19

LĘK WYSOKOŚCI

W poniedziałek rano Servaz był umówiony w kostnicy, by poznać wyniki sekcji zwłok. Przezroczyste szyby. Zapach detergentów. Długie, akustyczne korytarze. Chłód. Za którymiś drzwiami rozległ się wybuch śmiechu, potem znów zapadła cisza i znalazł się sam ze sobą, schodząc do podziemi.

W jego pamięci mały chłopiec tańczył i biegał dookoła matki. Tańczył

i śmiał się w promieniach słońca, jego matka także się śmiała.

Przegnał wspomnienie. Wszedł przez wahadłowe drzwi.

– Dzień dobry, komendancie – przywitał go Delmas. Servaz spojrzał w kierunku dużego podnoszonego stołu, na którym spoczywało ciało Claire Diemar. Z miejsca, w którym stał, mógł podziwiać jej piękny profil – z tym, że góra czaszki została precyzyjnie odcięta i widział także lśniącą w blasku świetlówek szarą substancję jej mózgu. Również tułów rozcięty był

w kształcie litery igrek, a wewnątrz można było zobaczyć różowe wnętrzności. Na jednym z blatów w hermetycznie zamkniętych pojemnikach leżały pobrane próbki. Reszta wylądowała w pojemniku na odpady anatomiczne.

Servaz pomyślał o swojej matce.

Spotkał ją taki sam los. Odwrócił wzrok.

– Cóż – odezwał się człowieczek o różowej cerze i blado-niebieskich oczach – chciałby się pan dowiedzieć, czy umarła w wannie. Lepiej będzie, jeśli powiem to panu wprost: z topielcami naprawdę jest problem. A kiedy mamy do czynienia z utonięciem w wannie, problem jest jeszcze większy.

Servaz rzucił mu pytające spojrzenie.

– Okrzemki – wyjaśnił Delmas. – Jest ich pełno w rzekach, morzach, oceanach… Kiedy człowiek wciąga wodę w płuca, rozpraszają się po całym organizmie. Po dziś dzień to najlepszy znak rozpoznawczy utonięcia żywcem. Z tym że woda z miejskich wodociągów jest bardzo uboga w okrzemki. Rozumie pan problem?

Lekarz zdjął rękawiczki, wrzucił je do kosza otwieranego pedałem i podszedł do sterylizatora.

– Poza tym ślady obrażeń na ciele są trudne do zinterpretowania z powodu zalania wodą. Na szczęście ona nie przebywała w wodzie długo.

– Są ślady obrażeń? – podchwycił Servaz.

Delmas gestem wskazał własny kark. Jego pulchne, różowe dłonie całe były w mydle antybakteryjnym.

– Siniak na wysokości kości ciemieniowej i obrzęk mózgu. Bardzo silne uderzenie ciężkim przedmiotem. Powiedziałbym, że zagrożenie życia wchodziło w grę już w tym momencie, sądzę jednak, że zmarła wskutek utopienia.

– Sądzi pan?

Lekarz wzruszył ramionami.

– Mówiłem panu, w przypadku utonięcia rozpoznanie nigdy nie jest łatwe. Być może analizy powiedzą nam więcej. Na przykład zawartość strontu, jeśli jego stężenie we krwi mocno się różni od przyjętej normy, natomiast jest zbliżone do zawartości tego pierwiastka w wodzie, w której ją znaleziono, będziemy mieć prawie pewność, że zmarła wskutek zatonięcia w tej cholernej wannie.

– Mhm.

– Podobnie z plamami opadowymi: zanurzenie opóźniło ich powstawanie. Poza tym badanie histopatologiczne niczego szczególnego nie wykazało.

– A latarka? – zapytał Servaz.

– Co latarka?

– Co pan o tym sądzi?

– Nic. Interpretacja to pana działka. Ja ograniczam się do faktów.

W każdym razie kobieta była w panice i wyrywała się tak mocno, że więzy zostawiły głębokie rany w jej powłokach. Pozostaje pytanie, w którym momencie to robiła. Prawdopodobnie wyklucza to hipotezę o śmiertelnym uderzeniu w czaszkę.

Servaz zaczynał mieć dosyć tych zastrzeżeń w wypowiedzi lekarza.

Wiedział, że Delmas to kompetentny gość. I właśnie dlatego, że był

kompetentny, był także niesłychanie ostrożny.

– Chciałbym, żeby te wnioski były trochę…

– Dokładniejsze? Będą dokładniejsze, kiedy będziemy mieć wyniki badań. Tymczasem mogę powiedzieć, że istnieje dziewięćdziesięciu-pięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że została wrzucona do tej wanny żywa i że umarła wskutek utonięcia. To nie tak źle, zważywszy na okoliczności, prawda?

Servaz myślał o panice kobiety, o strachu, który czuła, gdy woda zaczęła podchodzić coraz wyżej, o przerażającym uczuciu duszenia się, którego sam doświadczył w tamten grudniowy dzień, kiedy o mało nie zginął z plastikową torbą na głowie. Pomyślał o braku wrażliwości człowieka, który patrzył, jak kobieta umiera. Lekarz miał rację: interpretacja to jego robota. A jemu zmysł interpretacji podpowiadał, że mają do czynienia z nie byle jakim zabójcą.

– À propos, czytał pan gazetę? – zapytał Delmas.

Servaz rzucił mu podejrzliwe spojrzenie. Jeszcze miał w pamięci artykuł, który przeczytał w pokoju Elvisa. Lekarz odwrócił się, sięgnął po leżący na blacie numer „La Dépêche” i podał mu.

– Powinno się panu spodobać. Strona piąta.

Servaz przewracał kartki, przełykając ślinę. Nie musiał długo szukać.

Nagłówek napisany był wielkimi literami. HIRTMANN PISZE DO POLICJI.

Psia krew! Tekst zajmował zaledwie kilka linijek. Jego autor wspominał o e-mailu „wysłanym do komendanta Servaza z policji kryminalnej” przez osobę podającą się za Juliana Hirtmanna. „Według źródeł policyjnych na obecnym etapie niemożliwe jest ustalenie, czy wiadomość jest rzeczywiście dziełem mordercy ze Szwajcarii, czy oszustwem”. Tak jak w poprzednim artykule przypominano, że komendant Servaz „to ten sam detektyw, który prowadził śledztwo w sprawie morderstw w Saint-Martin zimą 2008 roku”.

Servaz nie mógł się otrząsnąć. Narastał w nim gniew.

– Genialne, prawda? – zażartował lekarz. – Chciałbym wiedzieć, kim jest ten palant, który to wypaplał. W każdym razie to na pewno ktoś od was.

– Muszę już iść – powiedział policjant.


Espérandieu słuchał Knocked up Kings of Leon, kiedy Servaz wszedł do biura.

– O cholera, ale masz minę!

– Chodź ze mną.

Espérandieu popatrzył na szefa. Zrozumiał, że nie czas na zadawanie pytań. Zdjął słuchawki i wstał. Martin był już na zewnątrz. Szedł długimi krokami w kierunku podwójnych drzwi i korytarza prowadzącego do gabinetu

dyrektora.

Jeden

za

drugim

przeszli

przez

drzwi

przeciwpożarowe, minęli kącik ze skórzanymi sofami, pełniący funkcję poczekalni, i sekretariat.

