27

KAWAŁEK DROGI

Drissa Kanté obudził się, usłyszawszy dźwięk klaksonu na ulicy. A może obudził go koszmar, który śnił.

W jego śnie panowała noc. Był na pełnym morzu, gdzieś na południe od Lampeduzy, setki kilometrów od brzegu. Noc była niespokojna. Wiatr osiągał prędkość czterdziestu węzłów. Fale miały wysokość czterech metrów. W jego śnie morze było serią zwieńczonych białą pianą ruchomych wzgórz. Niebo przypominało czarnozielony wir chmur i błyskawic. Potem wiatr zaczął wyć jak wygłodzona bestia, która chętnie obgryzłaby im pięty, i zmoczyła ich niemal pozioma fala deszczu. Sztorm.

Dziesięć w skali Beauforta. Wszyscy znaleźli się w piekle. Kilkumetrowe fale unosiły delikatną łódkę, na której pokładzie znajdował się on i siedemdziesiąt sześć przerażonych osób, w tym trzynaście kobiet i ośmioro dzieci. Wściekłe bałwany przewalały się nad pokładem, od dziobu do rufy, i mroziły ich do szpiku kości. Wszyscy trzęśli się z zimna i ze strachu, czy barka się nie przewróci. Tulili się do siebie nawzajem. Jasne błyskawice rozdzierały nocne niebo. Wyglądały jak wielkie fluorescencyjne koralowce.

Jedyny maszt już dawno został wyrwany z jarzma; dno łodzi wypełniało się wodą, której nie nadążali wybierać, i wydawało się, że miotana wściekłymi falami łódź w każdej chwili może zatonąć. Deszcz siekł i oślepiał ich, w ich uszach wył rozszalały wiatr, kobiety krzyczały, dzieci płakały, a wszystko zagłuszał skowyt morza.

Silnik zaburtowy o mocy czterdziestu koni mechanicznych wyzionął

ducha krótko po wypłynięciu. Przegniła stara skorupa trzeszczała przy każdym uderzeniu wody. Szczękając zębami, Drissa myślał o Libijczykach zajmujących się przerzutem, którzy w zamian za tę tratwę zabrali im ostatnie oszczędności, świadomi, że prawdopodobnie wysyłają ich na śmierć, o Tuaregach z Gao, o handlarzach niewolników z Dirkou, o żołnierzach i o straży granicznej, o wszystkich tych spotkanych po drodze krwiopijcach, którzy bogacili się ich kosztem na każdym etapie ich „podróży”. Przeklinał ich. Dziesięcioro ludzi zmarło z pragnienia już po drodze, a ich wrzucono na pokład. Kilkoro dzieci miało gorączkę.

Kiedy na horyzoncie, wśród deszczu, piorunów i wodnego pyłu, pojawiły się światła maltańskiego statku, myśleli, że są uratowani.

Wszyscy, łącznie z dziećmi, stanęli po jednej stronie, ryzykując wywrócenie łodzi, krzyczeli i machali rękami, rozpaczliwie czepiając się burty za każdym razem, gdy fala unosiła łajbę w górę i rzucała nią w dół.

Ale statek się nie zatrzymał. Wielka jednostka przepłynęła blisko nich, mogli zobaczyć obojętne spojrzenia maltańskich rybaków, którzy stali na mostku oparci łokciami o reling. Niektórzy z nich nawet śmiali się pod kapturami swoich sztormiaków albo dawali im znaki. Około trzydziestu mężczyzn rzuciło się do morza. Miotani przez masy wody to w górę, to w dół, usiłowali dopłynąć do wielkiej sieci rybackiej pełnej tuńczyków.

Dwóch utonęło. Trałowiec jednak odpłynął, a jego załoga nie uczyniła najmniejszego gestu, by ratować zrozpaczonych ludzi uczepionych wleczonej sieci. W swoim śnie Drissa był wśród nich; był przemarznięty, miał zgrabiałe palce, żołądek rozdęty i chory z powodu wypełniającej go morskiej wody, a marynarze celowali w niego ze strzelb, pod nim zaś kłębiły się tuńczyki, które swoimi płetwami ogonowymi o mało nie przecięły go na pół. Wtedy właśnie się obudził.

