34
PRZED MECZEM
Był umówiony na spotkanie w Generalnej Inspekcji o 10.30. Kiedy wszedł
do gabinetu komisarza Santosa, zastał go w trakcie rozmowy z kobietą około pięćdziesiątki, która stała obok niego ubrana w czerwony kostium.
Jej zsuwające się na czubek nosa okulary i wąskie usta skojarzyły mu się z nauczycielką w starym stylu.
– Niech pan siada, komendancie – odezwał się Santos. – Przedstawiam panu doktor Andrieu, naszego psychologa.
Servaz rzucił okiem na kobietę, która ciągle stała, mimo że w pokoju były dwa wolne krzesła, a potem skierował uwagę na San Antonia, który dodał:
– Będzie się z panem spotykać dwa razy w tygodniu.
Servaz podskoczył, nie wierząc własnym uszom.
– Słucham?
– Dobrze pan usłyszał.
– Jak to „spotykać”? Santos, to jakieś żarty!
– Czy czuje się pan przygnębiony, komendancie? – zapytała nagle kobieta, mierząc go spojrzeniem znad okularów.
– Jestem zawieszony czy nie? – zapytał Servaz, przechylając się nad biurkiem tłustego komisarza.
Małe oczka Santosa przez chwilę patrzyły na niego badawczo przez szparki w powiekach napuchniętych jak u kameleona.
– Nie. Na razie nie. Ale jest panu potrzeba terapia.
– Co?
– Regularne spotkania, jeśli pan woli.
– Spotkania, ja pierdolę!
– Komendancie… – ostrzegł go Santos.
– Czy czuje się pan przygnębiony? – powtórzyła doktor Andrieu. – Chciałabym, żeby pan odpowiedział na to proste pytanie, komendancie…
Servaz nie raczył zaszczycić jej spojrzeniem.
– Gdzie tu logika? – zapytał urzędnika Generalnej Inspekcji. – Albo potrzebuję leczenia i wtedy należy mnie zawiesić, albo uznaje pan, że jestem zdolny do pełnienia obowiązków służbowych i ta… osoba nie ma tu nic do szukania. Koniec, kropka.
– Komendancie, to nie pan tu podejmuje decyzje.
– Komisarzu, proszę – jęknął. – Czy pan jej się przyjrzał? Od samego patrzenia na nią mam myśli samobójcze.
Na mięsistych wargach Santosa, pod żółtym od nikotyny wąsem pojawił się mimowolny uśmieszek.
– W ten sposób nie rozwiąże pan swoich problemów! – napomniała go kobieta, dotknięta do żywego. – Ucieczka w zaprzeczenie albo sarkazm nic panu nie pomoże.
– Doktor Andrieu jest specjalistką od… – zaczął Santos bez przekonania.
– Santos, wie pan, co się stało. Jak by pan zareagował na moim miejscu?
– Tak, dlatego nie został pan zawieszony. Z powodu presji, jakiej został pan poddany. A także ze względu na toczące się śledztwo. Poza tym nie jestem na pańskim miejscu.
– Komendancie – powiedziała uczonym tonem kobieta – pańskie zachowanie jest bezproduktywne. Czy mogę panu udzielić pewnej rady?
Chodziłoby o…
– Komisarzu – zaprotestował Servaz – niech jej pan pozwoli zostać w tym gabinecie, a naprawdę zeświruję. Potem się z nią ożenię, jeśli pan sobie tego życzy. Pięć minut…
– Pani doktor – powiedział Santos.
– Nie sądzę, żeby… – zaczęła sucho kobieta.
– Pani doktor, proszę.
Wyszedłszy z biura Santosa, wjechał windą na drugie piętro i ruszył do swojego gabinetu.
– Stehlin chce się z tobą widzieć – oznajmił jeden z członków brygady, mijając go na korytarzu.
Znowu trwały obrady na temat piłki nożnej. Servaz wychwycił słowa: „decydujący”, „Domenech” i „drużyna”.
– Czuć było napięcie, kiedy ogłosił skład – odezwał się jakiś głos.
– Pfff… jeżeli nie wygramy z Meksykiem, nie przejdziemy dalej – powiedział ktoś inny.
