30

REWELACJE

Była 5.30 rano i zaczynało świtać, kiedy Drissa Kanté włączył odkurzacz w gabinecie numer 2.84. Nikt się nie pali do pracy polegającej na czyszczeniu wykładzin i ścieraniu kurzu z biurek i komputerów, nie o tym marzą dzieci – bez względu na to, czy mieszkają w Europie czy w Afryce – a jednak, ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu, Drissa w końcu ją polubił.

Mimo że mając do posprzątania kilka biurowców, nie można było tracić czasu, mimo że trzeba było wstawać, kiedy inni jeszcze spali i wychodzić z łóżka w środku mroźnej nocy albo bladym świtem, prosta rutyna tego zajęcia podobała mu się. Zawsze udawało mu się oderwać i myślami powrócić do kraju albo snuć refleksje na temat tego, co przeczytał. W przeciwieństwie do większości robotników rannej zmiany, którzy oddają się lekturze bezpłatnych dzienników, Kanté dysponował

budżetem pozwalającym na kupowanie codziennej prasy, którą czytał

świadomie podczas przejazdów autobusem z jednego biurowca do drugiego. Delektował się faktem, że żaden z urzędników spotykanych każ-

dego ranka, a byli wśród nich tacy, którzy witali go z niezwykłą uprzejmością, niewątpliwie chcąc mu wynagrodzić niesprawiedliwość, jaką było w ich oczach jego miejsce urodzenia i wykonywany zawód, nawet nie podejrzewał, iż człowiek odkurzający ich biurka studiował dłużej niż oni.

Nowy świat, do którego teraz należał, był tak bardzo różny, tak odległy od dawnego, że Drissa Kanté czasem miał wrażenie, jakby stał się inną osobą. Wiedział, że miliony jego rodaków marzyłyby o znalezieniu się na jego miejscu, ale czasami coś się w nim łamało, kiedy myślał o równinach swojego kraju, o upalnych nocach w rodzinnej wiosce, gdy przychodziła pora ciepła, i o zachodach słońca nad Nigrem.

Tego ranka dusiła go nie nostalgia, ale obawa, by nie stracić posady, którą niejeden mieszkaniec jego nowego kraju uznałby za niegodną. Bał

się, że może zaprzepaścić wszystko. Strach do tego stopnia wywracał mu kiszki, że musiał dwa razy biegać do toalety, ściągając na siebie zdziwione spojrzenia

pozostałych

członków

brygady;

wytłumaczył

im,

że

poprzedniego dnia zjadł coś, co mu zaszkodziło. Że było to djaratankdi, danie na bazie baraniny, okry i papryki. Nie potrafił wyrzucić z głowy słów tego mężczyzny: „Naprawdę chcesz stracić zezwolenie na pobyt?”. Dziwne, pomyślał. Tysiące wypowiedzianych słów, tysiące zdań usłyszanych każdego dnia, a pamięć wydobywa spośród nich jeden okruch, który nie daje człowiekowi spokoju.

Podobnie jak wtedy, kiedy porzuciła go kobieta, którą kochał.

Powiedziała: „Zapomnij o mnie. Odejdź z mojego życia na zawsze”. Właśnie tego „zapomnij o mnie” i „na zawsze” nigdy nie zdołał zapomnieć.

Wyłączył odkurzacz, sięgnął po piankę czyszczącą w aerozolu leżącą na wózku do sprzątania i zmył dwie plamy, następnie opróżnił kosze na śmieci do czarnego worka. Złapał szmatę i butelkę z płynem do mycia i ruszył w stronę wskazanego gabinetu. Nadstawił uszu. Nic poza trajkotaniem kolegów w korytarzu. Waliło mu serce. Mimo że było wcześnie, na drugim końcu korytarza było dwóch dyżurujących gliniarzy: widział ich po drodze. Kiedy grubas w czarnych okularach podał mu adres, Drissa zrozumiał, że to nie koniec jego kłopotów.