– Ma spotkanie! – rzuciła sekretarka, widząc, że przechodzą. Servaz się nie zatrzymał. Zapukał i wszedł do środka.

– …adwokaci, notariusze, licytatorzy. Podchodzimy do tego ostrożnie, ale niczego nie pomijamy – mówił właśnie Stehlin, zwracając się do kilku członków wydziału przestępczości finansowej. – Martin, mam spotkanie.

Servaz podszedł do dużego stołu, przywitał zgromadzonych i rozłożył

przed dyrektorem policji kryminalnej otwartą na piątej stronie gazetę.

Stehlin się pochylił. Spojrzał na wielki nagłówek. Podniósł głowę i powiedział przez zaciśnięte zęby;

– Panowie, później dokończymy tę rozmowę.

Czterej mężczyźni wstali i wyszli, rzucając Servazowi pytające spojrzenia.

– Przeciek na pewno wyszedł od nas – rzucił od razu komendant.

Nadkomisarz Stehlin był w samej koszuli. Otworzył wszystkie okna, by wpuścić trochę jeszcze w miarę chłodnego porannego powietrza i pomieszczenie zalewał uliczny hałas. Klimatyzacja od wielu dni była zepsuta. Ruchem głowy wskazał im miejsca po drugiej stronie swojego biurka.

– Masz jakiś pomysł, kto to może być? – zapytał.

Faks w kącie pokoju pluł wiadomościami. Nadkomisarz nigdy go nie wyłączał. Servaz nic nie powiedział. Usłyszał jego ton i zrozumiał: uwaga na bezpodstawne oskarżenia. Nie mógł się powstrzymać od porównywania nowego szefa z jego poprzednikiem, nadkomisarzem Wilmerem. Wilmer ze starannie przystrzyżoną bródką i wiecznie przyklejonym – jak przewlekła opryszczka – uśmiechem, nosił zawsze najwyższej jakości garnitury i krawaty. Dla Servaza jego obecność na tym stanowisku dowodziła, że każdy imbecyl może zajść wysoko, jeśli nad nim również są imbecyle.

Podczas jego pożegnalnego koktajlu atmosfera była chłodna i sztywna, a kiedy wygłaszał podziękowania, otrzymał bardzo skąpe oklaski. Stehlin trzymał się z boku, nie miał krawata i był, tak jak teraz, w samej koszuli.

Wyglądał na glinę bliższego ludziom. I starannie obserwował swoich przyszłych współpracowników. Servaz także mu się przyglądał. Doszedł do wniosku, że w tamtej chwili jego nowy szef uświadomił sobie, jak wiele pracy będzie musiał włożyć w naprawienie strat po swoim poprzedniku.

Servaz bardzo lubił Stehlina. To był dobry glina, który zdążył poznać pracę w terenie – nie technokrata, który przy najdrobniejszej mżawce otwiera parasol.

Stehlin odwrócił się i sięgnął po coś, co leżało za jego plecami. Ta sama gazeta. Położył ją na egzemplarzu Servaza. Nie oczekiwał, że będzie czytał.

– Jednego jestem pewien – powiedział Servaz. – To nie mogło wyjść ani od Vincenta, ani od Samiry. Mam do nich stuprocentowe zaufanie.

– To dość poważnie ogranicza możliwości – zauważył Stehlin.

– Tak.

Stehlin miał ponurą minę. Splótł palce na biurku.

– Sugerujesz kogoś?

Servaz się zamyślił.

– Puśćmy informację, która będzie znana tylko jemu. Jakąś fałszywkę. Jeśli jutro pojawi się w gazecie, upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu: zyskamy pewność, że to on i będziemy mogli wnieść całkiem formalne dementi, a tym samym podważyć wiarygodność dziennikarza i jego informatora.

Nie podał jeszcze żadnego nazwiska, wiedział jednak, że nadkomisarz i on mają na myśli tę samą osobę. Stehlin skinął głową.

– Ciekawy pomysł. A jaką informację masz na myśli?

– To musi być coś na tyle wiarygodnego, żeby połknął haczyk i na tyle istotnego, żeby prasa zechciała o tym napisać.

– Byłeś u lekarza sądowego – zasugerował Espérandieu. – Można by zasugerować, że Delmas znalazł jakiś kluczowy ślad. Coś, co definitywnie uniewinniłoby chłopaka.

– Nie – zaoponował Servaz. – Tego nie możemy zrobić. Ale możemy powiedzieć, że u Claire Diemar znaleźliśmy płytę Mahlera.

– Ale przecież to prawda. – Stehlin był zdezorientowany.

– Właśnie. I tutaj jest haczyk. Podamy niewłaściwy tytuł. W

odpowiedniej chwili będziemy mogli z całą uczciwością powiedzieć, że informacja jest całkowicie fałszywa, że nigdy nie znaleźliśmy na miejscu zbrodni Czwartej Symfonii, oczywiście bez uściślania, że znaleźliśmy inną płytę. – Servaz uśmiechał się szelmowsko. – Za jednym zamachem kwestia śladu Hirtmanna w sprawie morderstwa Claire Diemar zostanie ośmieszona, a dziennikarz, który opublikował newsa, na dłuższy czas zdyskredytowany. Za pięć minut zebranie z brygadą śledczą!

Szedł już ku drzwiom, kiedy zatrzymał go głos Stehlina.

– Powiedziałeś „śladu Hirtmanna”? To jest jakiś ślad Hirtmanna?

Servaz spojrzał na przełożonego, wzruszył ramionami, udając, że pierwsze słyszy i wyszedł.


Dalekie pomruki burzy, upał, nieruchome powietrze i szare niebo. Okolica wyglądała, jakby na coś czekała, zastygła jak owad w żywicy. Stodoły i pola wyglądały na opustoszałe. Około piętnastej zatrzymał się na obiad w przydrożnym barze, gdzie kilku mężczyzn hałaśliwie rozmawiało na temat wyczynów narodowej drużyny piłkarskiej i kompetencji jej trenera. O ile dobrze rozumiał, w kolejnym meczu miała się ona zmierzyć z Meksykiem.

Servaz już miał ich zapytać, czy to dobra drużyna, ale się powstrzymał.

Z zaskoczeniem obserwował u siebie ten wzrost zainteresowania tematem mistrzostw i uświadomił sobie pewną ukrytą nadzieję: że reprezentacja zostanie wyeliminowana tak szybko, jak to tylko możliwe i wreszcie będzie można się zająć czym innym.


Był tak pogrążony w swoich myślach, że nawet nie zauważył, kiedy znalazł

się na brukowanych uliczkach miasteczka. Wspominał rozmowę kierowców, zasłyszaną w restauracji i nagle uderzył go fakt, że wszystko wydarzyło się w ciągu kilku godzin piątkowego wieczoru, podczas jednego meczu, który skupił przy ekranach telewizorów cały kraj. Powinni pogrzebać w tej chronologii. Muszą się skupić na tym, co się działo chwilę wcześniej, i szczegółowo odtworzyć przebieg wypadków. Snuł refleksję dalej. Powinien zacząć od punktu wyjścia: od pubu, który Hugo opuścił na krótko przed tym, jak popełniono zbrodnię. Był coraz bardziej przekonany, że ten, którego szukają, nie przypadkiem wybrał czas i miejsce. Wszystko mu mówiło, że chronologia stanowi klucz. Zaparkował samochód na parkingu znajdującym się na małym placu, pod platanami, wyłączył silnik i spojrzał na taras pubu. Był wypełniony po brzegi. Młode twarze.

