31

HEISENBERG

Servaz lubił to przeczucie zbliżania się do celu, kiedy wszystkie elementy, jeden po drugim, zaczynały wskakiwać na swoje miejsce. Dźwięk podobny do uderzeń werbla w klatce piersiowej. Podmuch powietrza. Kawalkada.

Odgłosy zwycięstwa. Wjechał na autostradę z nogą na pedale gazu, powietrze wokół niego było tak gorące, że na horyzoncie drżało jak miraż; nad jego głową wisiało bladoniebieskie, mleczne niebo.

Pomyślał o Santosie, o jego wezwaniu. Wiedział, że jeśli szybko upora się z tą sprawą, Generalna Inspekcja będzie musiała wziąć to pod uwagę i odpuścić. Ale co będzie, jeśli wsadzi do puszki pieszczocha mediów, przyszłego herolda partii rządzącej, akurat tego gościa, którego nie należy dotykać? Czy nie będą mieć pokusy, by kazać mu za to zapłacić?

Oczywiście, że tak. A on na tym parkingu dał im swoją głowę jak na tacy…

Ale teraz miał to gdzieś. Zostało w nim tylko podniecenie, jakie odczuwa myśliwy na widok lisa złapanego w sidła.


Lis miał nietęgą minę. Ten, który ostatnio boksował, wyglądał na otumanionego. Przygaszonego. Nie omieszkał wszakże posłać Servazowi swojego magicznego uśmiechu, który jednak zmienił się w grymas ust, nie dosięgając oczu. Słuchał policjanta, nie okazując żadnej reakcji, najmniejszej emocji na wieść o doniesieniu żony.

– Pan także studiował w Marsac, komendancie – odezwał się poseł. – Tak mi pan powiedział. Przypomina pan sobie wykłady z języków i kultury antycznej? Moje ulubione. A do tego wiedza o teatrze. – Servaz pomyślał o Margot. Lacaze bawił się nożem do papieru, próbując ustawić jego szpic na palcu wskazującym. – Słyszał pan więc o hybris.

Komendant nie powiedział ani tak, ani nie, nie poruszył się, tylko patrzył na Lacaze’a. Typowa potyczka między dwoma dominującymi samcami o to, który z nich ma najdłuższego, który sika najdalej. Tym razem jednak Lacaze wiedział, że przegrał, 1 starał się jedynie uratować twarz.

– Ten, kto chciał dojść zbyt wysoko, narażał się na zazdrość i gniew bogów. Wygląda więc na to, że bogowie wybrali moją małżonkę, by była ich ramieniem zemsty. O tak, kobiety są nieprzewidywalne.

W tym punkcie Servaz zgadzał się z Lacaze’em, ale nie okazał tego.

– Czy pańska małżonka mówiła prawdę? – zapytał z lekkim namaszczeniem.

Znowu spotkali się w supernowoczesnym domu na bogatym leśnym osiedlu. Lacaze poprosił o to Servaza, gdy ten dodzwonił się do niego do merostwa. Tym razem jednak małżonki nie było widać. Słońce wpadało przez przeszklone okna, prześwitując między pionowymi żaluzjami i rzucając jasne paski na hebanowe ściany, na których wisiały fotografie przedstawiające pana domu.

– Tak.

– Czy pan zabił Claire Diemar?

– Wydaje mi się, iż muszę panu przypomnieć, że nie może pan postawić mnie w stan oskarżenia bez zatrzymania, a co się z tym wiąże, bez uchylenia mojego immunitetu, a także, że muszę niezwłocznie skontaktować się z adwokatem, ale żeby odpowiedzieć na pańskie pytanie, komendancie: nie, nie zabiłem jej. Kochałem Claire, a Claire kochała mnie.

– Hugo Bokhanowsky twierdzi inaczej. Według niego Claire zamierzała pana zostawić.

– Z jakiego powodu?

– Claire i Hugo byli kochankami. Lacaze spojrzał na niego zaskoczony.

– Mówi pan poważnie?

Servaz przytaknął. Zobaczył na twarzy posła cień zwątpienia.

– Ten chłopak zmyśla. Claire nigdy mi o nim nie mówiła. Snuliśmy plany na przyszłość…

– A jednak ostatnim razem powiedział mi pan, że nie chciała, żeby pan odszedł od żony.

– Dokładnie tak. Dopóki nie będzie pewna, czego chce. Ale z pewnością też dopóki Suzanne będzie… w tym stanie.

– Chce pan powiedzieć: dopóki będzie żyła? Oczy polityka zasnuły się czarnym cieniem.

– Lacaze, czy w ostatnim czasie śledził pan Claire? Czy miał pan w stosunku do niej jakieś wątpliwości?

– Nie.

– Czy wiedział pan o jej związku z Hugonem Bokhanowskim?

– Nie.

– Czy w piątek wieczorem był pan u niej?

– Nie.

Trzy zdecydowane odpowiedzi.

– Gdzie pan był w piątek wieczorem?

Na twarz posła powrócił uśmiech – i puste spojrzenie.

– Tego… tego nie mogę panu powiedzieć.

Wypowiadając te słowa, Lacaze uśmiechnął się ironicznie, jakby tym razem dotarł do niego cały komizm sytuacji, a zarazem jej beznadziejność.