Czy oni by nie mogli zaczekać z tymi rozważaniami, aż znajdą się w knajpie na rogu? – pomyślał Servaz. Ale, ostatecznie, w dzień taki jak ten mordercy i bandyci powinni zrobić to samo. Skierował się w stronę gabinetu szefa, zapukał i wszedł. Dyrektor właśnie chował do sejfu plomby, którymi pieczętuje się zabezpieczone pieniądze lub narkotyki.
Powyżej na wieszaku wisiała kamizelka taktyczna z napisem POLICJA KRYMINALNA.
– Jestem pewien, że nie wezwałeś mnie, żeby pogadać o piłce nożnej – zażartował.
– Lacaze zostanie zatrzymany – oświadczył od razu Stehlin, zamykając sejf. – Sędzia Sartet zwróci się o uchylenie jego immunitetu.
Odmówił przyznania się, gdzie był w piątek wieczorem.
Servaz spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Właśnie rujnuje swoją karierę polityczną – skomentował
nadkomisarz.
Policjant pokiwał głową i powiedział:
– A jednak nie sądzę, żeby to był on. Miałem wrażenie, że bał się powiedzieć, gdzie był. Ale nie dlatego, że tamtego wieczoru był u Claire Diemar, nie.
Stehlin spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc.
– Jak to? Nie łapię.
– No, tak jakby przyznanie się, gdzie był, mogło zaszkodzić jego karierze nawet bardziej niż postawienie mu zarzutów – odpowiedział
Servaz, próbując zrozumieć znaczenie własnych słów. – Wiem, wiem, to się nie trzyma kupy.
Ziegler wpatrywała się w monitor komputera. Nie w ten ostatni krzyk mody, który miała w domu, ale w starego rzęcha, oczywiście znacznie wolniejszego – w swoim gabinecie w komendzie. Aby trochę umilić wnętrze, powiesiła na ścianach plakaty ulubionych filmów – Ojciec chrzestny II, Łowca jeleni, Czas apokalipsy, Mechaniczna pomarańcza – ale to było za mało. Spojrzała na teczki stojące na półkach przed nią: „włamania”, „handel anabolikami”, „Romowie” i westchnęła.
Poranek był spokojny. Rozesłała swoich ludzi tu i tam, tak że na posterunku było cicho i pusto. Tylko strażnik siedział przy wyjściu.
Rozdawszy bieżące zadania, Irène wróciła do tego, co znalazła poprzedniego wieczoru w komputerze Martina. Ktoś wgrał do jego komputera złośliwe oprogramowanie. Któryś z kolegów? Po co miałby to robić? Jakiś zatrzymany pod nieobecność Martina? Żaden rozsądny glina, a tym bardziej Servaz, nie zostawiłby zatrzymanego bez nadzoru we własnym gabinecie. Ktoś z ekipy sprzątającej? To była jakaś hipoteza… Na razie Ziegler nie widziała innych. Pozostawało się dowiedzieć – jeżeli miała rację – która firma wygrała przetarg na sprzątanie budynku policji kryminalnej w Tuluzie. Zawsze mogła do nich zadzwonić, ale wątpiła, czy udzielą takiej informacji funkcjonariuszce żandarmerii bez nakazu sądowego i wiarygodnego wyjaśnienia. Mogła też poprosić Martina, by zdobył dla niej namiary firmy. Ciągle jednak potykała się o ten sam problem: w jaki sposób powiedzieć mu o swoim odkryciu, nie przyznając się, że włamała się do jego komputera?
Może istnieje jakieś inne rozwiązanie.
Otworzyła książkę telefoniczną online z usługami specjalistycznymi.
Na pytanie: „Kto, co?” odpowiedziała „firma sprzątająca”, a na pytanie „Gdzie?” – „Aglomeracja Tuluzy”.
Trzysta wyników! Wyeliminowała wszystkie tak zwane firmy oferujące drobne prace, takie jak robienie porządków, ogrodnictwo, usuwanie korników czy izolacja termiczna, i skupiła się na tych, które zajmują się wyłącznie sprzątaniem biur i lokali usługowych. Wyświetliło się około dwudziestu nazw. Wyglądało to znacznie bardziej rozsądnie.
Otworzyła klapkę telefonu i wystukała pierwszy numer z listy.