Kiedy wyjął małą pamięć USB z kieszeni kombinezonu roboczego, trzęsła mu się ręka. W gabinecie był tylko jeden komputer, nie było więc możliwości pomyłki. Spojrzał na wschód słońca za budynkami, który barwił niebo na piękny łososioworóżowy kolor. Wiedział, że jeśli nie zrobi tego teraz, później już się nie odważy. Rzucił okiem przez uchylone drzwi.

Teraz…

Pendrive bez trudu wszedł do gniazda z boku urządzenia. Mężczyzna nacisnął na przycisk uruchamiający komputer i coś wewnątrz zazgrzytało.

Czuł, że staje się coraz bardziej nerwowy, podczas gdy komputer się włączał, a pendrive mrugał, sygnalizując uruchomienie programu. Drissa świetnie znał się na komputerach. Grubas miał rację: program zapisany w przenośnej pamięci najwyraźniej pomyślany był tak, by zmylić sekwencję uruchamiania urządzenia; obszedł też etap hasła zabezpieczającego i oszukał program antywirusowy, mężczyzna wiedział jednak, że stosunkowo nietrudno znaleźć w Internecie hakerów zdolnych do tego rodzaju wyczynów. Największa trudność polegała w gruncie rzeczy na dotarciu do konkretnego urządzenia – i w tym przypadku czynnik ludzki był

niezastąpiony. Szybciej… Spojrzał na zegarek. Facet powiedział mu, że kiedy proces się skończy, pendrive przestanie mrugać. W międzyczasie włączyło się tło monitora: jakiś banalny krajobraz. Gdyby ktoś teraz wszedł, natychmiast zorientowałby się, że Drissa włączył komputer, czego oczywiście nie powinien był robić. Przetarł dłonią twarz. Był rozgorączko-wany i przerażony. Szybciej, na Boga! Mężczyzna powiedział, że wszystko zajmie nie więcej niż trzy minuty. Program pracował już dwie i pół.

Nagle zamarł. Drzwi gabinetu się otworzyły. Podskoczył, jakby pod jego stopami wybuchła petarda.

– Co robisz?

Sparaliżowany spojrzał na osobę, która otworzyła drzwi. Nie był w stanie wykrztusić słowa. To była Aïcha, koleżanka z ekipy sprzątającej, bezczelna dziewucha, która przez cały czas nabijała się z niego i go prowokowała. Zobaczył, jak wlepia błyszczące oczy najpierw w monitor, a potem w niego. Surowe, dociekliwe spojrzenie.

– Idź stąd – powiedział.

– Co robisz, Drissa?

– Idź stąd!

Popatrzył na nią ostro, po czym zamknął drzwi. Nigdy więcej! To był

ostatni raz! Niezależnie od konsekwencji, nigdy już nie zgodzi się zrobić niczego nielegalnego. Przysiągł to sobie w milczeniu, z sercem podchodzącym do gardła. Pendrive przestał migać. Wyjął go z gniazda, wsunął do kieszeni i wyłączył komputer.

Jego twarz była mokra od potu. Podszedł do okien, rozsunął rolety i nacisnął niebieską pompkę pojemnika ze środkiem czyszczącym. Lubił

jego świeży zapach. Niebo za oknami barwiło się na różowo, szaro i pomarańczowo. Im bardziej w stronę Orientu, tym było jaśniejsze…

Wieczorem odda pendrive temu człowiekowi i to będzie koniec. Wcześniej postanowił jednak podjąć pewne środki ostrożności, aby mieć pewność, że facet nigdy już nie będzie go niepokoił. Tym razem już nie będzie naiwny.


– Komendant Servaz?

Spojrzał na budzik. Musiał nie usłyszeć, kiedy dzwonił. Do czwartej nie mógł zasnąć, a potem śniły mu się koszmary. Nie pamiętał ich, ale miał po nich przykre uczucie, które przykleiło się do niego jak guma do żucia. Słońce brutalnie wdzierało się do pokoju, nagrzewając wszystko, łącznie z jego telefonem. Servaz, oślepiony, zmrużył oczy.

– Mhm, mhm.

– Komisarz Santos, Generalna Inspekcja.