Servaz westchnął.

– Na Boga, Lacaze! Jeśli odmówi pan współpracy, będę musiał

zawiadomić sędziego, a on na pewno postanowi uchylić pański immunitet.

Właśnie jest pan w trakcie rujnowania własnej kariery.

– Pan nie rozumie, komendancie. Właśnie kiedy panu to powiem, moja kariera legnie w gruzach. Z jednej i z drugiej strony nie mam ruchu.


Espérandieu słuchał jednego z dwóch czy trzech albumów, które uważał

za najlepsze wydawnictwa rockowe 2009 roku, West Ryder Pauper Lunatic Asylum zespołu Kasabian. Z odtwarzacza w jego renault mégane płynęły właśnie dźwięki kawałka zatytułowanego Fast Fuse, kiedy ktoś zastukał w szybę od strony pasażera. Vincent ściszył i otworzył drzwi.

– Musimy się z kimś spotkać – powiedział Servaz, zajmując miejsce.

– A Margot?

– Przy wjeździe stoi wóz żandarmerii. – Komendant wskazał niebieski samochód zaparkowany przy drodze, na końcu dębowej alei i łąki. – Samira pilnuje tyłów, a Margot jest na zajęciach. Znam Hirtmanna. Jeśli ma działać, to bez ryzyka. A już na pewno nie będzie ryzykował powrotu pod celę.

– A my dokąd?

– Ruszaj.

Wjechali do miasta. Servaz po drodze informował Vincenta o dalszej trasie. Po rozmowie z Lacaze’em cały jego entuzjazm się ulotnił. Martin nie potrafił zrozumieć, dlaczego poseł upierał się, by nie powiedzieć, gdzie był

tamtego wieczoru. Coś się nie zgadzało. Czuł, że Lacaze ma słuszne powody, by zdecydowanie obstawać przy swoim stanowisku. W żadnym razie nie zachowywał się jak człowiek, który popełnił morderstwo. Ale może Lacaze jest po prostu bardzo dobry w te klocki? W końcu to polityk, czyli zawodowy aktor i kłamca.

– To tutaj – powiedział Servaz.

Miasteczko uniwersyteckie znajdowało się na jednym z pagórków, które wznosiły się nad miastem. Pięć identycznych budynków stojących w szeregu. Wjechali przez małą bramę z tablicą: MIASTECZKO UNIWERSYTECKIE

IM.

PHILIPPE’A-ISIDORE’A

PICOT

DE

LAPEYROUSE’A.

Zaparkowali pod drzewami. Trawniki były opustoszałe. W przeciwieństwie do Marsac rok akademicki na wydziale nauk ścisłych już się skończył i większość studentów wyjechała. Miejsce wyglądało na opustoszałe. Długi czteropiętrowy budynek z rzędami dużych okien, dzięki którym pokoje musiały być jasne i przyjemne, wyglądał imponująco. Jednak skoro tylko Servaz i Espérandieu znaleźli się w holu, zrozumieli, że nie wszystko tu gra. Na ścianach porozwieszane były transparenty z hasłami: PŁACIMY

CZYNSZ, WYMAGAMY MINIMUM, MAMY DOSYĆ KARALUCHÓW, CROUS∗

= BRUD. Nie było windy. Gdy wchodzili po schodach, szybko stwierdzili zasadność tych haseł: plastikowe panele na suficie były poodrywane, żółta farba na ścianach złuszczona, a na drzwiach prysznica wisiała kartka z napisem: AWARIA. Servaz miał wrażenie, że rzeczywiście widział jednego czy dwa owady sunące po podłodze. Koledzy z brygady antynarkotykowej podali im numer pokoju: 211. Policjanci stanęli przed drzwiami. Ze środka słychać było włączoną na cały regulator muzykę. Espérandieu zapukał i odezwał się, starając się nadać głosowi młodzieńczy ton: – Heisenberg, jesteś tam, stary?

Muzyka umilkła. Czekali dobre trzydzieści sekund, zastanawiając się, czy aby Heisenberg nie wymknął się oknem, kiedy stanęła przed nimi szczupła dziewczyna w podkoszulku i szortach. Miała sterczące blond

∗ CROUS (Conseil Régional des Ceuvres Universitaires et Scolaires) - organizacja zajmująca się pomocą socjalną dla studentów, prowadząca między innymi akademiki, stołówki itp.


włosy – kolor ten był równie nienaturalny jak czerń u ich nasady. Jej ramiona były tak chude, że pod opaloną skórą wyraźnie widać było kości i żyły. W pokoju panował półmrok – roleta była niemal całkowicie zasunięta. Dziewczyna zamrugała powiekami. Zmierzyła ich kolejno od stóp do głów rozmytym spojrzeniem.

– Heisenberga nie ma? – zapytał Vincent.

– A wy to kto?

Surprise! – zawołał wesoło zastępca komendanta, pokazując legitymację. Odsunął blondynkę i wszedł do środka.