– Clean Service – odezwał się kobiecy głos.
– Dzień dobry. Tu wydział kadr siedziby policji przy boulevard de l’Embouchure. Mamy… hmm, mały problem…
– Jakiego rodzaju?
– Cóż, nie jesteśmy… zadowoleni z usług waszej firmy, uważamy, że jakość waszej pracy spadła w ostatnim czasie i…
– Siedziba policji, tak?
– Tak.
– Sekundkę. Już kogoś daję.
Czekała. Czy to możliwe, żeby trafiła za pierwszym podejściem?
Oczekiwanie się przedłużało. Wreszcie odezwał się poirytowany męski głos.
– Musiała zajść jakaś pomyłka – powiedział sucho. – Chodziło pani o siedzibę policji?
– Tak, właśnie.
– Bardzo mi przykro, ale my nie zajmujemy się pomieszczeniami siedziby policji. Przeszukuję kartoteki klientów od dziesięciu minut. Nie ma tu żadnych waszych papierów. Powtarzam: to pomyłka. Gdzie pani uzyskała tę informację?
– Jest pan pewien?
– Oczywiście, że jestem pewien! Jak to się stało, że dzwoni pani do nas? Kim pani w ogóle jest?
– Dziękuję panu – powiedziała i rozłączyła się.
Po osiemnastu kolejnych próbach zaczęła wątpić w swoją metodę. Z
jakiegoś powodu firma, która zajmowała się sprzątaniem tych pomieszczeń, mogła nie figurować w książce telefonicznej. Albo też rzeczona firma, zaniepokojona jej pytaniami, skontaktowała się już z prawdziwym kierownictwem i za chwilę dopadnie ją policja kryminalna, pytając, w co też Ziegler się bawi. Zadzwoniła po raz dziewiętnasty i powtórzyła swoją historyjkę. Znowu niekończące się oczekiwanie.
– Mówi pani, że nie jesteście zadowoleni z naszych usług? – odezwał
się energiczny głos w słuchawce. – Czy może mi pani powiedzieć coś więcej? Co konkretnie państwu nie odpowiada?
Wyprostowała się na krześle.
Nie przewidziała tego rodzaju pytań i improwizowała z poczuciem winy w stosunku do ekipy sprzątającej budynek, która zostanie oskarżona o wymyślone niedociągnięcia.
– Dzwonię w imieniu pewnej grupy kolegów – załagodziła na końcu. – Ale wie pan, jak to jest: zawsze znajdą się jacyś maruderzy, malkontenci, ludzie, którzy nie mogliby żyć bez krytykowania innych. Przekazuję ich skargi, choć osobiście nigdy nie miałam żadnych zastrzeżeń co do stanu mojego gabinetu.
– Zobaczę, co się da zrobić – odpowiedział mężczyzna. – Położę szczególny nacisk na te sprawy, które pani podkreśliła. W każdym razie dobrze, że pani do nas zadzwoniła. Bardzo nam zależy na satysfakcji naszych klientów.
Zwykła rozmowa handlowa, po której jednak można się było spodziewać, że drobny personel może mieć nieprzyjemności.
– Nalegam, żeby pan nie był zbyt surowy. To nic takiego.
– Nie, nie. Nie zgadzam się z panią. Dążymy do doskonałości, chcemy, by klienci byli zadowoleni z naszych usług, i nasi pracownicy muszą temu sprostać. To zupełnie naturalne.
Szczególnie przy tych pensjach, jakie im płacicie, pomyślała.
– Dziękuję za pańskie profesjonalne podejście. Do widzenia. Kiedy skończyła, połączyła się z jednym z tych portali, które udostępniają informacje o strukturze, bilansie i kluczowych liczbach przedsiębiorstw.
Na karteczce samoprzylepnej zanotowała nazwisko kierownika firmy Clarion. Nie było jednak numeru telefonu. Zadzwoniła więc na ogólny, tym razem jednak ze służbowego telefonu stacjonarnego, który wyświetlał jej nazwisko i nazwę pracodawcy.
– Clarion – odebrała ta sama kobieta, którą słyszała za pierwszym razem.
