. Servaz czuł się dobrze, był rozluźniony, zastanawiał się jednak, dokąd ich to zaprowadzi. Zauważył, że mimowolnie śledzi wzrokiem każdy jej ruch. Uświadomił sobie, że jej sposób chodzenia go magnetyzuje. Otworzyła butelkę i nalała mu wina.

Żadne z nich nie odczuwało już potrzeby mówienia, kobieta jednak często spoglądała na niego spod jasnej grzywki. Nagle zrozumiał, co się działo w jego wnętrznościach. Pożądał jej. Gwałtownie. Nie miało to nic wspólnego z tym, co przeżyli kiedyś. Pożądał tej kobiety, dzisiejszej, czterdziestoletniej Marianne.


Była 1.10, kiedy wrócił do mieszkania. Wziął gorący prysznic, by się pozbyć zmęczenia, które wiązało mu mięśnie i na wieży w salonie włączył

cicho IV Symfonię Mahlera. Myślał o wszystkim, czego się dowiedział

w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin i próbował wprowadzić jakiś ład w swoje myśli.

Servaz zastanawiał się, dlaczego tak bardzo lubi te symfonie. Być może dlatego, że są kompletnymi światami, w których może się zatracić, ponieważ odnajduje w nich tę samą gwałtowność, krzyki, cierpienia, chaos, burze i mroczne znaki, które spotyka na zewnątrz, na ulicy.

Słuchać dzieł Mahlera to podążać drogą, która prowadzi od ciemności do światła i odwrotnie, od niepohamowanej radości do burz wstrząsających barką ludzkiej egzystencji, aż wywrócą ją do góry dnem. Ten Everest sztuki symfonicznej atakowali najwybitniejsi dyrygenci i Servaz kolekcjonował różne wykonania tak, jak inni zbierają znaczki albo muszle: Bernstein, Fischer-Dieskau, Reiner, Kondraszyn, Klemperer, Inbal…

Muzyka wcale nie przeszkadzała mu w myśleniu. Wręcz przeciwnie.

Koniecznie musiał się przespać, pięć, sześć godzin, nie dłużej, po to, by naładować akumulatory. Servaz wiedział jednak, że jego umysł nie zazna spoczynku, dopóki nie uporządkuje, nie sklasyfikuje natłoku suchych faktów i wrażeń – i nie wydobędzie z nich głównej osi śledztwa na następny dzień.

Nazajutrz była niedziela, ale nie miał wyjścia: musiał zebrać brygadę, zatrzymanie chłopaka kończyło się za kilka godzin. Servaz wiedział, że w świetle zgromadzonego materiału sędzia nie zawaha się ani chwili z wnioskiem o areszt tymczasowy. Marianne będzie załamana, a chłopak straci tam niewinność; kilka dni w pudle i nigdy nie będzie już patrzył na świat tak jak dawniej. Sięgnął po notatnik i zaczął spisywać fakty: 1. Hugo znaleziony na brzegu basenu Claire Diemar. Claire martwa w wannie.

2. Twierdzi, że podano mu środki odurzające i że obudził się w salonie ofiary.

3. Żadnych śladów obecności osoby trzeciej.

4. Jego przyjaciel David mówi, że chłopak wyszedł z pubu Dubliners przed meczem Urugwaj-Francja: wystarczająco dużo czasu, żeby pojechać do Claire i zabić ją. Mówi też, że Hugo źle się poczuł: pretekst czy prawda?

5. Był pod wyraźnym wpływem środków odurzających, kiedy znaleźli go żandarmi. Dwie hipotezy: podano mu narkotyk /naćpał się sam.

6. Niedopałki. Ktoś obserwował Claire. Hugo czy ktoś inny? Według Margot i Marianne Hugo nie pali.

7. Płyta z ulubioną muzyką Hirtmanna w odtwarzaczu.

8. Kto wyczyścił pocztę elektroniczną Claire? Dlaczego miałby o to zadbać Hugo, skoro nie zrobił nic z własnym telefonem? Kto ukradł

telefon ofiary?

9. Czy zdanie „Przyjaciel to czasem puste słowo. Nieprzyjaciel nigdy” wskazuje na Hugona? Czy jest ważne?

10. Kim jest Thomas999?


Servaz podkreślił dwa ostatnie pytania. Zatrzymał ołówek, possał

jego końcówkę i przeczytał zapisane zdania. Wkrótce pracownia badań informatycznych udzieli odpowiedzi na pytanie numer dziesięć. Będzie można zrobić krok naprzód w śledztwie. Jeszcze raz pomału zebrał fakty, ustalając chronologię: Hugo wyszedł z pubu krótko przed meczem Urugwaj-Francja; około półtorej godziny później został zauważony przez sąsiada na brzegu basenu Claire Diemar; krótko potem żandarmeria znalazła go przestraszonego i pod wyraźnym wpływem alkoholu i narkotyków, gdy tymczasem młoda wykładowczyni spoczywała na dnie własnej wanny. Chłopak twierdził, że stracił przytomność i obudził się w salonie ofiary.