Ściany pokoju prawie w całości pokrywały zdjęcia, plakaty, ulotki, ogłoszenia. Wśród fotografii Espérandieu rozpoznał podobizny Kurta Cobaina, Boba Marleya i Jimiego Hendriksa – idoli młodych ludzi upojonych wolnością, ale także drągami (co skądinąd było cholernym paradoksem). Kiedy tylko wszedł do pokoju, wyczuł unoszący się w powietrzu zapach: THC, tetrahydrokannabinol w najpowszechniejszej postaci – haszysz.

– Heisenberga nie ma?

– A czego od niego chcecie?

– Nie twoja sprawa – powiedział Espérandieu. – Jesteś jego panienką?

Rzuciła im nienawistne spojrzenie.

– A co wam do tego?

– Odpowiadaj.

– Spadajcie.

– Nie wyjdziemy, dopóki się z nim nie zobaczymy.

– Nie jesteście z „narkotyków” – zauważyła.

– Nie. Wydział kryminalny.

– Zadzwońcie po ludzi z „narkotyków”. Nie macie prawa czepiać się Heisenberga.

– A skąd ty o tym wiesz? To twój chłopak?

Nie odpowiedziała. Z błyskiem niechęci w rozmytych oczach popatrywała to na jednego, to na drugiego z policjantów.

– Dobra, w każdym razie ja spadam – powiedziała. Zrobiła krok w kierunku drzwi. Espérandieu wyciągnął rękę i złapał ją za nadgarstek.

Natychmiast, jak wyrywający się kot, odwróciła się i wbiła mu paznokcie w przedramię. Do krwi.

– Au! O kurwa, podrapała mnie!

Nie puścił jej jednak, ale mocno chwycił za drugi nadgarstek, usiłując powstrzymać jej wierzganie. Dziewczyna walczyła jak tygrysica.

– Puszczaj, ty śmierdzący psie! Zabieraj ode mnie te brudne łapy, pieprzony glino!

– Niech się pani uspokoi! Niech pani przestanie albo panią zamkniemy!

– Nie masz za co, śmieciu! Nie macie prawa tak się znęcać nad kobietą! Cholera, zostawcie mnie!

Miotała się, piszczała i pluła jak wściekłe zwierzę. Kiedy Servaz zbierał się, by przyjść podwładnemu z pomocą, mocno uderzyła głową w ścianę.

– Uderzył mnie pan! – zawołała z rozbitym czołem. – Krwawię!

Ratunku! Gwałcą!

Espérandieu próbował zasłonić jej usta dłonią, żeby nie krzyczała.

Choć akademik był prawdopodobnie w trzech czwartych pusty, zbiegliby się wszyscy, którzy byli na miejscu. Ugryzła go. Podskoczył, jakby poraził

go prąd i już miał uderzyć ją w twarz, kiedy Servaz przytrzymał jego nadgarstek.

– Nie.

Drugą ręką przekręcił zamek w drzwiach. Dziewczyna trochę się uspokoiła, próbując ocenić swoje położenie. Jej zapadnięte oczy miotały nienawistne błyski. Zrozumiała, że jest w pułapce. Krew obficie lała jej się z czoła. Zaczęła rozcierać nadgarstki, na których wciąż widać było czerwone ślady palców Vincenta.

– Chcemy po prostu porozmawiać z Heisenbergiem – powiedział

spokojnie Servaz.

Dziewczyna usiadła na brzegu łóżka. Podniosła głowę. Próbowała zatamować krew brzegiem podkoszulka, odsłaniając przy tym maleńkie piersi w liliowym biustonoszu.

– I co mu chcecie powiedzieć?

– Chcemy mu zadać parę pytań.

– Heisenberg to ja.

Servaz i jego zastępca wymienili spojrzenia. Przez chwilę zastanawiali się, czy dziewczyna nie próbuje ich wprowadzić w błąd, po czym Servaz uświadomił sobie, że nie. Koledzy z „narkotyków” specjalnie nie powiedzieli im, że Heisenberg jest kobietą. Na pewno zawczasu nieźle się ubawili, wyobrażając sobie zaskoczenie policjantów i trudności, jakie na nich czekały.

– I możecie mnie zamknąć, nie będę odpowiadać na wasze pytania.

Mam układ z waszymi kolegami. Nawet są na to jakieś papiery.

– Mam gdzieś waszą umowę.

– Ach tak? No cóż, przykro mi, ale nie tak to działa, panowie.

Rozmawiam tylko z gośćmi z „narkotyków”. Mimo że sędzia jest okay. Nie możecie mnie przesłuchać ot tak!

– No cóż, powiedzmy, że reguły uległy zmianie. Możesz zadzwonić do twojego gliny, jeśli tak ci pasuje. No już. Dzwoń. Zapytaj go…

Potrzebujemy kilku odpowiedzi. Nie masz już ochrony, jesteś wystawiona.

Albo rozmawiasz z nami, albo idziesz do puszki.

Patrzyła na nich bladozielonymi oczami, próbując zgadnąć, czy nie blefują.

– Dzwoń do twojego gliny. Raz-dwa.

Zwyciężona, spuściła głowę.

– Czego chcecie?

– Zadać ci kilka pytań.

– W rodzaju?

– W rodzaju: czy Paul Lacaze jest twoim klientem?

– Co?

– Paul La…

– Nie no, kurczaczku, wiem, kto to jest Paul Lacaze. Pan mówi serio?