Studenci, chłopcy, dziewczyny. Jak za jego czasów, dziewięćdziesiąt procent klienteli nie miało jeszcze dwudziestu pięciu lat.

Margot Servaz nalała sobie kawy bez smaku z automatu w holu, wsypała dodatkowy cukier zdobyty w stołówce, założyła słuchawki – co oznaczało: „nie próbujcie mi zawracać dupy” – i dyskretnie spojrzała na trio David/Sarah/Virginie na drugim końcu tłocznego i gwarnego holu.

Spotkali się na przerwie. Margot przygryzła dolną wargę, szpiegując ich, a jednocześnie udając zainteresowanie tablicą ogłoszeń. Na tablicy, wśród dziesiątek anonsów, wisiał plakat zapowiadający BAL NA ZAKOŃCZENIE

ROKU

ORGANIZOWANY

PRZEZ

STOWARZYSZENIE

STUDENTÓW

MARSAC, a także zaproszenie: FRANCJA-MEKSYK NA GIGANTYCZNYM

EKRANIE, CZWARTEK 17 CZERWCA, GODZINA 20.30, FOYER F

WYDZIAŁU NAUK ŚCISŁYCH. PRZYBYWAJCIE LICZNIE, ZAPEWNIAMY

PIWO I CHUSTECZKI! Pod spodem ktoś dopisał grubym czerwonym markerem: DOMENECH DO BASTYLII! Uwagę dziewczyny zwróciło dziwne ożywienie, z jakim cała trójka rozmawiała, rozglądając się jednocześnie dookoła. Żałowała, że nie potrafi czytać z ruchów warg. Kiedy Sarah spojrzała w jej kierunku, Margot szybko odwróciła wzrok, udając, że z irytacją grzebie w szufladce automatu, do której powinna wpaść reszta.

Kiedy z powrotem podniosła wzrok, zobaczyła, że trio odchodzi w stronę podwórka.

Ruszyła

za

nimi,

wyjmując

bibułki

i

tabakierkę.

W słuchawkach Marilyn Manson śpiewał głosem podobnym do dźwięku zardzewiałej piły utwór Arma-goddam-motherfuckin-geddon:

Śmierć najpierw paniom, potem panom

Szatańskie dziewczyny umarły oszalałe Naprawdę popieprzone samobójczynie

Najpierw próbujesz to pieprzyć,

potem próbujesz to zjeść

Jeżeli nie nauczyło się twojego imienia, lepiej zabij to, zanim je zobaczą…


Jej ulubiony wokalista z zespołem. Wiedziała o nich absolutnie wszystko. Idąc w ślady Marilyna Mansona, perkusista grupy przybrał

pseudonim Ginger Fish, który jest kombinacją Ginger Rogers i Alberta Fisha, amerykańskiego zabójcy i kanibala. Basista z kolei na tej samej zasadzie kazał się nazywać Twiggy Ramirez – połączenie angielskiej modelki Twiggy i seryjnego zabójcy Richarda Ramireza. Margot zastanawiała się jednak, czy zamiast za każdym razem, kiedy jacyś nastolatkowie robią masakrę w którejś z amerykańskich szkół, winić jedynie NRA (potężne stowarzyszenie posiadaczy broni palnej), nie warto byłoby postawić sobie pytania o wpływ hipnotycznych wideoklipów i przesiąkniętych przemocą słów piosenek na wrażliwą psychikę młodych ludzi. Ale, ma się rozumieć, że obrońcy wolności wypowiedzi artystycznej nie chcieli słuchać tego rodzaju argumentów. Margot już raz nazwano „reakcjonistką” i „faszystką”, kiedy zasugerowała, że „te komercyjne gówna niezasłużenie nazywane sztuką nie są warte ani jednej śmierci w jakimś amerykańskim kampusie czy gdziekolwiek indziej”. Oczywiście była gotowa zaciekle bronić rzeczonej wolności wypowiedzi, kiedy ktoś ją atakował, ale najbardziej pociągała ją prowokacja. Jak Sokrates lubiła podważać wygodne pewniki swoich rozmówców. Podważać zbyt szybkie odpowiedzi. Psuć ich dobre samopoczucie.

Poszukała ich wzrokiem w tłumie młodzieży. Rozdzielili się. Sarah i Virginie paliły w milczeniu. David przyłączył się do innej grupki. Na nim Margot skupiła uwagę. Chłopak na cały weekend zniknął z pola widzenia, ale wiedziała, że tak jak ona i Elias nie pojechał do domu. Gdzie był?

Odkąd rano znów się pojawił, wyglądał na podenerwowanego i spiętego.

David był najlepszym przyjacielem Hugona. Rzadko widywano ich osobno.

Rozmawiała z nim wiele razy. David wkurzał ją swoim niefrasobliwym podejściem do wszystkiego, ale pod tą fasadą pajaca wyczuwała jakąś powagę, zranienie widoczne czasem w jego oczach. Tak jakby uśmiech wiecznie obecny na jego ustach otoczonych jasną brodą był jakimś rodzajem tarczy. Przed czym go chronił?

Margot zrozumiała, że to na nim należy się skupić.

– Zauwa… że… Da… wyglą… nerwo…?

Zdanie z trudem przebiło się do jej uszu przez ścianę dźwięku w chwili, gdy Marilyn Manson ryczał: Pieprz, jedz, zabijaj i jeszcze raz.

– Elias… – zauważyła.

Oswobodziła jedno ucho.

– Szedłem za tobą, odkąd opuściłaś klasę – powiedział.

Uniosła brew. Elias obserwował ją spod grzywki.

– No i?

– Widziałem twoje manewry. Śledzisz ich. Sądziłem, że uznajesz mój pomysł za debilny.

Wzruszyła ramionami, z powrotem umieszczając słuchawki na miejscu. Chłopak je zdjął.

– W każdym razie powinnaś się zachowywać trochę bardziej dyskretnie! – wydarł się wprost do jej ucha, – Aha, dowiadywałem się: nikt nie wie, gdzie był David przez ten weekend.


Pub The Dubliners należał do pewnego Irlandczyka z Dublina, który oczywiście uznawał Joyce’a za najwybitniejszego pisarza wszech czasów.

Był już w Marsac za studenckich czasów Servaza. On i Francis znali tylko jego imię: Aodhágán. Zawsze to on stał za barem. Podobnie jak Servaz, Aodhágán postarzał się o dwadzieścia lat, tyle że w tamtych czasach miał

tyle lat, ile policjant obecnie. W połowie lat osiemdziesiątych Aodhágán przyjechał na południowy wschód, żeby uczyć angielskiego po zakończeniu kariery w wojsku (to była oficjalna wersja, niektórzy sądzili raczej, że chodzi o karierę w Irlandzkiej Armii Republikańskiej), był jednak nieco zbyt choleryczny i bitny jak na członka ciała pedagogicznego i zauważył, że większym poważaniem cieszy się za barem niż przy tablicy.