Servaz odchylił się do tyłu i pogrążył w myślach. Istniała jakaś sprzeczność między na pierwszy rzut oka spontanicznym i przypadkowym charakterem tego morderstwa a jego niezwykle dopracowaną scenografią.

Oczyma duszy znowu ujrzał obraz Claire Diemar związanej w wannie z latarką w ustach. Nagle nabrał przekonania, że ten, kto to zrobił, nie był

nowicjuszem. Taki sposób działania zdradzał doświadczonego zabójcę, nie debiutanta. Jednocześnie wskazywał na osobowość silnie zaburzoną.

Sprawca zastosował swoisty rytuał. A obecność rytuału niemal zawsze wskazuje na typ psychologiczny zagrożony skłonnością do seryjnych przestępstw. Czy seria dopiero nastąpi, czy już trwa? – zastanawiał się.

Ta myśl przemknęła mu już przez głowę, kiedy zobaczył zwłoki, ale odrzucił ją, ponieważ seryjni mordercy – poza filmami i powieściami – należą do rzadkości oraz dlatego, że to nie jest pierwsza myśl, jaka spontanicznie przychodzi do głowy każdemu policjantowi kryminalnemu: większość z nich nigdy nie miała z tym zjawiskiem do czynienia.

Hirtmann? Nie, niemożliwe. A jednak punkt siódmy niepokoił go najbardziej. Było mu bardzo trudno uwierzyć, by Szwajcar mógł być zamieszany w tę sprawę. To było zbyt nieprawdopodobne, a poza tym oznaczałoby, że bardzo dobrze znał jego przeszłość. Przypomniał sobie jednak słowa, jakie usłyszał tego ranka od człowieka z Paryża: o motocykliście na autostradzie… W to również trudno mu było uwierzyć.

Czy aby członkowie komórki zajmującej się tropieniem Szwajcara wskutek częstego uganiania się za duchami nie zaczęli brać własnych pragnień za rzeczywistość?

Przeszedł za wyspę na środku swojej otwartej kuchni, wyjął z lodówki puszkę piwa i wyślizgnął się przez balkonowe drzwi.

Zbliżył się do balustrady i spojrzał na ulicę na dole. Tak jakby Szwajcar mógł gdzieś tu być, stać na deszczu i śledzić jego najdrobniejszy ruch. Przeszedł go dreszcz. Ulica była opustoszała, ale miasta nigdy całkowicie nie zasypiają. Servaz o tym wiedział. Jakby w odpowiedzi pod blokiem przejechał wóz policyjny na sygnale – D/A, D/A, D/A – prześlizgując się między zaparkowanymi zderzak w zderzak autami, po czym zniknął, a dźwięk syreny stopniowo wtopił się w odwieczne buczenie miasta, permanentnie przełączonego na stan czuwania.

Wrócił do środka i włączył komputer, by sprawdzić pocztę. Zazwyczaj robił to wieczorem przed snem. Reklamy kusiły propozycjami tanich podróży kolejowych po całej Europie, nadmorskimi hotelami po obniżonych cenach, willami do wynajęcia w Hiszpanii, spotkaniami dla singli… Nagle jego wzrok zatrzymał się na e-mailu zatytułowanym: „Gratulacje”.

Servaz poczuł, że w jego żyłach gęstnieje krew. Wiadomość wysłał

niejaki Theodor Adorno. Najechał myszką i kliknął:

Od: theodor.adorno@hotmailcom

Do: martin.servaz@infomail.fr


Data: 12 czerwca

Temat: Pozdrowienia


Przypomina Pan sobie IV Symfonię, pierwsze część, Komendancie?

Bedächtig… Nicht eilen… Recht gemächlich… Kawałek, który leciał, kiedy wszedł Pan do mojego „pokoju” owego pamiętnego grudniowego dnia? Już dawno myślałem, żeby do Pana napisać. Czy to Pana dziwi? Uwierzy mi Pan bez trudu, jeśli napiszę, że w ostatnim czasie byłem bardzo zajęty.

Wolność, podobnie jak zdrowie, naprawdę docenia się dopiero wtedy, gdy było ich się przez dłuższy czas pozbawionym.

Ale nie będę się już Panu naprzykrzał, Martin. (Pozwoli Pan, że będę Pana w ten sposób nazywał?) Ja sam nie cierpię natrętów. Wkrótce przekażę Panu pewne informacje. Nie sądzę, że się Panu spodobają jestem jednak pewien, że uznaje Pan za interesujące.

Z wyrazami przyjaźni

JH

Загрузка...