3
MARSAC
Deszcz niezmordowanie walił w dach samochodu. Falował w świetle reflektorów, zalewał przednią szybę i drogę, przeganiał zwierzęta do nor i oddzielał od siebie nieliczne auta. Przyszedł z zachodu, jak armia najeźdźcy zdobywająca nowe terytorium. Najpierw straż przednia obwieściła niebezpieczeństwo gwałtownymi porywami wiatru i piorunami, a następnie nad lasy i drogi nadciągnęła ulewa. Nie był to zwykły deszcz.
To był potop. Z ledwością byli w stanie odróżnić leśną drogę i stosy ściętego drzewa. Momentami niebo przecinały błyskawice, ale przez większość czasu widzieli tylko otoczony ciemnością krąg światła z licznymi rozbłyskami, który przemieszczał się przed nimi. Wyglądało to, jakby jakiś kataklizm zatopił zamieszkane ziemie, a oni zmierzali do dna oceanu.
Servaz wpatrywał się w drogę. Wycieraczki pracowały w zdecydowanie przyspieszonym tempie, naśladując rytm uderzeń jego serca. Jakiś czas temu zjechali z autostrady i teraz jechali drogą wiodącą wśród pagórków pogrążonych
w
wiejskich
ciemnościach.
Dla
trzydziestoletniego
mieszczucha, jakim był Espérandieu, przypominało to nurkowanie w rowie tektonicznym na pokładzie okrętu podwodnego. Był przynajmniej zadowolony, że to nie jego szef wybrał podkład muzyczny. Vincent wsunął
do odtwarzacza płytę Queens of the Stone Age i choć raz Martin nie zaprotestował.
Komendant był całkowicie pochłonięty własnymi myślami.
Espérandieu na ułamek sekundy oderwał oczy od drogi. Zobaczył
blask reflektorów i ruch wycieraczek odbijający się w czarnych źrenicach szefa. Servaz patrzył na drogę tak samo jak wcześniej na ekran telewizora: nie widząc. Vincent pomyślał o tamtym telefonie. Od czasu rozmowy w Martinie nastąpiła jakaś metamorfoza. Espérandieu wydedukował, że w Marsac coś się wydarzyło, a głos w słuchawce należał do starej przyjaciółki komendanta. Servaz nic więcej nie powiedział. Poprosił Pujola, by kontynuował oglądanie meczu, a jemu kazał iść za sobą.
Gdy znaleźli się w samochodzie, poprosił go, by zadzwonił do Samiry.
Espérandieu nie miał pojęcia, co się dzieje.
Ulewa trochę się uspokoiła, kiedy scénic znalazł się w tunelu platanów u wjazdu do miasta i zaczęli przemierzać wąskie uliczki.
Samochód trząsł się na bruku.
– W lewo – powiedział Servaz, gdy znaleźli się na placu z kościołem.
Espérandieu nie omieszkał zauważyć dużego wyboru pubów, kafejek i restauracji. Marsac było miastem uniwersyteckim, liczącym 18 503
mieszkańców, spośród których większość stanowili studenci. Był tu wydział literatury, nauk ścisłych, prawa, ekonomii i zarządzania, a także renomowane kursy przygotowawcze. Lubiąca wyraziste porównania prasa nazywała miasteczko „Cambridge południowego wschodu”. Ze ściśle policyjnego punktu widzenia takie nagromadzenie studentów oznaczało nieustające problemy z prowadzeniem pojazdów pod wpływem alkoholu lub innych środków odurzających, handlem marihuaną i amfetaminą oraz pewną liczbę zniszczeń mniej lub bardziej powodowanych zemstą. W
każdym razie nic, co miałoby podlegać kompetencjom policji kryminalnej.
– Wygląda na to, że mają awarię prądu. Rzeczywiście, ulice pogrążone były w ciemnościach, nawet w oknach pubów i barów nie paliło się światło. Wewnątrz dostrzegli jasne, ruchome punkty: latarki kieszonkowe. Burza, domyślił się Vincent.
– Jedź dookoła skweru i skręć w drugą ulicę po prawej.
Objechali ogrodzony okrągły skwerek i ruszyli wąską wybrukowaną uliczką pnącą się w górę między fasadami wysokich domów. Gdy przejechali dwadzieścia metrów, w strumieniach deszczu ujrzeli światła radiowozu. Żandarmeria… Ktoś wezwał żandarmerię.
– Co to za cyrk? – zapytał Espérandieu. – Wiedziałeś, że tu będą?
Ustawili się za renówką i citroenem c4 – oba samochody w kolorach żandarmerii. Deszcz lał bez przerwy. Ponieważ Servaz nie odpowiadał, Vincent odwrócił się w jego stronę. Komendant wyglądał na bardziej spiętego niż zazwyczaj. Rzucił zastępcy zakłopotane, ostrożne spojrzenie i wysiadł.