Lokal Aodhágána był jedynym pubem w Marsac, w którym oprócz drewna, miedzi i ceramicznych nalewaków do piwa znajdowały się także półki wypełnione książkami w języku Szekspira. Podstawową klientelę pubu stanowili studenci i przedstawiciele lokalnej społeczności brytyjskiej. Będąc studentem, Servaz przychodził tu kilka razy w tygodniu sam lub w towarzystwie Van Ackera i kilku innych osób. Nierzadko, zamówiwszy piwo albo kawę, sięgał na półkę po jakąś książkę. W te piękne dni zanurzał się w zachwycającej lekturze oryginalnych wersji Buszującego w zbożu, Dublińczyków lub W drodze, mając w zasięgu ręki opasły słownik angielsko-francuski.

– O psiakrew, młody Martin czy mam zwidy?

– Już nie taki młody, staruszku.

Włosy i broda Irlandczyka były już raczej siwe niż brązowe, ale niezmiennie wyglądał jak skrzyżowanie komandosa i didżeja z pirackiego radia z lat sześćdziesiątych. Wyszedł zza lady i uściskał Servaza, klepiąc go po plecach.

– I co teraz robisz?

Servaz mu powiedział. Aodhágán zmarszczył brwi.

– A ja myślałem, że pójdziesz w ślady Keatsa.

Servaz wyczuł rozczarowanie w jego głosie i na chwilę się zawstydził.

Aodhágán znowu klepnął go w plecy.

– Ja stawiam! Czego się napijesz?

– Masz jeszcze twój słynny porter?

Aodhágán w odpowiedzi puścił do niego oko, a cała jego twarz zmarszczyła się z radości.

Kiedy wrócił z piwem, Servaz wskazał mu krzesło naprzeciwko.

– Siadaj.

Irlandczyk rzucił mu zaskoczone spojrzenie. I ostrożne. Mimo upływu lat rozpoznał ten ton – a francuskiej policji wcale nie lubił bardziej niż angielskiej.

– Zmieniłeś się – powiedział, odsuwając krzesło.

– Tak. Zostałem gliną. Aodhágán spuścił głowę.

– Jeśli jest taki zawód, w którym nie mógłbym sobie ciebie wyobrazić… – powiedział cicho.

– Ludzie się zmieniają – zauważył Servaz.

– Nie wszyscy… – W głosie Irlandczyka dało się wyczuć ból.

Jakby odczuwał ciężar wyciągania na powierzchnię wszystkich zdrad, zaprzeczeń, odmów. Własnych czy cudzych? – pomyślał Servaz.

– Chciałbym ci zadać kilka pytań. Popatrzył na Aodhágána.

Irlandczyk wytrzymał jego spojrzenie. Servaz poczuł, że atmosfera się zmienia. Nie byli już Martinem i Aodhágánem z dawnych czasów. Byli gliną i facetem, który nie cierpi spotkań oko w oko z glinami.

– Hugo Bokhanowsky, mówi ci to coś?

– Hugo? Oczywiście. Kto by go nie znał. Bystrzak… Trochę jak ty kiedyś. Nie, raczej jak Francis. Ty byłeś bardziej dyskretny, bardziej wycofany, mimo że nie miałeś im czego zazdrościć.

– Wiesz, że został zatrzymany? Skinął głową w milczeniu.

– Był w twoim pubie tego wieczoru, kiedy została zabita Claire Diemar. Wyszedł stąd, według niektórych świadków, kilkanaście minut przed zabójstwem. Zauważyłeś coś?

Irlandczyk się zamyślił. Następnie spojrzał na Servaza wzrokiem, jakim apostołowie patrzyli na Judasza.

– Byłem za barem, obsługiwałem, daleko od drzwi. Pub pękał

w szwach tamtego wieczoru. I tak jak wszyscy, patrzyłem, co się dzieje w telewizji. Nie, niczego nie zauważyłem.

– Pamiętasz, gdzie siedział Hugo z przyjaciółmi?

– Tam. Przyszli wcześniej, żeby sobie zająć najlepsze miejsca.

– Kto siedział z nim przy stoliku? Irlandczyk znowu się zamyślił.

– Nie jestem pewien. Ale sądzę, że byli tam Sarah i David. Sarah to piękność, najładniejsza dziewczyna, jaka przychodzi do mojego lokalu. Ale nie pozuje na księżniczkę. Fajna. Trochę zamknięta w sobie. Ona, Virginie, David i Hugo są prawie nierozłączni. Przypominają mi Francisa, Marianne i ciebie, gdy byliście w ich wieku…

Servaz poczuł ucisk w żołądku.

– Pamiętasz? Jak przychodziliście tutaj naprawiać świat, dyskutować o polityce? Mówiliście o buncie, o rewolucji, o zmianie systemu. Ha, ha!

Młodość jest wszędzie taka sama! Marianne… To był ktoś, pamiętasz?

Nawet śliczna Sarah nie dorasta jej do pięt. Wszyscy szaleliście na jej punkcie, to było widać. O, widziałem tu wiele studentek… Ale Marianne była wyjątkowa.

Servaz rzucił mu przenikliwe spojrzenie. Wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy, ale Aodhágán miał w tamtych czasach czterdzieści lat.

Nawet on nie mógł być całkowicie nieczuły na wdzięki Marianne. Na tę aurę tajemniczości i wyższości, którą rozsiewała. I na to zbiorowe szaleństwo wokół niej.

– David to najlepszy kolega Hugona.

– Wiem, kim jest David. A Virginie?

– Mała brunetka, trochę pulchna, w okularkach. Bardzo żywa, bardzo inteligentna. Z dużym autorytetem. To dziewczyna stworzona do zarządzania, wierz mi. Zresztą inni też. Do tego was szkolili, co? Do bycia dyrektorami haeru, ministrami i Bóg wie kim jeszcze.

Nagle Servaz coś sobie przypomniał.

– W piątek wieczorem, kiedy przyjechaliśmy do Marsac, była awaria prądu.

– Tak, na szczęście mam agregat na wszelki wypadek. To się stało jakieś dziesięć minut przed końcem meczu… Boże, nie mogę w to uwierzyć – powiedział Aodhágán pod nosem.

– W co?

– W to, że zostałeś gliną. – Westchnął przeciągle. – Wiesz, w latach siedemdziesiątych byłem więźniem w Long Kesh. To najbardziej syfiasty kryminał w Irlandii Północnej. H-Block, mówi ci to coś? To były strefy pod specjalnym nadzorem. Nazywano je tak, bo z lotu ptaka miały kształt litery H. Long Kesh było dawną bazą wojskową, w której brytyjska armia przetrzymywała republikanów i irlandzkich lojalistów, którzy się sprzeciwiali angielskiej okupacji. Zdezelowane instalacje, brud, wilgoć, powybijane okna, brak higieny… A ci pieprzeni klawisze to byli prawdziwi faszyści. Zimą był mróz i nie mogliśmy spać. Brałem udział w słynnym strajku głodowym w 1981 roku, w czasie którego Bobby Sands umarł po siedemdziesięciu dniach głodówki, na miesiąc przed śmiercią wybrany przez irlandzki naród na posła. Margaret Thatcher była bezwzględna.

Brałem też udział w „strajku kocowym” w 1978, kiedy odmówiliśmy noszenia więziennych ciuchów i chodziliśmy nago, zawinięci w zapchlone koce mimo panującego zimna, a także w „brudnym strajku” w tym samym roku, kiedy odmówiliśmy mycia się i smarowaliśmy ściany w celach odchodami i sikaliśmy na podłogę, żeby zaprotestować przeciwko torturom i znęcaniu się nad więźniami. Dawali nam zepsute jedzenie, pozbawili nas tytoniu, torturowali, upokarzali… Nie pękłem, nie ustąpiłem ani na krok.