Uważa pan, że taki gość ryzykowałby kupowanie dragów u mnie? Cholera, pan żartuje?

– A kim są twoi klienci? Studentami?

– Nie tylko. Mieszczuchy z Marsac, wypindrzone laski, naprawdę strasznie wkurzające, ale za to nadziane, a nawet robotnicy: w naszych czasach z drągami dzieje się to co z golfem. Następuje demokratyzacja.

– Pewnie masz dobre oceny z socjologii, co? – zażartował

Espérandieu.

Nawet go nie zaszczyciła spojrzeniem.

– Jak to wygląda? – chciał wiedzieć Servaz. – Gdzie trzymasz towar?

Powiedziała mu. Heisenberg miała kontakt z „magazynierem” – w policyjnym żargonie jest to osoba, która zgadza się przechować towar, najczęściej narkoman lub kilku narkomanów, którzy świadczą taką usługę w zamian za parę działek. Magazynier Heisenberg nie był

narkomanem. Była to osiemdziesięciotrzyletnia starsza pani mieszkająca samotnie w małym domku, do której dziewczyna wpadała raz w tygodniu po południu, żeby porozmawiać.

– A twoi klienci, masz listę?

Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

– Co?! Nie!

– Czy znasz liceum w Marsac? – zapytał. Rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie.

– Taaa…

– Uczniowie się u ciebie zaopatrują?

Skinęła głową. Jej źrenice błyszczały wyzywająco.

– Mhm.

– Co? Nie dosłyszałem.

– Nie tylko uczniowie.

Servaz poczuł znajome mrowienie w dole pleców.

– Jakiś nauczyciel? Skąd?

Na jej twarzy pojawił się uśmieszek triumfu.

– Taaa, nauczyciel. Z Marsac. Z elitarnej szkoły. Zaskoczony, hę?

Servaz spojrzał w jej wodniste oczy, żeby sprawdzić, czy nie blefuje.

– Nazwisko.

– Przykro mi. Nic z tego. Nie sypię.

– Nie no, serio? A twój układ z „narkotykami”?

– Nie w taki sposób – uściśliła, urażona, jakby ją obrazili.

– Hugo Bokhanowsky: mówi ci to coś?

Potwierdziła skinieniem głowy.

– A David Jimbot? Znowu przytaknęła.

– Nazwisko nauczyciela – naciskał.

– Nie mogę tego zrobić, gościu.

– Słuchaj, mam dość. Tracę przez ciebie czas. W „narkotykach” mają na ciebie teczkę grubą jak Talmud. I tym razem sędzia nie będzie pobłażliwy. Wystarczy jeden nasz telefon i jest gotów cię wsadzić.

Posiedzisz ładny kawałek…

– Dobra, kurwa, już! Van Acker.

– Co?

– Francis Van Acker. Tak się nazywa. Nie wiem, co wykłada w Marsac. Facet z bródką, który uważa się za pępek świata.

Servaz spojrzał na nią. Francis… Oczywiście, jak to możliwe, że nie wpadł na to wcześniej?


Siedzą w samochodzie we czwórkę. Jadą szybko. Za szybko. W nocy.

Krętą drogą wijącą się wśród drzew. Szyby są spuszczone. Wiatr tańczy im we włosach, włosy Marianne, która siedzi oparta o niego na tylnym fotelu, mieszają się z jego włosami, Martin wdycha truskawkowy zapach jej szamponu. To rok, w którym Freddie Mercury pyta na falach radiowych, kto chce żyć wiecznie, a Sting zastanawia się, czy Rosjanie również kochają swoje dzieci. Francis siedzi za kierownicą.

Czwarta osoba to niewątpliwie „Jimmy”, a może Louis: Servaz już nie pamięta. Francis i Jimmy nieustannie rozmawiają, śmieją się, żartują. Piją piwo, wyglądają na wesołych, niezniszczalnych i trochę wstawionych.

Francis prowadzi za szybko. Jak zwykle, ale to jego samochód. I nagle w jego wolnej ręce pojawia się joint. Podaje go Jimmy’emu, który chichocze głupkowato, a potem się zaciąga. Servaz czuje, że Marianne jest spięta. Ma na rękach mitenki, które nosi przez cały rok z wyjątkiem lata. Jej gorące palce wyłaniają się z wełny i splatają się z jego palcami; ich dłonie są złączone jak ogniwa łańcucha, którego nikt nie byłby wstanie rozerwać.

Martin delektuje się takimi chwilami, kiedy siedzą razem w półmroku na tylnym fotelu, tworząc jakby jedną osobę mimo że Francis prowadzi zbyt szybko i mimo że jest chłodno. Reflektory samochodu ślizgają się po pniach drzew, droga umyka z zawrotną prędkością. Mimo że powietrze wdziera się do kabiny, w samochodzie czuć trawą. W radiu Peter Gabriel śpiewa Sledgehammer. I nagle w uchu czuje ciepły oddech Marianne i słyszy jej szept:

Gdybyśmy dziś w nocy mieli zginąć, chcę, żebyś wiedział, że nigdy nie byłam tak szczęśliwa.