Nie minęło pięć sekund, a jego włosy i koszula były całkowicie przemoczone.
Kilku
funkcjonariuszy
żandarmerii
ubranych
w nieprzemakalne kurtki ze stoickim spokojem stało w strumieniach ulewy. Jeden z żandarmów podszedł do nich i Servaz pokazał mu odznakę. Funkcjonariusz uniósł brwi, by dać wyraz swojemu zdziwieniu faktem, że kryminalni zjawili się tak szybko, choć nie zostali jeszcze poinformowani przez prokuraturę.
– Kto kieruje akcją?
– Kapitan Bécker.
– Jest w środku?
– Tak, ale nie wiem czy…
Servaz ominął żandarma, nie czekając na dalszy ciąg.
– MARTIN!
Odwrócił głowę w lewo. Nieco dalej, w głębi uliczki, stał peugeot 307.
Za kierownicą przez otwarte drzwi zobaczył osobę, której aż do tego wieczoru nie spodziewał się jeszcze kiedykolwiek zobaczyć.
Zalewająca wszystko woda, oślepiające światła reflektorów, koguty radiowozów, zakapturzone twarze – wszystko było zamazane. Jednak tę sylwetkę
rozpoznałby
w
tysięcznym
tłumie.
Miała
na
sobie
nieprzemakalny płaszcz z podniesionym kołnierzem. W jednej chwili deszcz przemoczył jej kręcone blond włosy uczesane z wyraźnym przedziałkiem i grzywką opadającą na lewą stronę czoła. Tak, to była ona.
Stała prosto, z jedną ręką opartą o drzwi i uniesionym podbródkiem, tak, jak ją zapamiętał. Na jej twarzy malował się strach i ból, ale też duma.
Właśnie ta duma tak mu się kiedyś podobała. Dopóki nie stała się murem między nimi.
– Witaj, Marianne – powiedział.
Puściła drzwi, ominęła je i rzuciła się w jego kierunku. Chwilę później trzymał ją w ramionach. Przez jego ciało przeszedł lekki dreszcz.
Kobietą wstrząsał szloch. Gestem raczej oficjalnym niż zażyłym objął ją, nie przyciskając do siebie. Ile to już lat? Dziewiętnaście? Dwadzieścia?
Wyrzuciła go ze swojego życia, odeszła z innym, znajdując sposób, by zwalić winę na niego. O tak, kochał ją. Być może najbardziej spośród wszystkich kobiet, które były przed nią i po niej. Ale to wszystko działo się w poprzednim wieku, tak dawno temu…
Odsunęła się trochę i spojrzała na niego. Długie, mokre włosy przelotnie musnęły jego policzek. Ciało Martina znowu przebiegł wstrząs, który w jego skali musiał mieć nasilenie czterech stopni. Jej oczy były tak blisko: przypominały dwa zielone, lśniące jeziora. Wyczytał w nich mieszaninę uczuć. Był tam ból, smutek, wątpliwości, strach. Ale także wdzięczność i nadzieja. Maleńka, nieśmiała nadzieja, którą kobieta w nim pokładała. Popatrzył w bok, by uspokoić bicie serca. Minęło dziewiętnaście lat, a ona prawie się nie zmieniła, miała tylko drobne zmarszczki w kącikach ust i oczu.
Przypomniał sobie, co mówiła przez telefon: „Stało się coś strasznego…”. Przez chwilę myślał, że mówi o sobie, że to ona coś zrobiła, dopiero potem dotarło do niego, że chodzi o jej syna: „Hugo… Znalazł
martwą kobietę w jej domu… Wszystko wskazuje na niego, Martin…
Oskarżą go…”. Miała ściśnięte gardło, a jej głos był tak zdławiony szlochem, że Servaz nie zrozumiał nawet połowy z tego, co mówiła. „Co się stało?” „Zadzwonił do mnie… Był naćpany… Obudził się w domu tej kobiety, a ona była… martwa…” To brzmiało absurdalnie, nie miało sensu. Pomyślał, że jest pijana albo czegoś się nałykała. „Marianne, nic nie rozumiem. O czym ty mówisz? Co to za kobieta?” „Uczy w Marsac.
Jedna z wykładowczyń”.
Marsac. To tam, gdzie uczy się Margot. Trudno mu było ukryć niepokój nawet przez telefon. Potem uprzytomnił sobie, że w Marsac – w liceum, college’u i na uniwersytecie – musi być w sumie ze stu wykładowców. Jakie jest prawdopodobieństwo, że akurat ta kobieta uczyła Margot? „Martin, oskarżą go… Jest niewinny. Hugo nie byłby zdolny do czegoś takiego. Proszę cię, musisz nam pomóc…”
– Dziękuję, że przyjechałeś – oznajmiła. – Ja…
Powstrzymał ją gestem.