Nienawidzę mundurów, młody Martinie, nawet niewidzialnych.

– A więc to prawda.

– Co?

– Że byłeś członkiem IRA.

Aodhágán nie odpowiedział. Patrzył na Servaza niezmąconym wzrokiem.

– A podobno w tamtych czasach IRA zachowywała się jak prawdziwa policja w gettach – zasugerował Servaz.

W oczach rozmówcy pojawił się błysk wściekłości. Ten człowiek nigdy nie zapomniał.

– Hugo to dobry chłopak – powiedział Aodhágán, zmieniając temat. – Uważasz, że jest winny?

Servaz się zawahał.

– Nie wiem. Dlatego musisz mi pomóc, nieważne, czy jestem gliną czy nie.

– Przykro mi, niczego nie widziałem.

– Może jest jakiś inny sposób.

Aodhágán spojrzał na niego pytająco.

– Pogadaj z ludźmi dookoła, popytaj, spróbuj się dowiedzieć, czy ktoś coś widział albo słyszał.

Irlandczyk popatrzył na Servaza z niedowierzaniem.

– Chcesz, żebym ja szpiegował dla policji?

Servaz przegnał obiekcje.

– Chcę, żebyś mi pomógł wyciągnąć z więzienia niewinnego człowieka – odparował. – Chłopak od wczoraj siedzi w areszcie tymczasowym.

Chłopak, którego lubisz. Wystarczy?

Aodhágán znowu spiorunował go wzrokiem. Servaz zauważył, że mężczyzna się zastanawia.

– Oto deal – odezwał się w końcu. – Przekażę ci wszystkie informacje przemawiające za jego niewinnością, jakie zdołam zebrać, a te, które mogą obciążyć chłopaka albo kogokolwiek innego, zostawię dla siebie.

– Do cholery! – zaprotestował Servaz podniesionym głosem. – Ktoś zabił kobietę, torturował ją i utopił w jej własnej wannie! Być może wariat jest na wolności, gotów to powtórzyć!

– To ty jesteś gliną – powiedział Irlandczyk, wstając z krzesła. – Kupujesz albo nie.


O 17.31 ponownie znalazł się na małym placu. Spojrzał na niebo. Było zaciągnięte chmurami czarnymi jak atrament. Znowu zanosiło się na deszcz. Wciąż czuł niepokój. Rozpoznawał to po ściśniętym żołądku.

Jest piątek wieczór, pomyślał. Coś się dzieje na tym placyku. Hugo mówi, że nie czuje się dobrze. Jest przed 20.30, mecz reprezentacji Francji jeszcze się nie zaczął. Idzie do swojego samochodu. Ktoś wychodzi zaraz za nim. Ktoś, kto siedział w tłumie ludzi w pubie i czekał na ten moment.

Półtorej godziny później Hugo zostaje znaleziony przez żandarmerię u Claire Diemar. Co się dzieje w ciągu tych sekund po wyjściu z pubu?

Chłopak jest sam czy może jest z nim ktoś jeszcze? W którym momencie urywa mu się film?

Omiótł spojrzeniem parking i rzędy samochodów. Z oddali dobiegł

huk grzmotu, przerywając wieczorną ciszę. Nagły powiew ciepłego wiatru rozczochrał mu włosy i spadło kilka kropel deszczu. Po przeciwnej stronie placu wznosił się najwyższy budynek Marsac – dziesięć betonowych pięter – jak brzydki pryszcz wśród niskich mieszczańskich kamienic i wolno stojących domów. Na parterze mieścił się psi salon piękności, biuro agencji pracy Pôle Emploi i bank. Servaz od razu je zauważył. Kamery.

Dwie. Jedna skierowana na wejście, druga na pozostałą część placu.

A więc także na parking… Przełknął ślinę. To by było cholerne szczęście.

Zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Mimo wszystko musiał jednak sprawdzić.

Zamknął z powrotem jeepa i ruszył wzdłuż rzędu samochodów w kierunku kamery.

Zauważył, że jest skierowana we właściwą stronę. Spojrzał za siebie na wejście do pubu. Co najmniej dwadzieścia pięć metrów… Teraz wszystko zależało od jakości obrazu. Kamera na pewno znajdowała się zbyt daleko, by zidentyfikować osobę wychodzącą z pubu – chyba żeby już było wiadomo, kogo się szuka. Ale być może nie była zbyt daleko, by zobaczyć, czy ktoś wyszedł za chłopakiem.

Nacisnął na domofon banku. Mechanizm otwierający drzwi zabrzęczał. Gdy znalazł się w środku, przeszedł przez główny hol, minął

klientów czekających w kolejce do okienek, przeszedł przez białą linię i pokazał odznakę jednej z pięciu pracownic.

Na ladzie stała figurka Superbohatera z wymalowanym logo banku.

Servaz pomyślał, że specom od reklamy nie brakuje poczucia humoru.

Gdzie był ich superbankier między końcem 2007 a październikiem 2008

roku, kiedy udziałowcy na całym świecie stracili dwadzieścia bilionów dolarów, czyli równowartość dóbr produkowanych na świecie w ciągu roku, a wszystko za sprawą zaślepienia – i niekompetencji – banków, inwestorów i traderów? Gdzie byli, kiedy bank musiał umorzyć długi Grecji, Portugalii i Hiszpanii?

Servaz poprosił o natychmiastowe spotkanie z dyrektorem placówki i pracownica podniosła słuchawkę. Dwie minuty później szedł w jego kierunku mężczyzna około pięćdziesiątki. Wyciągał ku niemu rękę, ale jego twarz była nieprzenikniona.

– Proszę za mną – powiedział.

Przeszklony gabinet na końcu korytarza. Dyrektor poprosił Servaza, by usiadł. Servaz odpowiedział, że nie trzeba. W dwóch słowach wyjaśnił, o co chodzi. Dyrektor położył palec na dolnej wardze.

– Nie wydaje mi się, żeby to był problem – oznajmił wreszcie z wyraźną ulgą. – Niech pan idzie za mną.

Opuścili przeszklony gabinet i przeszli przez korytarz. Mężczyzna pchnął jakieś drzwi. Pomieszczenie wielkości komórki z jednym małym oknem o matowej szybie. Na stole leżało urządzenie przypominające bardzo płaski odtwarzacz-nagrywarkę DVD na pilota. Obok znajdował się dziewiętnastocalowy monitor. Dyrektor go włączył.

– Mamy w sumie cztery kamery – powiedział – dwie w środku i dwie na zewnątrz. Towarzystwo ubezpieczeniowe nie wymagało aż tylu.

Wymagało tylko nadzoru wideo przy bankomacie. Proszę.

Dyrektor nacisnął na przycisk pilota. Na ekranie pojawiła się mozaika złożona z czterech obrazów.

– Interesuje mnie ta kamera – powiedział Servaz, dotykając palcem prostokąta, na którym widać było parking, w lewym górnym rogu.

Dyrektor nacisnął na guzik z numerem cztery i obraz zajął cały ekran. Servaz zauważył, że jest on lekko rozmyty w głębi, na wysokości wejścia do pubu.