On myśli dokładnie to samo, czuje, że ich serca biją unisono. W tej chwili on także jest pewien, że nigdy nie będzie szczęśliwszy niż w te dni, kiedy napełnia go miłość Marianne, przyjazna atmosfera panująca w samochodzie, beztroska i młodość gdy nagle widzi wzrok Francisa obserwującego ich we wstecznym lusterku. Przed jego oczami unosi się cienka smużka dymu z jointa. Nie ma w nich już ani śladu kpiny i humoru.

Zamiast tego jest pożądliwość, zazdrość i czysta nienawiść. Chwilę później Francis puszcza do niego oko i uśmiecha się. Martin sądzi, że tamto mu się przyśniło.


Servaz zaparkował w centrum miasta. Całe popołudnie spędził na rozmyślaniach. Nie potrafił uwolnić się od wspomnienia tego, co poprzedniej nocy Marianne powiedziała na temat Francisa. Że nie ma żadnego talentu i że zawsze był zazdrosny o talent Servaza. Przypominał

sobie profesora, który uczył ich literatury, niezwykle eleganckiego mężczyznę z bujną siwą czupryną i nieco pretensjonalną dykcją, który nosił apaszki pod kołnierzykiem prążkowanych koszul i chusteczki w kieszonce garnituru. Servaz i on spędzali długie chwile na pogaduszkach między zajęciami lub po nich. Teraz przypomniał sobie, że wywoływało to kpiny Francisa, który nie przestawał deprecjonować starszego człowieka i podejrzewać go, że szuka towarzystwa Martina z powodów innych niż czysto intelektualne.

Servaz ani przez chwilę nie pomyślał, że sarkazm Van Ackera mógł

wynikać z zazdrości. Francis był w Marsac w centrum uwagi, miał dwór wielbicieli i jeśli któryś z nich mógł czegoś zazdrościć drugiemu, to tym kimś był właśnie Martin.

Zdania wypowiedziane przez Marianne biły nieustannie jak morskie fale w brzegi jego świadomości: „Twój najlepszy przyjaciel. Twoje alter ego, twój brat. Byliście nierozłączni, a on przez cały ten czas miał w głowie tylko jedną myśl: odebrać ci to, co miałeś najdroższego…” Nawet jeśli później znienawidził Francisa za to, że odebrał mu ukochaną kobietę, wtedy uważał ich przyjaźń za coś… świętego. Czy Francis tego tak nie odczuwał? Przypomniał sobie słowa, które Van Acker wypowiedział przed pięcioma dniami w Marsac: „Ty byłeś moim starszym bratem – powiedział

nagle dziwnie wzruszonym głosem – byłeś moim Seymourem i tego dnia, kiedy wstąpiłeś do policji, dla mnie ten starszy brat na swój sposób popełnił samobójstwo”. Czy to było kłamstwo? Czy Francis Van Acker jest człowiekiem szukającym zemsty na tych, którzy są bardziej utalentowani, zdolniejsi albo przystojniejsi od niego? Czyżby za jego ironią krył się głęboki kompleks niższości? Czyż nie zmanipulował i nie uwiódł Marianne tylko po to, by go sobie skompensować – i dlatego, że była wtedy łatwym łupem? W umyśle Servaza rodziła się pewna hipoteza. Była jednak zbyt absurdalna, zbyt bezsensowna, by wziąć ją pod uwagę.

Marianne… Dlaczego ciągle się nie odzywała? Czekała, aż on zadzwoni? Czy bała się, że potraktuje jej telefon jako próbę manipulowania osobą, która może wyciągnąć z więzienia jej syna? A może coś w tym było? Zżerał go niepokój. Miał ochotę zobaczyć ją jak najszybciej. Już doświadczał tego uczucia braku, którego kiedyś tak trudno było mu się pozbyć. Od poprzedniego dnia dziesięć razy o mało nie wystukał jej numeru. I dziesięć razy się powstrzymał. Dlaczego? A Elvis…

Co on robił w tej układance? Właśnie wyszedł z sytuacji, która z dużym prawdopodobieństwem była usiłowaniem zabójstwa, walczył o życie i ostatkiem sił przekazał Servazowi, by ten grzebał w jego przeszłości.

I wreszcie Lacaze. Lacaze, który odmawiał przyznania się, gdzie był w pią-

tek wieczorem. Lacaze, który miał motyw i nie miał alibi. Lacaze, którego przesłuchanie w charakterze świadka właśnie trwało w gabinecie sędziego: zaczęło się przed czterema godzinami, ale poseł upierał się przy swoim samobójczym milczeniu. Elvis, Lacaze, Francis, Hirtmann: postaci dramatu kręciły się wokół niego jak w ciuciubabce. Głównym graczem, tym, który ma zamknięte oczy, był on. Z rękami wyciągniętymi przed siebie, po omacku musiał znaleźć mordercę.

Servaz wysiadł z jeepa, zamknął go i ruszył do przodu. Po obu stronach uliczki położonej z dala od centrum wznosiły się duże mieszczańskie wille w ogrodach pełnych drzew. Wzdłuż chodników stały gęsto zaparkowane samochody. Servaz wypatrzył miejsce, ale okazało się, że w pobliżu jest latarnia. Dopiero zaczynało się ściemniać, więc nie była jeszcze zapalona.