– Nie teraz. Wracaj do siebie. Skontaktuję się z tobą.
Spojrzała na niego wyczerpana. Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się na pięcie, wsiadła do samochodu i odjechała.
– Kapitan Bécker?
– Tak.
Znowu machnął legitymacją, choć w panujących w domu ciemnościach trudno było cokolwiek zobaczyć.
– Komendant Servaz, policja kryminalna z Tuluzy. A to porucznik Espérandieu.
– Kto pana zawiadomił? – zapytał z miejsca Bécker.
Przysadzisty mężczyzna niewiele po pięćdziesiątce, źle sypiający, jeśli sądzić po worach pod oczami. Wyglądał na wstrząśniętego tym, co zobaczył. Był wyraźnie nie w sosie. Kolejny gość, którego oderwali od meczu.
– Świadek – odpowiedział wymijająco. – A was?
Bécker sapnął, jakby miał opory przed dzieleniem się informacjami z nieznajomymi.
– Sąsiad. Oliver Winshaw, Anglik. Mieszka tam, po drugiej stronie ulicy.
Wskazał jakiś punkt za ścianą.
– Co widział?
– Okno jego gabinetu wychodzi na ogród. Widział młodego człowieka siedzącego na brzegu basenu i mnóstwo lalek unoszących się na wodzie.
Uznał to za dziwne i zadzwonił do nas.
– Lalek?
– Tak. Sami zobaczycie.
Salon, w którym się znajdowali, tonął w ciemnościach, tak jak całe Marsac. Drzwi wychodzące na ulicę były otwarte i pokój oświetlały jedynie światła zaparkowanych na zewnątrz samochodów, kładąc na ścianach długie cienie obecnych w nim postaci. W półmroku Servaz dostrzegł
otwartą kuchnię, okrągły szklany stół, na którego blacie tańczyły girlandy odblasków, cztery krzesła kute ze stali, kredens, a za filarem schody prowadzące na górę. Przez otwarte na oścież drzwi balkonowe wpadało z ogrodu wilgotne powietrze. Servaz pomyślał, że ktoś musiał je zablokować, żeby nie trzaskały. Słyszał odgłosy deszczu i szelest miotanych wiatrem liści.
Jakiś żandarm przeszedł obok nich. Snop światła jego latarki na chwilę wydobył z mroku ich sylwetki.
– Właśnie instalują agregat – oznajmił Bécker.
– Gdzie jest chłopak? – zapytał Servaz.
– W furgonetce. Pod dobrą opieką. Zabierzemy go na posterunek.
– A ofiara?
Żandarm wskazał palcem sufit.
– Na górze. W łazience.
Po jego głosie Servaz poznał, że mężczyzna nadal jest w szoku.
– Mieszkała sama?
– Tak.
Sądząc z tego, co widział z ulicy, dom musiał być duży – z parterem i poddaszem liczył cztery kondygnacje, nawet jeśli każda z nich miała powierzchnię nie większą niż pięćdziesiąt metrów kwadratowych.
– Pani profesor, tak?
– Claire Diemar. Trzydzieści dwa lata. Wykładała coś tam w Marsac.
W półmroku Servaz napotkał wzrokiem spojrzenie kapitana.
– Chłopak był jednym z jej uczniów.
– Co?
Słowa żandarma zagłuszył huk grzmotu.
– Mówiłem, że chłopak chodził do jednej z klas, w których uczyła.
– Tak, jestem na bieżąco.
Servaz w ciemności wpatrywał się w Béckera. Każdy z mężczyzn pogrążony był we własnych myślach.
– Sądzę, że pan jest bardziej przyzwyczajony niż ja – powiedział
wreszcie żandarm. – Mimo wszystko uprzedzam. To nie jest przyjemny widok. W życiu nie widziałem czegoś równie… obrzydliwego.
– Przepraszam – odezwał się głos od strony schodów.
Ruszyli niepewnie w tamtym kierunku.
– Można wiedzieć, kim pan jest?
Ktoś schodził po stopniach. W cieniu zamajaczyła wysoka postać, powoli szła w ich stronę, aż wreszcie znalazła się w ich polu widzenia.
– Komendant Servaz, policja kryminalna z Tuluzy.
Mężczyzna wyciągnął ku niemu dłoń w skórzanej rękawiczce. Musiał
mieć blisko dwa metry wzrostu. Spoglądając w górę, Servaz dostrzegł
długą szyję i dziwnie kwadratową głowę z odstającymi uszami i ostrzyżonymi przy skórze włosami. Olbrzym zmiażdżył jego wilgotne jeszcze palce uściskiem dłoni odzianej w delikatną skórę.