– Nagrywa się jak leci czy jest czujnik ruchu?

– W środku jak leci, oprócz kamery przy bankomacie, która włącza się na czujnik ruchu. Nagrania są nadpisywane.

Servaz był zawiedziony.

– A zatem nagranie z ostatniego piątku na pewno zostało wymazane przez nagrania z następnych dni, tak? – zapytał.

– Nie, nie sądzę. – Dyrektor się uśmiechnął. – Kamera, o której pan mówi, również działa na czujnik ruchu, tak jak ta przy bankomacie.

Włącza się tylko wtedy, kiedy coś się dzieje na parkingu, co dość regularnie zdarza się w ciągu dnia, ale nocą bardzo rzadko. Poza tym aby zaoszczędzić pamięć, kamera zapisuje ograniczoną liczbę obrazów na sekundę. A jeśli moja pamięć nie zawodzi, dysk tego urządzenia ma pojemność jednego terabajta. To powinno spokojnie wystarczyć.

Przechowujemy nagrania tak długo, jak każe prawo.

Servaz poczuł, że jego puls lekko przyspiesza.

– Niech mnie pan nie pyta, jak to działa – powiedział dyrektor, podając mu pilota. – Chce pan, żebym wezwał człowieka, który to zakładał? Może tu być za pół godziny.

Servaz spojrzał na zegar w rogu ekranu, a następnie na zafoliowaną kartkę papieru przymocowaną do blatu za pomocą taśmy klejącej. Na górze kartki było napisane: „Instrukcja obsługi systemu monitoringu”.

– Nie trzeba, powinienem sam dać radę.

Dyrektor spojrzał na zegarek.

– Zamykamy za niecałe dziesięć minut. Może mógłby pan przyjść jutro…

Servaz się zastanowił. Ponaglała go pilność sprawy i własna ciekawość. Nie chciał stracić ani minuty.

– Nie, zostanę tutaj. Proszę mi powiedzieć, jak mam za sobą zamknąć.

Dyrektor trochę się usztywnił.

– Nie mogę zostawić banku otwartego ot tak po godzinie zamknięcia – zaprotestował. – Ale jeśli pan będzie w środku… – Zawahał się przez chwilę. – Zamknę pana od zewnątrz. Tak czy siak, wyłączę alarm. Nie chcę, żeby pan go niechcący uruchomił i żeby zwaliła się tu żandarmeria.

– Pokazał Servazowi wyświetlacz swojego BlackBerry. – Jak pan skończy, proszę do mnie zadzwonić na ten numer, przyjdę, by zamknąć za panem i włączyć alarm. Mieszkam obok.

Servaz zapisał numer w swoim telefonie. Dyrektor wyszedł, zostawiając jednak drzwi klitki uchylone. Servaz usłyszał, jak ostatni klienci opuszczają bank. Potem jego uszu doszły odgłosy zbierających się i żegnających pracowników. Oni także wyszli.

Pięć minut później dyrektor z teczką w dłoni wsunął głowę przez szparę w drzwiach.

– Poradzi pan sobie?

Servaz przytaknął, choć zaczynał w to wątpić. Instrukcja obsługi wyglądała na cholernie skomplikowaną, przynajmniej dla kogoś takiego, kto, jak on, generalnie ma problem z techniką. Zaczął od naciskania guzików pilota; obraz zniknął, by po chwili powrócić. Następnie udało mu się uzyskać tryb pełnoekranowy, ale wciąż nie miał właściwego obrazu.

Zaklął. W tej pieprzonej instrukcji nigdzie nie było napisane, jak odczytać nagrania. Jasna sprawa… Czy kiedykolwiek spotkał instrukcję obsługi, która byłaby w pełni użyteczna?

O godzinie 18.45 uświadomił sobie, że jest zlany potem. W pokoiku musiało być jakieś trzydzieści pięć stopni. Otworzył okienko. Było zabezpieczone dwoma grubymi prętami przytwierdzonymi do muru.

Zauważył, że okno wychodzi na ślepą uliczkę i że na zewnątrz znowu się rozpadało. Do pomieszczenia wraz z upragnionym chłodem wdzierał się szum deszczu.

Była 19.07, kiedy wreszcie zrozumiał, jak uruchomić odczyt. Gdy już dotarł do nagrań z kamery monitorującej parking, uświadomił sobie, że jest tylko jeden sposób na dojście do zapisu, którego szukał – z ostatniego piątku, z godziny chwilę przed 20.30 – jeżeli taki zapis w ogóle istniał: odtwarzać całe nagranie w przyspieszonym tempie.

Zrobił pierwszą próbę, ale w jakiś tajemniczy sposób przyspieszone odtwarzanie zablokowało się i nagranie wróciło do punktu wyjścia.

– CHOLERA! CHOLERA! CHOLERA! CHOLERA!

Jego głos niósł się po korytarzu i pustym holu. Nabrał powietrza.

Spokojnie. Dasz radę. Pocił się obficie, koszula kleiła mu się do pleców.

Postanowił odtwarzać zapis w przyspieszonym tempie do pewnego momentu, potem zwalniać do normalnego i kawałek dalej znów przyspieszać.

O 19.23 jego serce zaczęło bić szybciej. Na ekranie pojawiły się cyfry 20.12… Przełączył na normalne tempo odtwarzania. Właśnie o tej godzinie coś włączyło kamerę. Z parkingu wyjeżdżało jakieś auto. Servaz przyjrzał

się samochodowi mijającemu kamerę. Ekran rozświetlił blask. Nad Marsac rozpętała się burza, wycieraczki samochodu chodziły w tę i z powrotem, tak że trudno mu było dojrzeć cokolwiek w środku. Aż w jednej, króciutkiej chwili udało mu się dostrzec małżeństwo około pięćdziesiątki. Znowu poczuł zawód. Obraz urwał się i włączył ponownie o godzinie 20.26. Za kurtyną deszczu przez parking jechało inne auto.

Było coraz mniej światła, ale system kompensował ten brak. Widoczne w głębi drzwi pubu były coraz bardziej rozmyte. Zastanawiał się, czy będzie w stanie cokolwiek zobaczyć, gdyby ktoś w tamtym momencie opuścił lokal. Potarł powieki. Od wpatrywania się w ekran piekły go oczy.

Szum deszczu był ogłuszający, można było odnieść wrażenie, że dochodzi z ekranu. Nagle zesztywniał. Hugo… Wyszedł z pubu. Pomimo niewyraźnego obrazu i burzy nie miał najmniejszych wątpliwości co do tożsamości postaci. Miała na sobie te same ubrania co Hugo na miejscu zbrodni. Fryzura i kształt twarzy się zgadzały. Servaz przełknął ślinę. Miał

świadomość, że następne sekundy będą decydujące.

No już. Idź.

Servaz wlepił wzrok w ekran. Zobaczył, jak młody człowiek idzie alejką między zaparkowanymi samochodami. Ciąg migawek zapisanych z częstotliwością dziesięciu obrazów na sekundę nieco szatkował jego ruch.

Młody człowiek zastygł w bezruchu w samym środku alejki i podniósł oczy ku niebu. Stał tak dłuższy czas.

Co ty wyprawiasz, na Boga?