Servaz się wyprostował. Generalna Inspekcja Policji Narodowej.

Przypiekacze… Aha, chodzi o faceta z parkingu, pomyślał, siadając na brzegu łóżka. Wymięta i wilgotna pościel była świadectwem walki, którą stoczył w nocy z wywołującym wyrzuty sumienia superego.

– Dostaliśmy skargę na pana – poinformował Santos. Większość policjantów nazywała go San Antonio, z pewnością przez kontrast z tym bohaterem, gdyż zewnętrznie przypominał raczej zastępcę słynnego komisarza. – Niejaki Florent Mattera, zamieszkały przy boulevard d’Arcole pod numerem 2a, oskarża pana o napaść, do której doszło wczoraj wieczorem. Twierdzi, że zdarzyło się to na parkingu przy place du Capitole. Mężczyzna odpowiadający pańskiemu rysopisowi rzucił się na niego i pobił go, a potem wsiadł do jeepa cherokee. Facet zanotował

numery. To był pana samochód. Czy pan kwestionuje te fakty, komendancie?

– Nie.

Po drugiej stronie słuchawki rozległo się westchnienie.

– Będziemy musieli pana przesłuchać.

– Kiedy?

– Dziś rano.

– Komisarzu, jestem w trakcie niesamowicie ważnego śledztwa.

– Czyż wszystkie śledztwa takie nie są? – zapytał słodziutki głos. – Komendancie, czy pan zdaje sobie sprawę z tego, o co jest pan oskarżony?

To bardzo ciężkie wykroczenie. Czasy, w których policjanci zachowywali się jak zbiry, już się skończyły i…

– Dobrze, dobrze. Zaraz będę.


– Cześć, Servaz.

– Cześć.

– Dzień dobry, Martin.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry, Servaz.

– Cześć.

Wyglądało na to, że tego ranka wszyscy chcą być dla niego mili.

Jakby zachorował na jakiegoś pieprzonego raka. Wysiadł z windy i ruszył

korytarzem prowadzącym do wydziału kryminalnego. Była 8.16.

Z ceglanych ścian spoglądały na niego te same co zwykle dziecięce twarze, podpisane u dołu i u góry w dwóch językach: MISSING/ZAGINIENI.

– Cześć, Martin.

– Cześć.

Zazwyczaj mijając te zdjęcia, nie zwracał na nie uwagi. Tego ranka jednak zobaczył je na nowo. Zaginione, nigdy nieodnalezione dzieci. I daty.

Ścisnęło mu się serce, tak jak wtedy, kiedy widział je po raz pierwszy: 1991… 1995… 1986… Chryste! Jak ich rodzice mogli z tym żyć?

– Cześć, Martin.

– Mhm…

Najwyraźniej wszyscy już wiedzieli. Informacje tego typu rozchodziły się z prędkością błyskawicy. Wpadł do swojego gabinetu. Na biurku zauważył karteczkę: Dyrektor na ciebie czeka. Rozpoznał pismo Pujola.

W porządku. Idziemy. Nawet nie odwiesił marynarki. Ruszył w kierunku biura szefa, które znajdowało się po drugiej stronie korytarza. Zauważył, że rozmowy prowadzone w otwartych pokojach milkły, kiedy przechodził

obok. Marzył tylko o tym, by uciec przed tymi wszystkimi spojrzeniami.

Przeszedł przez drzwi przeciwpożarowe, minął niewielką poczekalnię ze skórzanymi sofami i sekretariat. Zastukał do drzwi.

– Proszę!

Na jego widok dyrektor wstał. Miał nieprzenikniony wyraz twarzy.

Naprzeciw niego siedział facet z wyraźną nadwagą, krawatem – mimo panującego upału – zawiązanym na gruby węzeł i z zaciętą miną funkcjonariusza reprezentującego słuszną sprawę. Nie wstając z miejsca, odwrócił się tylko i spojrzał na Servaza małymi oczkami w kolorze żółtych winogron.

– Cześć, Santos – przywitał się Servaz, ale nie doczekał się odpowiedzi.