– Roland Castaing, prokurator z Auch. Właśnie dzwoniła do mnie Catherine. Mówiła, że pan tu będzie. Można wiedzieć, kto pana wezwał?
Chodziło o Cathy d’Humières, prokurator kierującą prokuraturą w Tuluzie. Servaz współpracował z nią wielokrotnie, zwłaszcza przy najważniejszym śledztwie w swojej karierze, które przed osiemnastoma miesiącami prowadził w Instytucie Wargniera. Zawahał się.
– Marianne Bokhanowsky, matka tego młodego człowieka – odpowiedział.
Zaległa cisza.
– Pan ją zna?
W tonie prokuratora dało się wyczuć lekkie zdziwienie i podejrzliwość. Mężczyzna miał niski i głęboki głos, który przetaczał się po spółgłoskach jak koła wozu po kamienistej drodze.
– Tak. Trochę. Ale nie widziałem jej od wielu lat.
– A zatem dlaczego pan? – zaciekawił się olbrzym. Servaz znowu się zawahał.
– Pewnie dlatego, że moje nazwisko było na pierwszych stronach gazet.
Mężczyzna przez chwilę milczał. Servaz domyślił się, że gigant przygląda mu się z wysokości swoich dwóch metrów. Poczuł utkwione w sobie spojrzenie i zadrżał: nowo przybyły przypominał mu posąg z Wyspy Wielkanocnej.
– Ach tak, oczywiście. Morderstwa w Saint-Martin-de-Comminges.
Oczywiście. To pan. Co za nieprawdopodobna historia, prawda? Takie śledztwo musi zostawiać w człowieku trwałe ślady, co, komendancie?
W tonie jego głosu było coś, co stanowczo się Servazowi nie podobało. – Ale to w dalszym ciągu nie wyjaśnia, co pan tutaj robi.
– Już panu powiedziałem: matka chłopaka prosiła mnie, żebym przyjechał i rzucił na to okiem.
– O ile mi wiadomo, jeszcze nie powierzono panu śledztwa – odparował stanowczo prokurator.
– To prawda.
– Sprawa jest w gestii prokuratury w Auch. Nie w Tuluzie.
Servaz już zamierzał mu odpowiedzieć, że prokuratura w Auch dysponuje tylko niewielką brygadą śledczą, której przez kilka ostatnich lat nie powierzono ani jednej poważnej sprawy kryminalnej, ale się powstrzymał.
– Pokonał pan długą drogę, komendancie – powiedział Castaing. – I jak sądzę, podobnie jak my, musiał pan zrezygnować z oglądania meczu.
Niech pan więc idzie na górę i rzuci okiem, ale uprzedzam: to nie jest miły widok. Choć z pewnością, w przeciwieństwie do nas, widział pan już niejedno.
Servaz ograniczył się do skinienia głową. Spłynęła na niego nagła pewność, że w żadnym wypadku nie może pozwolić, by to śledztwo wymknęło mu się z rąk.
Lalki spoglądały w czarne niebo. Servaz pomyślał, że spojrzenie trupa pływającego w basenie byłoby podobne. Plastikowe ciała kołysały się, czasem lekko się ze sobą zderzając, a ich jasne sukienki falowały w jednakowym rytmie. Stali razem z Espérandieu na brzegu basenu. Vincent trzymał duży parasol. Deszcz bębnił o materiał, moczył płytki, na których stali, i czubki ich butów. Wiatr miotał dzikim winem porastającym fasadę za ich plecami,
– Kurwa – powiedział po prostu zastępca Servaza. Było to jego ulubione słowo, którym podsumowywał niezrozumiałe dla siebie sytuacje.
– Zbierała je. Nie sądzę, żeby ten, kto ją zamordował, przyniósł je ze sobą.
Musiał je znaleźć w domu.
Servaz przytaknął. Policzył. Dziewiętnaście… Kolejny błysk oświetlił
ociekające wodą buzie. Najbardziej uderzające było to ich nieruchome spojrzenie. Policjant wiedział, że podobny widok czeka ich na górze, i przygotowywał się do niego psychicznie.
– Chodźmy.
Po wejściu do środka założyli rękawiczki, czepki na włosy i ochraniacze na buty. Zewsząd otaczały ich ciemności. Agregat wciąż nie działał, prawdopodobnie wystąpił jakiś problem techniczny. Trwali w milczeniu. W tej chwili ani on, ani Vincent nie mieli ochoty na rozmowę.
Servaz wyjął latarkę i zaświecił ją. Espérandieu zrobił to samo. Zaczęli wchodzić na górę.