Rozejrzał się dookoła. Był bez koszulki, mokry od potu, miał otwarte usta. W miarę jak rozpoznawał swój pokój, jego oszalałe serce się uspokajało. Przetarł oczy i powiedział do siebie, jakby recytował mantrę: „Nazywam się Drissa Kanté, urodziłem się w Ségou, w Mali, mam trzydzieści trzy lata, obecnie mieszkam i pracuję we Francji”.

W rzeczywistości jego towarzysze płynęli uczepieni sieci przez trzy dni, aż zostali uratowani przez włoską marynarkę: dowiedział się o tym z gazety czytanej na pokładzie statku, na którym wreszcie znalazł ratunek.

Kapitan maltańskiego trałowca oświadczył, że nie mógł ich przyjąć na pokład, a przede wszystkim zawrócić po nich, nie narażając się na stratę „drogocennego połowu tuńczyka”. Drissa postanowił zostać w łodzi z kobietami i dziećmi, nawet gdyby miała zatonąć. Uratował ich w ostatniej chwili hiszpański statek Rio Esera. Kiedy kapitan usiłował ich wysadzić na Malcie, sprzeciwiły się temu władze wyspy. W efekcie trałowiec stał

zablokowany u jej brzegów przez ponad tydzień, aż wreszcie zaopiekowano się jego nadprogramowym ładunkiem.

Na Malcie, gdy już znaleźli się na stałym lądzie, powiedziano mu, by wsiadł do autobusu numer 113. Na pętli tej linii miał być ośrodek, w którym będzie mógł się przespać, umyć i zjeść. Czekając na autobus, rzucił okiem na stosy papierów walających się w pobliżu przystanku.

Ulotki. Sięgnął po jedną. Było na niej napisane po angielsku:

OTWARTY SEZON POLOWAŃ

NA WSZYSTKICH NIELEGALNYCH IMIGRANTÓW

STRZELAJCIE I ZABIJAJCIE

WSZYSTKICH CZARNYCH IMIGRANTÓW Z AFRYKI NIE CHCEMY WAS TU,

BRUDNE GÓWNA

UCIEKAJCIE STĄD, PÓKI MOŻECIE

PRZEKAŻCIE TO WASZYM KOLEGOM


Ostatnia linijka składała się z trupich czaszek, okalających skrót KKK. Drissa wsiadł do autobusu i wysiadł na ostatnim przystanku. Obóz Hal Far. Dawne lotnisko wojskowe przekształcone w ośrodek dla uchodźców. Blaszane baraki z małymi okienkami, miasteczko namiotowe i wielki hangar. W hangarze nie było samolotów, za to tłoczyło się w nim ponad czterysta osób. Drissa spędził ponad rok w jednym z baraków o powierzchni dwudziestu pięciu metrów kwadratowych, w którym na piętrowych łóżkach nocowało ośmiu lokatorów. Latem temperatura sięgała tu pięćdziesięciu stopni. Zimą „ulice” obozu zamieniały się w błoto.

Trzydzieści odrażających, śmierdzących plastikowych kabin pełniło jednocześnie funkcję pryszniców i toalet. Wielu imigrantów żałowało opuszczenia rodzinnych krajów. A potem, w 2009 roku, pojawiła się iskierka nadziei: ambasador Francji na Malcie, Daniel Rondeau, oświadczył, że jego kraj gotów jest przyjąć uchodźców.

Inicjatywę wsparły inne państwa, takie jak Niemcy i Wielka Brytania.

W ten sposób w lipcu Drissa Kanté wśród wielu dziesiątek innych osób znalazł się we Francji.