– Chciałabym rozmawiać z Xavierem Lambertem – oświadczyła, próbując zmienić głos. – Proszę mu powiedzieć, że chodzi o śledztwo prowadzone przez żandarmerię w sprawie jednego z jego pracowników. To pilne.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Czyżby kobieta rozpoznała jej głos? A potem rozległ się sygnał.
– Xavier Lambert – odezwał się nieco znużony męski głos.
– Dzień dobry, panie Lambert. Mówi Ziegler, kapitan żandarmerii.
Prowadzimy aktualnie śledztwo w sprawie osoby, która być może pracuje w jednej z pańskich ekip sprzątających. Potrzebna mi lista pańskich pracowników.
– Lista moich pracowników? Jak pani mówiła, kim pani jest?
– Kapitan Irène Ziegler.
– A po co pani ta lista, pani kapitan, jeśli to nie jest niedyskretne pytanie?
– W pomieszczeniach, w których sprząta pańska firma, popełniono przestępstwo. Kradzież ważnych dokumentów. Znaleźliśmy drobne ślady środków czyszczących na papierach, które leżały razem ze skradzionymi dokumentami. Ale to musi zostać między nami.
– Oczywiście – odpowiedział mężczyzna bez emocji. – Ma pani nakaz?
– Nie. Ale mogę o niego poprosić.
– Proszę więc to zrobić.
Cholera! Rozłączy się!
– Chwileczkę!
– Tak, pani kapitan?
Jej gorliwość jakby go rozbawiła. Ziegler czuła, że narasta w niej złość.
– Niech pan posłucha, panie Lambert. Mogę mieć ten nakaz w ciągu najbliższych godzin. Ale tu chodzi o wyścig z czasem. Być może podejrzany ciągle ma te dokumenty u siebie, ale jak długo? Nie wiadomo, kiedy i komu je przekaże. Chcemy wziąć go pod nadzór. Więc rozumie pan, liczy się każda minuta. A pan z całą pewnością nie chce zostać uznany za wspólnika, choćby mimowolnego, w przestępstwie tak poważnym, jak szpiegostwo przemysłowe.
– Tak, rozumiem. Naturalnie. Jestem odpowiedzialnym obywatelem i jeśli tylko mogę zrobić coś, żeby pani pomóc w granicach prawa… Ale pani również rozumie, że nie mogę rozpowszechniać danych osobowych moich pracowników bez uzasadnionej konieczności.
– Właśnie ją panu przedstawiłam
– No cóż, powiedzmy, że zaczekam, aż ta… najwyższa konieczność zostanie potwierdzona przez sędziego.
Głos mężczyzny był zabarwiony ironią i arogancją. Wściekłość płonęła w niej teraz żywym ogniem. Tego jej właśnie było potrzeba.
– Oczywiście nie mogę pana oskarżyć o utrudnianie śledztwa, przyznaję, że prawo jest po pańskiej stronie – oświadczyła lodowato. – Ale my, żandarmi, jesteśmy dość zawzięci. Więc jeśli będzie się pan upierał
przy tym stanowisku, sprawię, że Clarionowi dobierze się do tyłka inspekcja
pracy,
Departamentalna
Dyrekcja
do
spraw
Pracy
i Zatrudnienia, Komitet Walki z Nielegalnym Zatrudnieniem… I niech mi pan wierzy, będą tak długo skrobać i węszyć, aż coś znajdą.
– Pani kapitan, radzę pani zmienić ton, posuwa się pani za daleko – zdenerwował się mężczyzna. – Nie ujdzie to pani na sucho. Zawiadomię pani przełożonych.
Blefował. Rozpoznała to w jego głosie.
– Jeśli nie dziś, to jutro – ciągnęła tym samym ponurym tonem. – Nie damy panu spokoju, może mi pan wierzyć. Przykleimy się do pana jak guma do żucia do podeszwy. Bo nie podoba mi się ani pański ton, ani pańskie zachowanie. A także dlatego, że my nigdy nie zapominamy. Mam nadzieję, że w pańskim zarządzaniu personelem nie ma najdrobniejszych nieprawidłowości, panie Lambert, szczerze panu tego życzę, ponieważ w przeciwnym razie będzie pan mógł postawić krzyżyk na części swoich klientów, zaczynając od policji…
Milczenie po drugiej stronie słuchawki.
