Interludium 4
W GROBIE
Jej umysł był jednym wielkim krzykiem.
Skargą.
Która narastała, pożerając jej myśli.
Wewnątrz swojej głowy wyła z rozpaczy, wykrzykując wściekłość, cierpienie, samotność – wszystko to, co miesiąc po miesiącu odzierało ją z człowieczeństwa.
A także błagając. Litości, litości, litości, litości… Błagam, pozwólcie mi stąd wyjść.
Krzyczała, błagała i szlochała. Ale tylko w głowie: w rzeczywistości z jej gardła nie wydobywał się żaden dźwięk. W ustach miała knebel z kulką, ciasno przypięty paskiem, którego klamra znajdowała się na jej karku. Nie związał jej rąk na plecach: mogłaby wtedy pocierać więzami o kamienną ścianę swojego więzienia i próbować je rozerwać. Owszem, miała dłonie na plecach, ale czubki palców zlepione były supermocnym klejem. Była to bardzo niewygodna pozycja, która szybko spowodowała nieprzemijający ból stawów i niesłychanie bolesny skurcz mięśni wokół
kręgosłupa. Przez cały czas musiała być pochylona, także w trakcie snu.
Kobieta próbowała zerwać skórę z dłoni, ale okazało się to niemożliwe i o mało nie zemdlała. Niewątpliwie jej oprawca chciał mieć pewność, że ofiara nie przegryzie sobie żył w rękach lub udach.
W ciemności kobieta zmieniła pozycję, by ulżyć napiętym mięśniom: siedziała na klepisku, oparta o kamienną ścianę. Czasem kładła się na ziemi albo na wyleniałym materacu. Większość czasu spędzała, drzemiąc z podkulonymi nogami. Czasami wstawała i chodziła. Robiła kilka kroków, nie więcej. Straciła już chęć do walki. Nie miała na sobie ubrań, była naga jak małe zwierzątko i przeraźliwie chuda. Karmił ją raz na dwa dni. Robił
to, żeby nie umarła z głodu. Nie mył jej już. Schudła tak bardzo, że czuła, iż kości przebijają się przez brudną skórę. Oprócz smaku kulki czuła w ustach permanentny niesmak. Lewą stronę szczęki i języka toczył okrutny ból: ropień. Swędziała ją skóra pod niemytymi włosami. Czuła się coraz słabsza. Musiała ważyć jakieś czterdzieści kilogramów. A może mniej.
Przestał też zabierać ją na górę, do jadalni. Koniec posiłków, koniec muzyki, koniec gwałtów we śnie – bo już jej nie rżnął. To była jedyna ulga.
Zastanawiała się, dlaczego mężczyzna utrzymuje ją przy życiu.
Miała następczynię. Pewnego dnia dokonał prezentacji. Kobieta była tak słaba, że z trudem utrzymywała się na nogach i musiał ją podtrzymywać, kiedy wchodziła po schodach na parter. „Ależ ty śmierdzisz” – powiedział, zatykając nos. Ujrzała młodą kobietę siedzącą przy stole w fotelu, w którym kiedyś sadzał ją. Jej tułów przypięty był do oparcia szerokim skórzanym pasem – tak samo jak dawniej ona była przypinana. Rozpoznała ten wzrok: tak samo patrzyła ona sama kilka miesięcy albo kilka lat wcześniej. Z początku nic nie powiedziała, nie miała siły. Patrzyła tylko na nią, nie podnosząc wzroku i kiwała głową.
Wyczytała jednak lęk w oczach kobiety ubranej w jej sukienkę, wyczuła, że jest wyperfumowana, że ma umyte włosy. Wreszcie zdołała wypluć z siebie słowa „To moja sukienka”. Sprowadził ją do lochu. Więcej nie widziała tamtej kobiety, ale od czasu do czasu słyszała dobiegającą z góry muzykę i wiedziała, co się dzieje. Zastanawiała się, w której części domu trzyma nową ofiarę.
Przez długi czas bała się, że zwariuje, walczyła, by zachować trzeźwość umysłu, i próbowała czepiać się rzeczywistości. Teraz dała sobie spokój. Obłęd, który czaił się na obrzeżach jej umysłu jak drapieżnik, pewien, że trzyma ofiarę w garści, zaczął pożerać jej świadomość, karmić się nią. Jedynym sposobem, by mu się wyrwać, było myślenie o czterdziestu latach dawnej egzystencji, o tym, czym było jej życie – a raczej życie innej osoby, która nosiła jej imię, ale była już do niej niepodobna.
Życie piękne, burzliwe, tragiczne – ale w żadnym razie nie nudne.
Kiedy myślała o Hugonie, w jej gardle rósł wyrzut sumienia.