Za pracę płacono tu lepiej niż na Malcie, gdzie ludzie tacy jak on każdego ranka opuszczali obóz Hal Far i zbierali się wokół dużego ronda w pobliżu Marsy, na którym rekruterzy, nie opuszczając samochodów, negocjowali dzienne stawki. Tutaj z początku było podobnie, aż wreszcie Drissa dostał pracę w firmie sprzątającej. Nie żałował. Wstawał każdego ranka o trzeciej, by sprzątać biura. Jego praca nie była zbyt uciążliwa. On, który miał dyplom inżyniera, przyzwyczaił się do uspokajającego dźwięku odkurzacza, do sztucznego zapachu wykładzin, skórzanych foteli i butelek z produktami do czyszczenia, a także do prostej rutyny swoich zajęć.

Należał do niewielkiego zespołu – pięć kobiet i dwóch mężczyzn – który sprzątał kilka biurowców. Popołudniami odpoczywał. Wieczorami chadzał

do kafejek, by spotkać się z ludźmi takimi jak on i pomarzyć o innym życiu – takim, jakie widział, przechodząc przed witrynami sklepów lub obserwując klientów za szybami restauracji.

Była jednak pewna sprawa, która spędzała Drissie sen z powiek i przyprawiała go o zimne poty. Nie zadowolił się marzeniami. Chciał

skosztować tamtego życia. Żeby to osiągnąć, zgodził się robić coś, czego teraz żałował. I to coś go prześladowało. Drissa Kanté był człowiekiem do głębi uczciwym. Wiedział, że jeśli rzecz wyjdzie na jaw, straci pracę. Albo jeszcze gorzej. Nie chciał wracać – już nie.

Kiedy wyszedł z mieszkania, ulice Tuluzy pulsowały typową dla letnich wieczorów energią. Była dziewiętnasta, a temperatura wciąż nie spadała poniżej trzydziestu pięciu stopni. Zazwyczaj takie upały nie zdarzały się w tym mieście poza lipcem i sierpniem. Ucieszył się. Lubił

gorąco. W przeciwieństwie do większości mieszkańców, którym brakowało powietrza, jemu oddychało się lepiej.

Usiadł w ogródku kawiarni L’Escale na place Arnaud-Bernard, przywitał się z Hocinem, jej szefem i zamówił miętową herbatę. Czekał na dwójkę przyjaciół – Soufiane’a i Boubacara. Klient siedzący przy sąsiednim stoliku wstał, podszedł i zajął miejsce naprzeciwko niego. Drissa podniósł

wzrok i zobaczył mężczyznę około czterdziestki z tłustymi czarnymi włosami, ubranego w sfatygowaną koszulę w kolorze wątpliwej bieli, o nieprzeniknionej twarzy ukrywającej się za ciemnymi okularami.

– Mogę się przysiąść?

Malijczyk westchnął.

– Czekam na znajomych.

– Nie będę się rozwodził, Driss.

Drissa Kanté wzruszył ramionami. Zlatan Jovanovic, trzymając w dłoni kufel piwa, opadł na małe, chybotliwe krzesło, które wydawało się zbyt rachityczne dla jego metra dziewięćdziesięciu trzech wzrostu i stu dwudziestu kilogramów wagi. Drissa, jak gdyby nigdy nic, zamieszał

cukier w małej filiżance ze złotym brzegiem.

– Potrzebuję od ciebie pewnej przysługi.

Drissa poczuł się tak, jakby w jego żołądku powstała dziura wypełniona powietrzem. Nic nie odpowiedział.

– Słyszałeś?

Domyślił się, że mężczyzna patrzy na niego zza ciemnych szkieł.

– Nie chcę już robić tych rzeczy – odpowiedział zdecydowanym głosem, ze wzrokiem utkwionym w kraciastym obrusie. – Skończyłem z tym.

Gromki wybuch śmiechu sprawił, że Drissa podskoczył na swoim krześle. Zaniepokojony rzucił okiem na pozostałych klientów kawiarni.

Wszyscy na nich patrzyli.