– Wyślę pani tę listę.
– Ze wszystkimi informacjami, które się na niej znajdują – uściśliła i rozłączyła się.
Servaz jechał autostradą. Powietrze wciąż było duszne i nieruchome, ale coraz więcej czarnych chmur na niebie zwiastowało rychłą burzę. Już wkrótce grzmoty i błyskawice rozproszą falę gorąca zalegającą nad miastem. Servaz wyczuwał też, że zbliża się podobnie burzliwe rozwiązanie sprawy. Prowadząc samochód, uświadomił sobie, że jest ono znacznie bliżej, niż im się zdaje. Mają przed oczami wszystkie elementy. Pozostaje tylko połączyć je ze sobą i sprawić, żeby przemówiły.
Zadzwonił do Espérandieu i poprosił go, żeby wrócił do Tuluzy i zajął
się badaniem przeszłości Elvisa. Na uczelni w ciągu dnia było pełno ludzi, a Samira ani na chwilę nie spuszczała Margot z oczu. Hirtmann nigdy nie przystąpiłby do działania w takich warunkach. Jeżeli w ogóle miał taki zamiar, w co Servaz zaczynał wątpić. Znowu się zastanawiał, gdzie się podziewa Szwajcar. W tej kwestii każda pewność okazywała się ułudą.
Może tylko mu się wydaje, że jest marionetką, a po drugiej stronie nie ma żadnego lalkarza? A może przeciwnie, Szwajcar jest tuż obok, przyczajony w cieniu, i nigdy nie odchodzi za daleko, depcząc mu po piętach, chowając się w szczelinach i martwych polach? W umyśle Servaza Hirtmann stawał
się duchem, postacią mityczną. Przegnał tę myśl. Sprawiała, że stawał się nerwowy.
Zaparkował przed restauracją w Marsac z czterdziestominutowym opóźnieniem.
– Gdzie cię wcięło?
Margot miała na sobie szorty, ciężkie buty ze wzmocnionymi czubkami, takie, jak się nosi na budowach, i T-shirt ze zdjęciem nieznanego mu zespołu. Pofarbowane na czerwono włosy miała postawione na żel. Nie odpowiedział, tylko ucałował ją i pociągnął na mały drewniany
mostek
ozdobiony
mnóstwem
doniczek
z
kwiatami,
przerzucony nad rzeczką, po której z godnością pływało kilka kaczek.
Drzwi restauracji były otwarte na oścież. W przyjemnie chłodnym wnętrzu słychać było delikatny szum dyskretnych rozmów. Wchodząc, Margot ściągnęła na siebie kilka spojrzeń, które z wyższością zignorowała. Szef sali zaprowadził ich do stolika tonącego w kwiatach.
– Mają tu mojito? – zapytała, gdy tylko usiadła.
– Od kiedy to pijesz alkohol?
– Od trzynastego roku życia.
Spojrzał na nią, zastanawiając się, czy córka żartuje. Najwyraźniej jednak nie żartowała. Servaz zamówił głowiznę cielęcą, Margot hamburgera. Na ekranie wyciszonego telewizora widać było trenujących na boisku piłkarzy.
– Wkurza mnie to – zaczęła od razu. – Cała ta sprawa, ta ochrona.
Myślisz, że on naprawdę by mógł… – Nie dokończyła zdania.
– Nie ma powodów do niepokoju – pospieszył z odpowiedzią. – To zwykła ostrożność. Nie ma prawie żadnego ryzyka, żeby cię zaatakował ani nawet żeby się pokazał. Chcę być tylko na sto procent pewny, że nic ci nie grozi.
– To jest naprawdę konieczne?
– Na razie tak.
– A jeżeli go nie złapiecie? Będziecie mnie tak pilnować w nieskończoność? – zapytała, bawiąc się kolczykiem z fałszywym rubinem w łuku brwiowym.
Servaz poczuł ucisk w żołądku. Nie powiedział jej, że właśnie to pytanie go dręczy. Na pewno nadejdzie moment, kiedy sąd zdecyduje, że zagrożenie minęło, i nadzór zostanie zdjęty. Co wtedy? W jaki sposób zapewni córce bezpieczeństwo? I jak będzie mógł spokojnie spać?