Hugo był tak nieruchomy, że Servaz zastanawiał się, czy przypadkiem odtwarzanie znowu się nie zablokowało. Jednocześnie obserwował wejście do pubu. Ale tam nic się nie działo. Krew pulsowała w jego ciele tak mocno, że czuł to w spoconych opuszkach palców, które zostawiały wilgotne ślady na pilocie. No idź… Servaz wzrokiem szukał

samochodu, który Hugo zostawił przed domem Claire Diemar, ale nie widział go. A przecież auto musiało być gdzieś tu, w tej alejce. Nagle Hugo ruszył w prawo i zniknął. Cholera! Pośrodku parkingu stała betonowa budka – zapewne jakieś pomieszczenie techniczne – i Hugo zaparkował za nią! Servaz znowu zaklął i już miał uderzyć pięścią w stół, kiedy w głębi drzwi pubu się otworzyły…

A niech to!

Widział dokładnie. Otworzył usta i wpatrywał się w ekran. Istniała pewna szansa. Niewielka, całkiem malutka. No, podejdź tu… Postać ruszyła alejką w stronę kamery. Ze względu na ustawienie urządzenia także jej zachowanie było widoczne jako sekwencja nieruchomych obrazów. Postać szła w kierunku miejsca, w którym Hugo zaparkował

samochód. Servazowi zaschło w gardle. Nowo przybyły był wysoki i szczupły. Miał na sobie bluzę, której kaptur włożył na głowę. Cholera!

Nagle Servaz zrozumiał, że nie zobaczy jego twarzy i się wkurzył. Mimo wszystko dostrzegł przynajmniej jeden pozytyw: dzięki temu nagraniu zeznania Hugona stawały się bardziej prawdopodobne. Nawet jeśli nie były decydującym dowodem w tej sprawie. Postać w kapturze zniknęła za betonową budką.

I co teraz?

Była jeszcze jedna szansa. Samochód musiał cofnąć, w którymś momencie na pewno pojawi się w polu widzenia kamery. Może uda się zobaczyć, kto siedzi za kierownicą. Servaz czekał ze ściśniętym gardłem, w skrajnym napięciu. Za długo. Za długo to trwało… Coś musiało się stać.

Jakiś hałas.

Zerwał się na równe nogi. Usłyszał hałas, ale nie za oknem: wewnątrz banku.


– Jest tu ktoś?

Żadnej odpowiedzi. Może mu się zdawało. Deszcz na dworze walił tak głośno, że Servaz nie był już pewien. Wieczornym powietrzem znowu wstrząsnął grzmot. Policjant chciał z powrotem skupić uwagę na ekranie.

Nie, przecież coś usłyszał… Wcisnął pauzę i wstał. Wyszedł na korytarz.

– Hej! Kto tam?

Jego głos rozbrzmiewał echem w pustym holu, który znajdował się na jednym końcu korytarza. Na drugim końcu Servaz zauważył wyjście awaryjne – metalowe drzwi z poziomą sztabą. Zamknięte.

Zawahał się i ostatecznie ruszył w kierunku holu. Nikogo nie widział.

Okienka, rzędy kolorowych foteli, biała linia. Hol był pusty. Zawrócił.

Z tym, że… teraz to poczuł.

Delikatny powiew powietrza.

Prawdopodobnie między oknem jego klitki a jakimś innym otworem.

Znowu zawrócił i przez szklane drzwi wyjrzał na opustoszały plac. Drzwi były zamknięte. Cień stopniowo wypełniał wnętrze. Aż po najdrobniejsze zakamarki. Cień i cisza. Servaz miał wrażenie, jakby ktoś potraktował jego nerwy tarką. Sięgnął: po broń, którą nosił na biodrze, wyjął ją z kabury.

Od miesięcy tego nie robił. Dokładniej – od zimy 2008 roku.

Od czasu Hirtmanna…

Cholera!

Ruszył wzdłuż lady przy okienkach. Po drugiej stronie był jeszcze jeden korytarz. Szedł teraz powoli, mocno trzymając pistolet. Miał

nadzieję, że ktoś nie będzie akurat przechodził przed szklanymi drzwiami banku i go nie zobaczy. Nie był jeszcze całkiem pewien, czy nie ulega jakiejś paranoi. Poza tym nie trzymał broni w przepisowej pozycji, ciągle licząc na to, że nie będzie musiał jej użyć. Pot kapał mu z brwi do oczu i Servaz raz po raz mrugał.

Drugi korytarz był krótszy od pierwszego. Znajdowały się tu tylko jedne drzwi. Do toalety.

Przykucnął i przyłożył dłoń do dwucentymetrowej szpary pod nimi.

Prąd powietrza przechodził tamtędy.

Pchnął drzwi, pokonując opór hydraulicznego samozamykacza. Woń przemysłowego środka czyszczącego. Nagle przeciąg stał się silniejszy i Servaz natężył całą uwagę. Drzwi do męskiej toalety.

Były otwarte.


Ktoś zapomniał zamknąć okno, a ponieważ dyrektor nie włączył systemu alarmowego, nikt tego nie zauważył. Servaz szukał jakiejś łatwej odpowiedzi. Brzytwa Ockhama. Hipoteza, jakoby ktoś miał się dostać do banku, żeby go załatwić, podczas gdy była niejedna okazja, by zrobić to gdziekolwiek na zewnątrz, wydała mu się okrutnie naciągana.

Stanął obiema stopami na krawędzi muszli klozetowej i podciągnął

się na wysokość niewielkiego okna. Takie same pręty jak w jego klitce. Na dworze lał deszcz. Niczego nie zauważył. Gdy schodził na podłogę, usłyszał

kolejny hałas, nie w toalecie, ale wewnątrz banku. Krew kotłowała się w jego żyłach z siłą wody spadającej na turbiny elektrowni. Nagle poczuł

strach. Z walącym sercem, na nogach z waty odwrócił się do drzwi. Ktoś był gdzieś w banku… Mocno ścisnął pistolet, ale jego mokra dłoń ślizgała się na wilgotnej rękojeści.

Wezwać posiłki. Ale jeżeli się myli? Wyobraził sobie wytłuszczone tytuły w gazetach: „Policjant przeżywa atak paranoi w pustym banku”.

Mógł też zadzwonić do dyrektora pod pretekstem, że nie potrafi odczytać nagrań. I co dalej? Będzie tu siedział zamknięty, aż ktoś przyjdzie? Takie były jego myśli, gdy nagle jego uszu dobiegło trzaśniecie drzwi awaryjnych.

Psiakrew!

Wyskoczył z łazienki, biegiem minął okienka, poślizgnął się na zakręcie i rzucił się w głąb korytarza. Przeszedł przez metalowe drzwi.

Schody. Dudnienie czyichś kroków nad jego głową. Cholera! Servaz pędem wbiegł na schody. Dwa biegi betonowych stopni i jedne drzwi na każdym piętrze. Stopnie drgały pod jego stopami. Nadstawiał uszu, by usłyszeć, czy uciekinier nie opuszcza klatki schodowej, ale był pewien, że idzie dalej. Po trzech piętrach Servaz dostał zadyszki. Ogień palił mu płuca.