– On już nie chce robić tych rzeczy! – zawołał głośno Zlatan i odchylił

się na krześle. – Słyszeliście?

– Niech pan się zamknie!

– Spokojnie, Driss. Tutaj sprawy innych nikogo nie interesują, powinieneś o tym wiedzieć.

– Czego pan ode mnie chce? Powiedziałem panu ostatnim razem, że to koniec.

– Tak, wiem, ale, powiedzmy… zaistniały nowe okoliczności. Ściślej rzecz ujmując, mamy nowe zlecenie.

– To nie są moje sprawy, nie chcę o tym wiedzieć.

– Driss, obawiam się, że to bardzo ważne – ciągnął mężczyzna, niewzruszony, jakby byli wspólnikami rozmawiającymi o interesach. – Zleceniodawca dobrze płaci.

– To pana problem, niech pan sobie znajdzie innego jelenia. Jeśli o mnie chodzi, odwróciłem kartkę.

Drissa czuł, że w miarę jak mówi, jeszcze bardziej utwierdza się w swoim postanowieniu. Być może siedzący naprzeciwko człowiek zrozumie wreszcie, że na niego już nie może liczyć. Wystarczy, że on sam pozostanie stanowczy i będzie obstawał przy swojej decyzji. Nawet całą noc, jeśli będzie trzeba. Facet w końcu odpuści.

– Nikt nigdy tak całkiem nie odwraca kartki, Driss. Takiej kartki.

Nikt nie postanawia ot tak, z dnia na dzień, że z tym kończy. Nie ze mną.

To ja decyduję, kiedy jest koniec, kumasz?

Drissa poczuł, jak przeszedł go dreszcz.

– Nie może mnie pan zmusić do…

– Ależ mogę. A co by było, gdyby wszystkie odbitki, które zrobiłeś, wszystkie papiery, które wyciągnąłeś z koszy na śmieci, trafiły w ręce policji?

– Utonąłby pan razem ze mną, to by było!

– Naprawdę to zrobisz, zdradzisz mnie? – zapytał Zlatan z udawaną urazą i zapalił papierosa.

Drissa patrzył wyzywająco w czarne szkła, ale spokój mężczyzny zbijał go z tropu. Czuł, że rozmówca żartuje sobie z niego, że się nie boi.

Za to w nim narastał tym większy niepokój.

– Świetnie – odezwał się mężczyzna, zaciągnąwszy się papierosem. – A zatem powiedz mi: kim ja jestem?

Malijczyk nie odpowiedział, ponieważ nie potrafił.

– Co im powiesz, przyjacielu? Że mężczyzna w ciemnych okularach za zainstalowanie po raz pierwszy mikrofonu w lampie płaci tysiąc euro?

I że kiedy zobaczyłeś takie pieniądze, nie umiałeś się oprzeć? A potem, kiedy dorzucił jeszcze pięćset euro za sfotografowanie dokumentów z teczki? I kolejne pięćset za wyjmowanie codziennie papierów z kosza na śmieci? Zapytają cię, jak ten facet się nazywa. Co im powiesz? Święty Mikołaj? Powiesz im, że ma około czterdziestki, jest wysoki i ma wyraźną nadwagę, że mówi z lekkim akcentem i ubiera się tak jak wszyscy? Że nie znasz ani jego nazwiska, ani adresu, ani nawet numeru telefonu, że to zawsze on dzwoni do ciebie z ukrytego numeru? To zamierzasz im opowiedzieć? Uwierz mi, to ty stoisz po uszy w gównie, nie ja.

– Powiem im, że jeśli będzie trzeba, zwrócę pieniądze.

Mężczyzna znowu wybuchnął śmiechem. Drissa poczuł się malutki.

Miał ochotę zapaść się pod ziemię, wolałby nigdy nie spotkać tego człowieka.

Wielka, gorąca, wilgotna łapa spadła na jego dłoń z odrażającą zażyłością.

– Nie udawaj głupszego, niż jesteś, Drissa Kanté. Wiem, że można ci wiele zarzucić, ale nie jesteś idiotą.