– Jeśli o chodzi ciebie – dodał, nie odpowiadając – musisz zwracać uwagę na wszystko, co wyda ci się nienormalne. Jeślibyś zobaczyła, że ktoś się kręci w pobliżu szkoły, albo zaczęła dostawać jakieś dziwne esemesy, nie wahaj się iść do Vincenta. Znasz go i dobrze się dogadujecie.
Wiesz, że cię wysłucha.
Skinęła głową, przypominając sobie, jak poprzedniego wieczoru piła piwo, rozmawiała i żartowała z Samirą.
– Ale powtarzam, nie ma powodu do paniki. To tylko środki ostrożności – podkreślił.
To przypomina filmowy dialog, pomyślał. Tysiące razy słyszał coś takiego. Dialog z bardzo kiepskiego filmu, serialu kryminalnego, w którym krew leje się strumieniami. Poczuł, że znowu się denerwuje. A może to zbliżająca się burza tak na niego działała?
– Masz to, o co cię prosiłem?
Zanurzyła rękę w płóciennej torbie w kolorze khaki i wyjęła z niej plik ręcznie zapisanych kartek z pozaginanymi rogami.
– Co chcesz z tym zrobić? – zapytała, podsuwając mu plik po blacie stołu. – Nie rozumiem, po co mnie o to prosiłeś. Zamierzasz sprawdzić moją pracę, czy co?
Znał ten wyraz czarnych oczu. Wiele razy musiał się już z nim mierzyć w przeszłości. Uśmiechnął się.
– Nie będę czytał tego, co napisałaś. Masz moje słowo, okay?
Interesują mnie notatki na marginesach. Tylko i wyłącznie. Później ci to wytłumaczę – dodał na widok jej zmarszczonych brwi.
Z zadowoleniem spojrzał na poprawione na czerwono wypracowania, zgiął je i włożył do kieszeni marynarki.
Był czwartek, godzina 13.30. Minister wszedł do mniejszej z dwóch prywatnych sal restauracji Tante Marguerite przy rue de Bourgogne, położonej dwa kroki od Zgromadzenia Narodowego. Wieloryb, który konsumował właśnie ślimaki z purée czosnkowym, niespiesznie wytarł
wargi, po czym zwrócił się do nowo przybyłego: – No i?
– Lacaze ma zostać czasowo zatrzymany – oświadczył minister. – Sędzia będzie się domagał uchylenia immunitetu.
– Tyle wiem – powiedział zimno Devincourt. – Pytanie tylko, jak to się, u diabła, stało, że ten pieprzony dupek prokurator nie potrafił temu zapobiec?
– Nic nie mógł zrobić. Zważywszy na okoliczności sprawy, dla sędziów śledczych możliwość postąpienia inaczej w ogóle nie wchodziła w grę. Nie mogę tego pojąć: Suzanne wszystko wychlapała policji! Powiedziała im, że Paul skłamał w kwestii swojego rozkładu zajęć. Nigdy bym nie uwierzył, że jest zdolna do…
Minister wyglądał na przygnębionego.
– Nie? – odparował Wieloryb. – A czego się pan spodziewał? Ta kobieta jest w terminalnej fazie raka, została zdradzona, okpiona, upokorzona. Osobiście raczej miałbym ochotę jej pogratulować. Ten mały gnojek ma tylko to, na co zasługuje.
W ministrze się zagotowało. Wieloryb, który od ponad czterdziestu lat gził się z kurwami, udziela lekcji moralności!
– Do pana szczególnie pasuje mówienie takich rzeczy.
Senator podniósł do ust kieliszek z białym winem.
– Robi pan aluzję do moich… zachcianek? – zapytał, bynajmniej niezbity z tropu. – To jest zasadnicza różnica. I wie pan, na czym ona polega? Na miłości. Kocham Catherine tak samo, jak kochałem ją pierwszego dnia. Darzę moją żonę najgłębszym podziwem. Jestem jej najszczerzej oddany. Kurwy to kwestia higieny. I ona o tym wie. Catherine i ja nie sypiamy ze sobą od ponad dwudziestu lat. Jak ten dureń mógł
sobie wyobrażać, że Suzanne mu wybaczy? Kobieta taka jak ona. Taka dumna. Z charakterem. Wspaniała. Okay, niech sypia. Ale żeby się zakochiwać w takiej…
– Co robimy? – zapytał minister, ucinając dyskusję.