– Martin, czy to, co mówi komisarz Santos, to prawda? Czy ty… to potwierdziłeś?

Przytaknął. Stehlin także pokiwał głową, zakłopotany. Santos patrzył

na nadkomisarza z uniesionymi brwiami i miną mówiącą: „Dobrze, no i co teraz zrobimy?”.

– Ja… – zaczął Servaz.

Stehlin powstrzymał go gestem.

– Rozmawiałem z komisarzem Santosem. Zgodził się… odroczyć przesłuchanie… do czasu zakończenia tego śledztwa.

Servaz spoglądał zaskoczony to na jednego, to na drugiego. Coś się wydarzyło. Inaczej to byłoby niemożliwe. San Antonio nigdy nie zgodziłby się na tego rodzaju deal, gdyby nie było wyższej konieczności. A Servaz był

częścią tego równania. Margot! – pomyślał i jego żołądek wywinął potrójne salto.

– Pojawiły się nowe okoliczności – dyrektor potwierdził jego intuicję.

Servaz zaniepokojony wysłuchał dalszego ciągu. Przez otwarte okno wdzierał się do pomieszczenia uliczny hałas; klimatyzacja wciąż nie była naprawiona.

– Pamiętasz Elvisa Elmaza, tego faceta, którego przesłuchiwałeś w szpitalu?

Servaz skinął głową.

– Napadnięto na niego dziś w nocy. Walczy o życie.

– Co się stało?

– Wygląda na to, że ktoś przywiązał go do krzesła, obłożył kawałkami mięsa i nakarmił nim jego własne psy.

Servaz wpatrywał się w przełożonego, usiłując uchwycić sens jego słów, a następnie spróbował wyobrazić sobie tę scenę, ale szybko z tego zrezygnował.

– Jest w szpitalu – ciągnął Stehlin. – Nie ma połowy twarzy, ręce i tułów ma poszarpane i obgryzione do kości, wiele narządów poważnie uszkodzonych. Stracił bardzo dużo krwi. Jego obrażenia są tak ciężkie, że umieścili go na oddziale dla najsilniej poparzonych, pod namiotem tlenowym. Zdaje się, że widok jest nieciekawy… i że ma bardzo niewielkie szansę na wyjście z tego. W nocy zapadł w śpiączkę. Jeśli przeżyje, będzie to zawdzięczał swojemu sąsiadowi, który mieszka pół kilometra od niego: widział wieczorem przejeżdżający samochód i słyszał wściekłe szczekanie psów. Ale zanim Elmaz w karetce całkiem stracił przytomność, coś się wydarzyło.

Dochodzili do istoty… Co za „coś”? – krzyczał mózg Servaza. Stehlin sięgnął na biurko po opatrzoną etykietką przezroczystą torebkę na materiał dowodowy.

– Udało mu się przekazać jednemu z sanitariuszy, że chce coś napisać. Nie miał już warg ani języka, więc nie był w stanie mówić. Tym bardziej że miał na twarzy maskę tlenową. Ale widząc poruszenie i naleganie gościa, sanitariusz podał mu w końcu notes i długopis… – Stehlin wziął do ręki torebkę z materiałem dowodowym i podał Servazowi.

– I udało mu się napisać to.

Policjant chwycił pakunek. Spojrzał na znajdujący się wewnątrz notes. Drżące, nieporadne, gorączkowe pismo.


Servaz grzebie w przeszłości


Teraz zrozumiał, dlaczego Santos zgodził się na odroczenie przesłuchania. Jednocześnie czuł wielką ulgę i pożerała go ciekawość.

– Grzebałeś w jego przeszłości? – chciał się dowiedzieć Stehlin.

Servaz zaprzeczył gestem. Był oszołomiony.

– Porzuciliśmy ten trop, kiedy się okazało, że ma mocne alibi.

– W takim razie myślę, że w tym zdaniu jest błąd – stwierdził Stehlin.

– „Niech Servaz grzebie w przeszłości” – poprawił. – O czyją przeszłość chodzi? Jego?