Na dźwięk swojego nazwiska Afrykańczyka przeszły ciarki od stóp do głów.

– No cóż, podsumujmy… Zajmujesz się szpiegostwem przemysłowym w kraju, w którym jest ono zbrodnią niemal równie wielką jak zabicie człowieka. A tymczasem przyjechałeś do tego kraju niedawno, ponieważ okazał się on na tyle łaskawy, by cię przyjąć i wyciągnąć z maltańskiego gówna, w którym gniłeś; niedawno wreszcie znalazłeś stałe zatrudnienie, a może nawet, kto wie, przyszłość… Cała reszta jest nie do zweryfikowania, jest wytworem twojej wyobraźni, bajką. Poza tymi faktami żadnego innego nie da się potwierdzić, amigo.

Drissa spojrzał na plamy potu pod pachami na koszuli swojego rozmówcy.

– Mnóstwo ludzi tu pana widziało. Będą mogli poświadczyć. Nie jest pan wytworem mojej wyobraźni, jak pan powiedział.

– Niech będzie. Załóżmy. I co z tego? Poza tym, że tutejsi ludzie nie bardzo lubią rozmawiać z policją, jest rzeczą oczywistą, że robiłeś to dla kogoś i otrzymywałeś za to pieniądze. No i co z tego? Dla ciebie to niczego nie zmienia, jeśli chcesz znać moje zdanie, to dla ciebie nawet gorzej, niż gdybyś zajmował się tym z jakichś szlachetnych pobudek. Co powiedzą wszyscy ci klienci dookoła? To samo co ty. Policja nigdy do mnie nie dotrze, a ty będziesz gnił w więzieniu, aż po kilku latach cię deportują. Naprawdę tego chcesz? Odbyłeś długą podróż, bracie, pokonałeś pustynię, morze, granice… Mówi się, że ten kraj jest rasistowski, ale, kurwa, wiesz, że rasistami są też Libijczycy, Maltańczycy, Chińczycy, a nawet ci pieprzeni Tuaregowie. Cała ta kurewska planeta jest rasistowska, bracie.

A ty jesteś Malinke, najczarniejszym z czarnych. Naprawdę chcesz stracić zezwolenie na pobyt?

Drissa poczuł, że opuszczają go siły, a jego wola nabiera wody jak łódka podczas sztormu. Od tego, co mówił mężczyzna, jego mózg trzeszczał jak tamto czółno uderzane morskimi falami. Każde z jego słów było jak smagnięcie biczem.

– No, odpowiedz: tego chcesz?

Pokręcił głową, wpatrując się w kraciasty obrus.

– Świetnie. A więc słuchaj, to ja zdecyduję, kiedy z tym skończysz.

Ale mam dla ciebie dobrą nowinę. Masz moje słowo: ostatni raz cię o coś proszę. Ostatni. Do wzięcia jest dwa tysiące euro.

Drissa podniósł głowę. Perspektywa, że wreszcie będzie wolny i że zarobi tyle pieniędzy, trochę go pocieszyła. Mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Otworzył wielką dłoń, na której leżał

maleńki pendrive.

– Musisz jedynie podpiąć to do gniazda USB. Potem odpalisz komputer i resztą zajmie się pendrive: znajdzie hasło i wgra na dysk pewien programik. Zajmie ci to nie więcej niż trzy minuty. Wyjmiesz pendrive, wyłączysz komputer i tyle. Koniec, kropka. Nikt nigdy się nie zorientuje, że było jakieś włamanie. Oddasz mi pendrive, odbierzesz swoje dwa tysiące euro i więcej o mnie nie usłyszysz. Masz moje słowo.

– Gdzie? – zapytał Drissa Kanté.