– Gdzie Lacaze był tamtego wieczoru? Panu chyba powiedział?
– Nie. I odmówił powiedzenia sędziemu. To niedorzeczne! Z nikim nie chce o tym rozmawiać, on zwariował!
Tym razem Wieloryb podniósł oczy na ministra, na jego twarzy malowało się szczere zdumienie.
– Sądzi pan, że on ją zabił?
– Już nie wiem, co o tym myśleć. Ale on zachowuje się tak, jakby był
winny. Boże, ale prasa będzie trąbić.
– Niech go pan zostawi – powiedział Wieloryb.
– Co?
– Niech się pan odsunie. Póki jeszcze czas. Minimum związkowej solidarności w kontakcie z mediami: domniemanie niewinności, niezależność wymiaru sprawiedliwości… Konwencjonalna gadka. Ale niech pan również podkreśla, że Lacaze tak jak wszyscy podlega prawu. Wszyscy to zrozumieją. Kozioł ofiarny: zawsze kogoś takiego potrzeba, nie mówię panu niczego nowego. Nasz kochany lud funkcjonuje tak samo jak pierwsze plemiona Izraela; uwielbia kozły ofiarne. Lacaze zostanie złożony na ołtarzu mediów, które rozszarpią go i najedzą się nim do syta. Straż-
nicy cnoty odegrają w telewizji tradycyjną szopkę, tłum będzie im wtórował. A kiedy z nim skończą, przyjdzie kolej na innego. Kto wie? Może jutro to będzie pan. Albo ja… Ale teraz niech pan go poświęci.
– Miał przed sobą świetlaną przyszłość – powiedział minister, wpatrując się w swój talerz.
– Requiescat in pace – podsumował Wieloryb, nabijając na widelec kolejnego ślimaka. – Będzie pan dziś wieczorem oglądał mecz? Tylko jedno może nas uratować: zdobycie pucharu świata. Ale to równie realne jak marzenie o wygraniu przyszłych wyborów…
O 15.15 Ziegler znalazła wreszcie tego, którego szukała. A raczej trafiła na dwóch potencjalnych kandydatów. Większość zatrudnionych w ekipach sprzątających Clarion stanowiły kobiety, które stosunkowo niedawno przyjechały z Afryki. Sektor usług zajmujący się sprzątaniem pomieszczeń przemysłowych od dawna był ważnym rynkiem pracy dla imigrantów, jako że sukces obecnych na nim firm polega na elastyczności siły roboczej, która jest nisko wykwalifikowana i na ogół niezrzeszona w związkach zawodowych, a zatem posiada niewielką zdolność do obrony swoich interesów.
Wśród
pracowników
było
tylko
dwóch
mężczyzn.
Ziegler
instynktownie postanowiła zacząć od nich. Po pierwsze dlatego, że statystycznie mężczyzn wchodzących w konflikt z prawem było znacznie więcej, jakkolwiek liczba kobiet rosła. Następnie dlatego, że wszystkie statystyki wskazywały na znikomy udział kobiet w przestępstwach, w które zaangażowane były władze. Po trzecie – mężczyźni byli większymi graczami.
Pierwszy był ojcem rodziny, miał trzech dorosłych synów.
Pięćdziesięcioośmiolatek, pracował w firmie sprzątającej od dziesięciu lat.
Wcześniej
prawie
trzydzieści
lat
przepracował
w
przemyśle
samochodowym, jednak nie w jednym z dwóch największych koncernów, ale w firmie podwykonawczej. Jednak w latach dziewięćdziesiątych rosnący nacisk, jaki ci dwaj producenci wywierali na dostawców w zakresie jakości, terminów, a przede wszystkim kosztów produkcji, sprawił, że wiele mniejszych przedsiębiorstw albo zostało wykupionych przez firmy amerykańskie, albo przeszło drastyczną restrukturyzację.