Była z niego taka dumna. Wiedziała o jego uzależnieniach, ale kimże ona była, by rzucać kamień? Jej syn – taki piękny, taki błyskotliwy… Jej największy sukces. Gdzie jest teraz? W więzieniu czy na wolności? Gdy o nim myślała, strach ją dusił, miażdżył klatkę piersiową. Myślała, że rozpadnie się z bólu, kiedy oczyma wyobraźni widziała Mathieu, Hugona i siebie bawiących się razem w ogrodzie albo na plaży, pływających żaglówką po jeziorze w letni poranek, otoczonych przyjaciółmi przy okazji wspólnego grilla w wiosenne popołudnie; przyjaciółmi, którzy – wiedziała o tym – podziwiali ich rodzinę. Słyszała ich śmiechy, krzyki, widziała swojego pięcioletniego synka, podnoszonego w ramionach ojca ku słońcu, wesołego, z wyrazem absolutnego szczęścia na pyzatej buzi. Albo ojca i syna siedzących w głowach łóżka: Hugo uważny, skupiony i śmiertelnie poważny, z kciukiem w buzi słucha, powoli zasypiając, jak ojciec czyta mu Robinsona Crusoe, Wyspę skarbów albo Wojnę guzików. Mathieu zginął
w tamtym wypadku i porzucił ich – Hugona i ją – na poboczu życia. Czasami okropnie miała mu to za złe.
Widziała także dom nad jeziorem, taras, gdzie przy ładnej pogodzie lubiła z książką w ręku jeść śniadanie, widziała gładkie, spokojne lustro wody, w którym odbijały się drzewa rosnące na drugim brzegu – tę oazę spokoju, którą nigdy się nie znudziła, gdzie dochodziły jedynie odgłosy luzowania żagli, pokrzykiwania dzieci na sąsiedniej posesji albo niesione echem pluskanie zaburtowego silnika.
Myślała też o Martinie… Często o nim myślała. Martin, jej największa miłość i największa porażka. Przypominała sobie wykłady w Marsac, kiedy ich spojrzenia spotykały się dwadzieścia razy na godzinę, niecierpliwość, z jaką czekali na kolejne spotkania, dyskusje na temat Schopenhauera, Nietzschego i Rimbauda. Swoją wściekłość na jego hermetyczne zamknięcie wobec tekstów Dylana, Morrisona, Springsteena czy Stonesów.
Choć był tylko o rok starszy od niej, mówiła do niego „Stary”, albo „mój kochany Staruszek”. Boże, jak ona go kochała. A pokochała go jeszcze bardziej, gdy odkryła, co Martin pisze. Potrafił otwierać serca, jakby miał
do tego jakieś specjalne narzędzie, i wszystko umiał przelać na papier.
Niesłychany talent… To była jej pierwsza myśl, kiedy przeczytała początek opowiadania „Jajo”. Do tej pory pamiętała pierwsze zdanie: „Koniec, finito, the end: gdyby się okazało, że mam umrzeć jutro, nie zmieniłbym ani jednego przecinka w tej historii – najnudniejszej historii, jaka kiedykolwiek została napisana”. Podobało jej się, podziwiała je, ale wiedziała, że nie była pierwszą czytelniczką, że przed nią czytał je Francis – brat i alter ego Martina. Zdarzało jej się, że była o Francisa zazdrosna.
Zazdrościła mu władzy, jaką miał nad Martinem. I tej, którą miał nad nią samą. Drągi… W tamtym czasie bała się tylko jednego: że Francis wszystko powie Martinowi, wygada mu, że jego największa miłość jest ćpunką. Ten strach nie opuszczał jej przez cały czas, kiedy byli parą. Być może w gruncie rzeczy to właśnie z tego powodu od niego odeszła. Żeby uciec od strachu.
Kochała go, podziwiała – i zdradziła. Przykucnęła w ciemnościach swojego grobu, z pustką w głowie. Cała się trzęsła. Nagle wiatr rozpaczy porwał ze sobą wszystkie te piękne słoneczne obrazy i ogarnęły ją ciemności, zimno i zwątpienie. Obłęd wrócił. Czuła, jak zaciska stalowe szpony na jej mózgu. W takich chwilach ze wszystkich sił czepiała się jednego obrazu – jedynego, wiedziała o tym – który jeszcze ją ratował
przed nieuchronnym szaleństwem.
Zamykała oczy i zaczynała biec. Sama, po plaży częściowo odsłoniętej przez odpływ. Fale i wilgotny piasek połyskiwały w blasku wschodzącego słońca, jej włosy smagał lekki wiatr. Biegła, biegła i biegła. Biegła tak wiele godzin, z zamkniętymi oczami. Krzyki mew, jednostajny szum morza, kilka żagli na horyzoncie w świetle poranka. Nie przestawała biec tą niekończącą się plażą. Wiedziała, że nigdy już nie zobaczy dziennego światła.