Miał wrażenie, jakby przejeżdżał przez ścianę ognia. Każdy cień, każdy krzaczek był błogosławieństwem. Elvis Konstandin Elmaz opuścił szybę, ale efekt był podobny do tego, jakby otworzył drzwiczki piekarnika, w którym on sam piekł się we własnym sosie. Na szczęście zapadał wieczór, a w okolicy było dużo zieleni, Elvis często więc znajdował się w cieniu. Na skrzyżowaniu skręcił w prawo przed umieszczoną na pniu drzewa tablicą:

ZAGRODA WOJOWNIKÓW

HODOWLA PSÓW STRÓŻUJĄCYCH

I OBRONNYCH


Nieco dalej wjechał w jeszcze bardziej podrzędną drogę o popękanej, zapadniętej nawierzchni. Na tle nieba zabarwionego pomarańczową poświatą zachodzącego słońca jak chińskie cienie odcinały się stodoła i maszt elektrowni wiatrowej. Panujący upał nie był jedyną przyczyną, dla której twarz Elmaza pokryta była warstwą potu. Wieczór i coraz dłuższe cienie wywoływały w nim nerwowość. Elvis Elmaz miał pietra. W szpitalu przed gliniarzem i tą śmieszną policjantką udało mu się zagrać twardziela, ale od razu zrozumiał, co się stało. Kurwa! Znowu się zaczyna… Prowadząc, miał wrażenie, że jego żołądek skręca się w nieskończoną liczbę supłów. Do kurwy nędzy, nie chce zdychać. Nie da się. Nie da się tak jak ta puszczalska nauczycielka. Pokaże im, z jakiej jest gliny! Z wściekłości i strachu uderzył w kierownicę. Tylko się pokażcie, dupki, to ja was wykończę! Obedrę was ze skóry, świry! Nie widział, jak przyszli tamtego wieczoru. Serbowie, dobre sobie! Bzdura. Sam wymyślił tę historyjkę o Serbach i cizi na użytek policji, poprosił jednego czy dwóch kumpli z baru, żeby potwierdzili. Knajpa była pełna ludzi takich jak on – gości na warunku, czekających na proces albo między dwiema odsiadkami. O mało go nie dopadli, ale obronił się, a oni uciekli. Za dużo świadków. To go uratowało. Ale na jak długo? Miał do wyboru inne rozwiązanie: o wszystkim opowiedzieć glinom. Ale wtedy wróciliby do sprawy, inni powiedzieliby, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy, rodziny by się na niego rzuciły. Proces i odsiadka. Ile by dostał, ze swoją kartoteką? Nie chce wracać do paki. Nie ma mowy. Tablica umieszczona przy zardzewiałej skrzynce na listy, stojącej w objęciach kwitnącego na kremowo bzu, informowała o skręcie w jeszcze bardziej wyboistą drogę. Uczepiony kierownicy, zaczął się kołysać w fotelu. Przejechał przez przerzucony nad strumieniem mostek z bali i zanurzył się w pole kukurydzy, na którym kładły się już cienie wieczoru. Ostatnie sto metrów drogi wiodło przez prawdziwy tunel zieleni. W zapadających ciemnościach mężczyznę ogarniał coraz większy niepokój. Pośrodku drogi rósł pas trawy, która szurała o podwozie. Tablica, tym razem większa, głosiła:

ROTTWEILERY, DOBERMANY, OWCZARKI BELGIJSKIE, AMSTAFFY, DOGI ARGENTYŃSKIE I DOGI Z BORDEAUX


Reklamę zdobił nieudolnie przedstawiony pies. Elvis sam go namalował. Z prawej strony, zza pni drzew rozległa się przerażająca wrzawa, przerywając wieczorną ciszę: powitalne szczekanie i ujadanie jego ulubieńców. Uśmiechnął się, słysząc brzęk krat, na które wściekle rzucały się jego ukochane pieski. Molosy jakby wzajemnie się pobudzały, zdzierając sobie gardła do krwi. Potem się zmęczyły i jazgot ucichł.

Na pewno one także cierpiały z powodu upału. Kiedy wyłączył silnik, wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwi, delektował się otaczającą go ciszą.

Загрузка...