Servaz poczuł, że tryby w jego mózgu zaczynają pracować.

– Może za szybko porzuciliśmy ten trop. Może powinniśmy byli sprawdzić, czy Claire Diemar i Elvis się znali.

– Martin, zajmujecie się tym dopiero od czterech dni. Zrobiliście to, co trzeba.

Servaz zrozumiał, że ta uwaga przeznaczona była głównie dla Santosa.

– Jest jeszcze jedna rzecz – dodał dyrektor. – Paryż żąda wyników.

Chcą przede wszystkim oczyścić z zarzutów Lacaze’a, zanim wszystko wycieknie do prasy i wybuchnie im w twarz. Więc pytali, w jakim punkcie jesteśmy, a dziś rano naciskali na brygadę antynarkotykową. Ten twój Heisenberg to ich wtyka. Podali nam jego namiary. Przynajmniej raz nie kazali się prosić. Myślisz, że on może mieć z tym coś wspólnego?

Servaz przytaknął.

– Rynek drągów w Marsac chyba nie jest zbyt duży, nie? Kto wie?

Może to on dostarczył prochy temu, kto nafaszerował Hugona.


Po wyjściu z gabinetu Stehlina Servaz był mokry. Choć była dopiero dziesiąta rano, nawet w cieniu cząsteczki powietrza drgały z wystarczającą częstotliwością, by wytworzyć imponującą ilość ciepła. Wahał się. Miał

teraz do sprawdzenia dwa nowe tropy. Od którego zacząć? Grzebanie w „przebogatej” przeszłości osobnika takiego jak Elvis Elmaz mogło zabrać sporo czasu, jednak zdanie, które Albańczyk zapisał, zanim zapadł w śpiączkę, świeciło w umyśle Servaza jak neon.

Jeśli człowiek w tym stanie – kto wie, może nie wyjdzie ze szpitala żywy – mobilizuje ostatnie siły, by coś przekazać, musi chodzić o wiadomość najwyższej wagi. Tak jakby mówił: to, czego szukacie, jest tu.

I to on, Servaz, był adresatem tej wiadomości.

Elvis Elmaz wiedział, kto zabił Claire.

To była ta sama osoba lub ci sami ludzie, którzy nakarmili nim jego własne psy.

Przeszedł przez drzwi przeciwpożarowe. W korytarzu zgromadziła się grupka ludzi i Servaz z bólem serca stwierdził, że chodzi o futbol.

Próbował przemknąć bokiem, ale i tak dotarły do niego strzępki rozmów.

– Kurwa, ale gorąc! Jak w RPA! – odezwał się ktoś. Rozległy się śmiechy.

– Nie gadaj, do Pezula Resort daleko! – zawołał inny głos. – A poza tym tam jest przecież zima.

Choć Servaz ze wszystkich sił stronił od plotek, pogłosek, niezliczonych artykułów, pisaniny, reportaży telewizyjnych i radiowych oraz dowcipów krążących wokół Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej, nie umknęło jego uwagi, że spośród wszystkich reprezentacji to drużyna Francji zajmowała najbardziej luksusowy hotel, a koszty jej podróży i zakwaterowania przekraczały milion euro – sumę, którą sam uznawał za szokującą i nieuzasadnioną. Sprawą zainteresowały się nawet jedna z ministrów i jedna z sekretarzy stanu.

– Martin, jak myślisz: sądzisz, że Francja jutro wygra z Meksykiem?

W całym wydziale kryminalnym nie było osoby, która nie wiedziałaby o jego awersji do transmisji sportowych w telewizji czy wręcz do sportu w ogóle. Zauważył kilka ironicznych uśmieszków.

– Mam nadzieję, że nie. Przynajmniej będzie można mówić o czym innym.

Kilka osób się zaśmiało, ale bez przekonania. Najwyraźniej nie była to radosna perspektywa.