Nie zatrzymując się, przeszedł obok, wrócił do centrum i zauważył

sklep ze sprzętem wędkarskim i narzędziami do majsterkowania. Zdążył

tuż przed zamknięciem. Kiedy wyjaśniał starszemu mężczyźnie, że potrzebna mu długa i sztywna wędka, nieważne czy z kołowrotkiem czy bez, ten patrzył na niego zdezorientowany. W końcu wyszedł z zaplecza z teleskopową wędką z włókna szklanego i węglowego złożoną z sześciu elementów, która po rozciągnięciu miała cztery metry długości.

Servaz wrócił na spokojną uliczkę z wędką na ramieniu. Szedł

chodnikiem, rozglądając się dyskretnie na prawo i lewo, przystanął pod latarnią i dwukrotnie z dużą siłą uderzył w nią końcem wędki. Za drugim razem żarówka eksplodowała. Zajęło mu to nie więcej niż dwie sekundy, po czym komendant oddalił się krokiem równie nonszalanckim, jak przyszedł.

Po pięciu minutach zaparkował w tym miejscu jeepa, modląc się, by jego sztuczka pozostała niezauważona. W kilku oknach na ciemnych fasadach willi zapaliły się światła. W uliczkę powoli zstępował półmrok.

Francis Van Acker mieszkał w dużym domu w kształcie litery T, pochodzącym z początku zeszłego wieku, jeden numer dalej. Servaz widział zarys budynku między gałęziami sosny i listowiem wierzby.

Zbudowany na niewielkim wzniesieniu terenu, stojący na kamiennej podmurówce i wystający ponad czarny o tej porze żywopłot, dom zdawał

się przytłaczać swą masą sąsiednie budynki. Światło paliło się w potrójnym wykuszowym oknie na pierwszym piętrze z prawej strony, tuż nad zimowym ogrodem w stylu haussmannowskim – z kolumnami, elementami gipsowymi i płotkami z kutego żelaza, które Servaz dostrzegał

w zapadającym zmroku.

Przyszło mu do głowy spostrzeżenie, że willa pasuje do właściciela: ta sama wyniosłość, ta sama pycha. Roztaczała je wokół siebie wraz z niezbyt przyjaznym cieniem. Poza światłem z prawej strony cały budynek pogrążony był w ciemnościach. Servaz wyjął paczkę papierosów.

Zastanawiał się, czego się właściwie spodziewa, zasadzając się tutaj. Nie zamierzał przecież wracać tu co wieczór. Pomyślał o Vincencie i Samirze i poczuł ciarki na plecach. Miał zaufanie do swoich podwładnych. Vincent tym bardziej wziął sobie tę misję do serca, że dobrze znał Margot.

A Samira mimo ekscentrycznych strojów była jednym z najlepszych członków brygady. Tyle że przeciwnik, z którym mieli się zmierzyć, w niczym nie przypominał tych, którzy zazwyczaj pojawiali się w komendzie policji i na salach rozpraw.

Dwie następne godziny spędził, obserwując dom i niewielki ruch na ulicy: sąsiadów wracających późno z pracy, wynoszących śmieci, wyprowadzających psy. Pomału w oknach salonów zaczęła się pojawiać poświata ekranów telewizyjnych, na piętrach zapalały się światła.

Zastanawiał się, gdzie wyczytał to zdanie: „Wszędzie tam, gdzie gra telewizor, czuwa ktoś, kto nie czyta”. Chciałby znaleźć się teraz u siebie i usiąść z książką na kolanach przy sączącej się cicho muzyce Mahlera.


Tego wieczoru Ziegler późno wróciła do domu. W ostatniej chwili musiała załatwić sprawę bójki w jednym z barów w Auch: goście byli tak zawiani, że nie daliby rady się bić, ale mieli dość siły, by wyciągnąć nóż. Kiedy żandarmi przybyli na miejsce, pijacy użalali się nad swoim losem w sposób tak płaczliwy, obrzydliwy i żałosny, że Ziegler z chęcią by ich zamknęła na podstawie paragrafu „skrajny stopień zidiocenia”, gdyby taki istniał. Zdjęła przepocony mundur i weszła pod prysznic. Kiedy stamtąd wyszła, miała w telefonie trzy esemesy od Zuzki. Skrzywiła się. Nie miała tyle energii, by dzwonić do przyjaciółki po tak wyczerpującym i smutnym dniu. Nie miała o czym jej opowiadać. Poza tym czekało na nią inne zadanie.

Dzięki, Martin. Czuję, że dzięki tobie już niedługo zaczną się problemy w moim związku. Konsultantka, dobre sobie!

Otworzyła okna, by wpuścić trochę wieczornego powietrza, które było zaledwie odrobinę chłodniejsze niż duchota wypełniająca jej salon. W

budynku żandarmerii panowała cisza. Włączyła cicho telewizor, wsunęła pizzę z kluseczkami wołowymi, boczkiem, cebulą, keczupem i mozzarellą do mikrofalówki i w piżamie przeszła przez salon do swojego maca.

Dmuchając, by ostudzić za gorący ser na pizzy, i siorbiąc z dużej szklanki gin z tonikiem i lodem, włączyła komputer.