Uczepił się metalowej poręczy. Na piątym piętrze zatrzymał się, by złapać oddech, zgięty wpół, z dłońmi na kolanach. Jego płuca pracowały głośno jak kowalski miech. Pot spływał mu po nosie. Koszula na plecach była mokra. A jego cel nie przerywał wspinaczki, Servaz czuł pod stopami wibracje schodów. Znowu ruszył do góry. Dochodził do siódmego piętra, kiedy nad jego głową rozległo się skrzypnięcie, a następnie trzask metalowych drzwi. Otworzył drzwi na siódmym. Nie skrzypiały ani nie trzaskały. To nie przez te drzwi przeszedł uciekinier… Serce waliło w piersi Servaza, jakby miało eksplodować. Przez moment zastanawiał się, czy mógłby umrzeć na zawał, wspinając się po schodach w pogoni za mordercą.

Minął dziewiąte.

Kiedy pokonał dwa ostatnie biegi schodów, jego mięśnie były jak z betonu. Dach… To stamtąd pochodziło metaliczne trzaśniecie. To tam schronił się uciekinier. Strach powrócił do niego z całym impetem. Servaz przypomniał sobie śledztwo w Pirenejach. Swoje zawroty głowy i lęk wysokości. Zawahał się.

Był zlany potem. Przekładając pistolet z jednej ręki do drugiej, wytarł

dłonie w spodnie, przetarł twarz mankietem koszuli. Wpatrując się w metalowe drzwi, czekał, aż jego serce trochę się uspokoi.

Co go czeka po drugiej stronie? A jeśli to pułapka?

Wiedział, że z powodu lęku przestrzeni od razu jest na słabszej pozycji. Ale miał broń…

Czy ten, którego ściga, jest uzbrojony?

Wahał się, jaką przyjąć taktykę. Niecierpliwość i pilność sprawy gnały go do przodu. Położył drżącą dłoń na metalowej poprzeczce.

Skrzydło drzwi skrzypnęło, gdy je pchnął. Natychmiast znalazł się w samym środku burzy, błysków, wiatru i deszczu. Czuł, że na dachu, na odsłoniętej powierzchni wieje o wiele mocniej niż na dole. Poczuł pod butami żwirek, którym wysypany był dachowy taras – duża płaska powierzchnia obrzeżona betonowym murkiem o wysokości zaledwie dwudziestu centymetrów. Servaz poczuł, że jego żołądek zamienił się w twardy supeł. Widział dachy Marsac, iglicę kościoła otoczoną chmurami, mokre pagórki, niebo potężne jak morze, całkowicie zachmurzone.

Pozwolił, by drzwi za jego plecami się zatrzasnęły. Gdzie go tu przygnało?

Wiatr targał mu włosy. Rozejrzał się na prawo i lewo. Z dachu wyrastał

rząd ceglanych wieżyczek wysokich mniej więcej na metr, w których znajdowały się otwory wentylacyjne. Servaz zauważył też długie gumowe węże rzucone na podłoże i trzy anteny satelitarne. To wszystko.

Gdzie on się schował?

Deszcz się wzmógł. Lał mu się za kołnierz i spływał po karku, bębnił

o czaszkę, spłukiwał twarz. Nad miastem zalegały czarne chmury. Pagórki rozjaśniały błyskawice. Servaz miał wrażenie, jakby wisiał pod niebem.

Wiatr w uszach.

Jakiś odgłos po lewej…

Odwrócił głowę w tę stronę, trzymając w ręku wycelowaną broń.

W tej samej chwili jego mózg dokonał analizy sytuacji i w ciągu jednej setnej sekundy wyciągnął wniosek: „pułapka”. Jakiś kamyk, jakiś przedmiot. Ktoś po prostu coś rzucił, by skierować jego uwagę w niewłaściwą stronę.

Usłyszał – ale za późno – tupot nóg za swoimi plecami, poczuł

gwałtowne uderzenie w kark, ktoś chwycił go w pasie i brutalnie pchnął

do przodu. Pod wpływem paniki zwymiotował. Zaparł się nogami, wypuścił

broń, tłukł rękami na oślep.

Napastnik popychał go i ciągnął, korzystając z przewagi, jaką dał mu efekt zaskoczenia i fakt, że to on zainicjował starcie. Zanim Servaz zdążył

zareagować, poczuł, że z całym impetem leci w kierunku krawędzi dachu.

– NIEEEEEEEEEE!

Usłyszał własny krzyk, zobaczył, że krawędź zbliża się zdecydowanie za szybko, a pejzaż dookoła spieszy mu na spotkanie, mimo że jego podeszwy rozpaczliwie starały się nie stracić kontaktu ze żwirem.

Dziesięć pięter.

Jego perspektywa – drzewa, niewielki park podobny do angielskiego skweru ze stojącymi wokół kamienicami z czerwonej cegły, białe gzymsy, dachy, kwadratowa, spiczasta dzwonnica, samochody, gołąb – uległa rozszerzeniu i zakłóceniu, zdeformowana przez strach, deszcz, zawroty głowy Servaz zawył. Zobaczył cały plac pogrążony w cieniu, rząd balkonów u swoich stóp, pionowe i zlewające się ze sobą strugi deszczu, czubki własnych butów uderzające o betonowy murek. Ostateczne pchnięcie i własne ciało lecące do przodu…

Przez chwilę kołysał się tak nad przepaścią, przytrzymywany z tyłu przez czyjąś rękę.

Następnie otrzymał potężny cios w głowę, jego pole widzenia zalały świetliste plamki i Servaz zapadł się w czarną dziurę.


Tego samego wieczoru o godzinie 20.30 Irène Ziegier i Zuzka Smatanova wróciły samolotem z Santorynu na lotnisko Tuluza-Blagnac. Lot trwał

mniej niż dwie godziny i miały jeszcze w pamięci widok z samolotu wznoszącego się nad wulkaniczną wyspą, stromy klif o wysokości stu dwudziestu metrów, wpadający do lśniącego morza i białe domki wyglądające jak ptasie łajno na wierzchołku wulkanu.

Na lotnisku odebrały bagaże i skierowały się do holu D. Stamtąd darmowy autobus miał je zawieźć na „ekonomiczny” parking, na którym od miesiąca czekał ich samochód (całkowity koszt parkowania wyniósł

108 euro). Słowaczka opłaciła prawie całe wakacje. Irène kupiła sobie tylko bilet w obie strony i pokryła rachunki w dwóch restauracjach: na Paros i na Naksos. Zdecydowanie posada striptizerki i kierowniczki nocnego klubu była znacznie bardziej dochodowa niż praca w żandarmerii. Irène zastanawiała się kiedyś, jak zareagowałoby jej dowództwo, gdyby się dowiedziało, że jej partnerką jest szefowa dyskoteki ze striptizem, która reguluje także część jej rachunków. Podjęła już jednak rozstrzygającą decyzję, że gdyby któregoś dnia miała wybierać między swoją pracą a Zuzką, nie zawaha się ani chwili.

Ciągnęły za sobą walizki na kółkach, patrząc na deszcz za oknami i z nostalgią wspominając greckie słońce. Gdy mijały kiosk z gazetami, Irène znieruchomiała.

– Co jest? – zapytała Słowaczka.

– Zaczekaj.

Zuzka rzuciła jej pytające spojrzenie. Ziegler zostawiła walizkę.

Podeszła do okienka. Zdjęcie było złej jakości, ale rozpoznała go.

Z pierwszej strony jednej z gazet patrzyła na nią blada od światła fleszy twarz Martina Servaza. Tytuł głosił: HIRTMANN PISZE DO POLICJI.

Загрузка...