Margot przemierzała korytarze z uczuciem, że wszystkie spojrzenia lepią się do niej jak klej. Im dłużej szła, tym większy ich ciężar czuła na barkach. Domyślała się też szeptów, poszturchiwań, wymiany znaczących spojrzeń za swoimi plecami. Na szczęście zbliżał się koniec roku szkolnego. Marilyn Manson zwierzał jej się w słuchawkach: „Chcę zniknąć”. O tak, stary, ja też. My dwoje się rozumiemy, Brianie Hugh.

Zastanawiała się, co oni właściwie wiedzą. Ile było w tym plotek, a ile prawdy? Kto sypnął? Z całą pewnością nie jej ojciec ani Vincent, ani Samira. David? Sarah? Kiedy zbliżała się do swojej szafki, znowu zobaczyła kartkę przypiętą do drzwiczek i poczuła ucisk w żołądku. A więc to tak… Wyobraziła sobie, że zacznie się gadanie i plotka rozejdzie się po szkole z prędkością dźwięku: „Widziałeś? Znowu ktoś zostawił kartkę na szafce Margot!” Cholera! Banda idiotów! Chwilami jakiś pieprzony Armagedon wydawał jej się najlepszym rozwiązaniem.

Gdy podeszła do szafki, zauważyła, że na kartce są nie słowa, ale rysunek. Ściślej mówiąc, ktoś przerobił słynny plakat zachęcający do zasilenia armii amerykańskiej, na którym wujek Sam wskazuje palcem na widza, mówiąc I WANT YOU. Głowę wuja Sama zastąpiono dość niewyraźnym portretem Juliana Hirtmanna.

Kurwa, co za debile! Już nie mają co robić?

Zerwała papier, zgniotła go w kulkę i rzuciła na podłogę. Otworzyła szafkę. W środku była jeszcze jedna kartka… Rozpoznała pismo, Elias, ty świrze, kto ci pozwolił otworzyć moją szafkę i jak to zrobiłeś? Na kawałku papieru było napisane: Myślę, że odkryłem Krąg.


Servaz bezskutecznie szukał w szufladach swojego biurka aspiryny.

Wszedł do gabinetu podwładnych i otworzył szufladę Espérandieu.

Paracetamol, ibuprofen, kodeina, tramadol… Ach, ten Vincent i jego pigułki. Nad wejściem do tego pokoju powinno się umieścić wielki świecący krzyż i zainstalować czytnik kart ubezpieczenia zdrowotnego.

Wrócił do siebie z rozpuszczalną tabletką i szklanką wody i zauważył, że w jego telefonie stacjonarnym miga klawisz wiadomości. Ktoś do niego dzwonił. Spojrzał na numer, który nic mu nie mówił. Połączył się. Wkrótce w słuchawce usłyszał kobiecy głos:

– Suzanne Lacaze. Zmarszczył brwi.

– Dzień dobry, pani Lacaze, czy pani próbowała się ze mną skontaktować?

Cisza.

– Tak… – Jej głos był jeszcze słabszy niż poprzednio. Słychać w nim też było napięcie. Szept naciągnięty jak guma, która zaraz pęknie. Servaz się zastanawiał, jak powinien się zachować, ale kobieta nie dała mu czasu na myślenie. – Chodzi o mojego męża.

Napięcie. Ogromne napięcie. Jak u osoby, która zbiera się w sobie, by popełnić jakiś brzemienny w konsekwencje czyn. Servaz czuł, że jego tętno przyspiesza.

– Słucham.

– Okłamał pana tamtego wieczoru… w kwestii alibi. Servaz przełknął

ślinę. Znowu milczenie.

– Mojego męża nie było w domu wtedy, kiedy zabito tę kobietę. I nie wiem, gdzie był. Jeśli to będzie konieczne, powtórzę to samo w obecności sędziego. Mam nadzieję, że znajdzie pan tego, kto to zrobił. Do widzenia, komendancie.

Rozłączyła się. Servaz odetchnął powoli. Kurwa jasna! Będzie musiał

zadzwonić do kilku osób. Wyobraził sobie minę prokuratora z Auch i nagle poczuł, że jego plan dnia naprawdę się rozjaśnia.

Загрузка...