Na ekranie pojawiło się zdjęcie liter „JH”, które Martin znalazł

wycięte na pniu. Fotografię przesłał jej Espérandieu. Otworzyła jeszcze jedno okno, wstukała nazwę Marsac w Google Maps, przeszła na widok satelitarny i stopniowo przybliżyła zoomem północny brzeg jeziora aż do maksymalnego powiększenia, ale obraz był rozmyty; cofnęła więc powiększenie i uzyskała zdjęcie, na którym trzy centymetry odpowiadają pięćdziesięciu metrom w rzeczywistości. Powoli przesuwała kursorem wzdłuż brzegu.

Widziane z lotu ptaka niektóre posiadłości przypominały prawdziwe małe pałace. Korty tenisowe, baseny z pawilonami, przybudówki, parki, pomosty dla lekkich żaglówek i motorówek, była nawet szklarnia i plac zabaw dla dzieci. Rezydencji było dziesięć, nie więcej. Zamieszkany pas brzegu jeziora miał najwyżej dwa kilometry długości. Dom Marianne Bokhanowsky był ostatni. Za nim zaczynał się bujny las porastający zachodni i południowy brzeg, który dalej przechodził w regularną puszczę zajmującą ogromny obszar.

Przesuwała kursorem do chwili, aż trafiła na drogę biegnącą przez las. Jakieś dwieście metrów od zachodniej granicy ogrodu Marianne.

Droga miała kształt litery J. Jej wierzchołek skierowany był na północ, a dolny brzuszek na zachód. Na środku wybrzuszenia znajdowało się miejsce postojowe z czymś, co przypominało dwa stoły piknikowe. Było bardzo prawdopodobne, że Hirtmann wyruszył właśnie stamtąd.

Z powodu niskiej rozdzielczości obrazu i gęstych zarośli nie była w stanie dostrzec ścieżki. Postanowiła wybrać się tam nazajutrz, jeżeli ci nudziarze na posterunku mimo panującego upału będą siedzieć cicho. Technicy z laboratorium kryminalistycznego przeszukali okolice źródełka. Jak twierdzi Espérandieu, niczego nie znaleźli. Ale czy zapuścili się dalej?

Miała co do tego wątpliwości. Czuła rosnące podniecenie: znowu miała świeży ślad. Nie musiała już zgłębiać informacji i dokumentów, na których inni przed nią popsuli sobie wzrok i które miesiącami spały na dyskach komputerów albo kurzyły się na dnie szuflad. Martin obiecał przekazywać jej wiadomości, w miarę jak będą do niego spływały. Śledztwo w Marsac pochłaniało go bez reszty i nie miał czasu zajmować się nimi osobiście, a dwójce swoich podwładnych wlepił ochronę Margot.

To twoja szansa, kochana. Tylko jej nie zaprzepaść. Masz niewiele czasu.

Jak do tej pory paryska komórka nie wysłała na miejsce żadnego ze swoich ludzi. Jeden e-mail i dwie litery wyryte nożem w pniu drzewa to trochę zbyt błahy powód, by angażować budżet. Ale prędzej czy później nadzór Margot się skończy, Martin zamknie swoje śledztwo i sprawę przejmie policja. Gdyby udało jej się wpaść na jakiś decydujący trop…

Wiedziała, że Martin nie należy do ludzi, którzy przywłaszczają sobie sukcesy innych. Jego wierchuszka będzie zgrzytać zębami, że była informowana na bieżąco, ale nikt nie będzie mógł zaprzeczyć, że to Irène pchnęła naprzód sprawę, nad którą przez wiele miesięcy pracowały dziesiątki wymieniających się śledczych.

A na jakiej podstawie sądzisz, że ci się uda? Spędziła następne dwie godziny, przygotowując atak na system informatyczny zakładu karnego, w którym przebywała Lisa Ferney. Pierwszy krok polegał na ściągnięciu z forum hakerów „botneta” programu-robota. Irène znała wiele forów piratów komputerowych. Rzadko je odwiedzała, ale od wystarczająco długiego czasu. U piratów staż służy za wizytówkę; podobnie jak w gangach czy w jakiejkolwiek organizacji przestępczej, nowicjusze, „newbies”, muszą się najpierw wykazać. Oczywiście dbała o to, by łączyć się z siecią anonimowo. Sztuczka polegała na tym, by użyć strony internetowej specjalnie stworzonej w tym celu, inaczej mówiąc, serwera proxy, który łączył się zamiast niej, zacierając ślady zostawione przez nią w Internecie, i zmieniał adres IP oraz lokalizację. Wybrała jeden, który uważała za szczególnie godzien zaufania na długiej liście płatnych i darmowych anonymizerów. Nazywał się Astrangeris-watching.com. Weszła na stronę i jej oczom ukazała się następująca wiadomość:

Welcome to Astmngeriswatching Free Anonymous Proxy Service.

Your privacy is our mission!


Usługa bynajmniej nie była darmowa i Ziegler musiała poświęcić trochę czasu, ale w końcu dotarła do przystosowanej wersji słynnego programu Zeus, króla wśród koni trojańskich (nigdy nie wyjdziemy z tego antyku – uśmiechnęła się w duchu). Zeus napisany w języku C++, kompatybilny ze wszystkimi wersjami Windows, zainfekował już i przejął

kontrolę nad milionami komputerów na całym świecie, w tym systemy informatyczne Bank of America i NASA. Drugi krok polegał na znalezieniu luki w systemie informatycznym więzienia. W tym celu zamierzała użyć adresu e-mailowego samego dyrektora. Poprosiła go o namiary, kiedy wychodziła z zakładu. Teraz miała je przed oczami. Zapisała botneta jako część dokumentu PDF, niewidzialnego dla zapór internetowych i programów antywirusowych Ministerstwa Sprawiedliwości. I przeszła do fazy trzeciej: social engineering, polegającej – znowu jak w słynnej antycznej scenie – na przekonaniu ofiary, by sama uruchomiła zastawioną na siebie pułapkę. Przesłała plik dyrektorowi pocztą elektroniczną, wyjaśniając, że w załączniku znajdzie pewne informacje na temat osadzonej, z którymi powinien pilnie się zapoznać. Jedyną słabą stroną tej metody była konieczność wysłania konia trojańskiego z własnego adresu.

Ryzyko było wkalkulowane. Jeśli ktoś odkryje atak, będzie udawała, że ona także padła jego ofiarą. Kiedy dyrektor kliknie na dokument, Zeus rozprzestrzeni się po plikach systemowych na twardym dysku jego komputera. Dyrektor niczego nie zauważy. Gdy otworzy plik, wyświetli się informacja o błędzie, a wtedy być może usunie wiadomość albo zadzwoni do niej, by poprosić o wyjaśnienia. Za późno. Program będzie już działał.

Po zainstalowaniu jej osobista wersja Zeusa skopiuje mapę systemu informatycznego więzienia, którą Irène otrzyma, kiedy tylko dyrektor połączy się z Internetem. utrzymawszy powiadomienie w czasie rzeczywistym, odczyta mapę i będzie mogła namierzyć interesujące ją pliki. Zostawi polecenie na serwerze, Zeus je odczyta i przy kolejnym połączeniu prześle jej zamówione pliki. I tak dalej, aż uzna, że posiada już wszystkie informacje, które były jej potrzebne. Wtedy wyśle Zeusowi komendę samozniszczenia i program zniknie. I nie będzie już żadnej możliwości stwierdzenia, że doszło do ataku. Żadnego śladu, który mógłby doprowadzić do niej.

Kiedy uporała się z tym zadaniem, przeszła do następnego. Przed włamaniem się do komputera Martina przez chwilę miała poczucie winy.

Pocieszyła się jednak, mówiąc sobie, że działa we wspólnym interesie i że czerpiąc bezpośrednio ze źródła informacji, bez czekania, aż on jej je przekaże, sprawia, że zyskają na czasie. Poza tym komputer był służbowy.

Założyła, że gdyby miał coś do ukrycia, przechowywałby to tylko na domowym sprzęcie. Przebiegła wzrokiem skrzynkę odbiorczą i przystąpiła do przeglądania twardego dysku. Przełykając ostatnie krople ginu z tonikiem, szybko przeglądała katalogi z plikami na C:\\Windows i nagle zmarszczyła brwi. Ten program: ostatnim razem go tu nie było… Miała świetną pamięć do takich rzeczy. Być może to nic takiego. Kontynuowała poszukiwania i znowu zmrużyła oczy. W jej głowie zapaliła się lampka alarmowa: jakiś nowy, podejrzany plik. Uruchomiła skanowanie twardego dysku i poszła nalać sobie jeszcze ginu z tonikiem. Kiedy wróciła przed komputer, wynik skanowania wprawił ją w zakłopotanie. Zabezpieczenia Ministerstwa Spraw Wewnętrznych nie przepuściłyby programu uznanego za niebezpieczny, a Martin z całą pewnością nie należał do osób ignorujących zalecenia systemu bezpieczeństwa. Gdyby dostał e-mail, który wydałby mu się podejrzany albo który został wysłany przez nieznaną osobę, na pewno by go nie otwierał, ale wyrzucił do kosza lub poprosił

służby informatyczne, żeby rzuciły na niego okiem. Pozostawała zatem tylko jedna możliwość: niebezpieczny program został zainstalowany bezpośrednio przez osobę, która była na miejscu.

Ktoś zainstalował szkodliwy program bezpośrednio w komputerze…

Ziegler, niezdecydowana, zastanawiała się, jak się zachować.

Powinna zawiadomić Martina. Ale jak to zrobić, nie wyjawiając, w jaki sposób uzyskała tę informację? Jak zareaguje, kiedy się dowie?. Czochrała sobie włosy, w zamyśleniu wpatrując się w monitor. Przede wszystkim musi się dowiedzieć, kto zainstalował program. Sięgnęła po notes i długopis i zaczęła robić listę możliwości, ale bardzo szybko okazało się, że jest ich niewiele:


kolega

strażnik

osoba z zewnątrz


W dwóch ostatnich przypadkach było mało prawdopodobne, by Martin pozostawił takie osoby bez nadzoru na tyle długo, by mogły przejść do działania. Dopisała jeszcze jedną linijkę:

sprzątaczka…

Загрузка...