Mężczyzna był najprawdopodobniej jedną z niezliczonych ofiar presji wspomnianych koncernów oraz planów socjalnych, jakie były jej wynikiem. Ziegler odłożyła jego kartę. Rozgoryczony facet, odstawiony na boczny tor po trzydziestu latach dobrej, lojalnej pracy, który ma na utrzymaniu rodzinę. Możliwy kandydat… Przeszła do następnego. Ten był
znacznie młodszy, znalazł się we Francji niedawno dzięki zbiegowi okoliczności, za sprawą którego cudem wyrwał się z obozu dla uchodźców na Malcie, gdzie gnił razem z setkami innych nielegalnych uchodźców.
Mieszkał sam. Bez żony i dzieci. Cała jego rodzina została tam, w Mali.
Mężczyzna, który zaznał horroru podróży przez Morze Śródziemne na prowizorycznej łódce, po czym trafił na wyspę-więzienie. Samotny, zagubiony i słaby w obcym kraju. Próbujący się zaadaptować i wtopić w tłum, by zbytnio nie rzucać się w oczy. Zdobyć kilkoro przyjaciół. Być może wykonujący pracę poniżej swoich kwalifikacji. Mężczyzna, którego z pewnością ogarnia blady strach na myśl o tym, że mógłby zostać odesłany do kraju. Ziegler wahała się między tymi dwoma, przenosiła wzrok z jednej kartki na drugą, aż do chwili, gdy jej palec zatrzymał się na drugiej. Ten: idealny cel… Nazywał się Drissa Kanté.
Espérandieu słuchał Use Somebody w wykonaniu Kings of Leon na słuchawkach iPhone’a, wpatrując się w pole bitwy, które miał przed sobą.
Trzej bracia Followillowie i ich kuzyn Matthew śpiewali You know that I could use somebody/Someone like you. Vincent odśpiewał te słowa, po czym posłał ciche złorzeczenie Martinowi. Zastał chłopaków w trakcie instalowania dużego ekranu w sali zebrań i układania zgrzewek piwa w lodówce. Był pewien, że za niecałą godzinę wszystkie biura, jedno po drugim, opustoszeją. Chciałby dołączyć do imprezy, ale siedział uziemiony przed tonami dokumentów urzędowych i faksów, które podzielił na jak najmniejsze kupki. Było ich kilkadziesiąt.
Badania dotyczące przeszłości Elvisa Konstandina Elmaza – który wciąż leżał w śpiączce w szpitalu – zajęły mu już cały poranek i połowę popołudnia. Odbył wirtualną podróż po urzędach skarbowych i przejrzał
katalogi opieki społecznej, próbując odtworzyć zawodową drogę Elmaza – jeżeli Albańczyk kiedykolwiek wykonywał legalny zawód. Przejrzał rejestr dowodów
rejestracyjnych
i
praw
jazdy
w
Prefekturze
Policji,
zrekonstruował przebieg jego małżeństwa na podstawie stanu cywilnego (niewiarygodne: Elvis był żonaty od roku 2001 do 2002, ale jego małżeństwo przetrwało tylko osiem miesięcy!) i sprawdził, czy żyje jakieś jego potomstwo (nikogo takiego nie było, przynajmniej oficjalnie).
Skontaktował się także z Funduszem Zasiłków Rodzinnych i skierował
zapytanie
do
Ministerstwa
Obrony,
aby
uzyskać
informację
o
ewentualnym przebiegu jego służby wojskowej.
Wynik: Espérandieu miał przed sobą materiał bogaty, ale niespójny.
Najgorsze z możliwych rozwiązań.
Westchnął. Gdyby powiedzieć, że wolałby być gdzie indziej, byłby to eufemizm. Odtwarzanie przebiegu życia Elvisa Konstandina Elmaza było zajęciem beznadziejnym i skrajnie nieprzyjemnym. Elvis miał niemal doskonały profil recydywisty regularnie przechodzącego od pobytów w więzieniu do pobytów na wolności i z powrotem. Lista jego wyroków ukazywała osobowość skłonną do przemocy i zdecydowanie odpychającą.
Handel, pobicia, kradzieże, napaści seksualne na młode kobiety, pozbawienie wolności, a także, dla dopełnienia obrazu, gwałt we własnym miejscu zamieszkania. Jak mówiła Samira – to cud, że nikogo nie zabił.
Należało do tego dodać organizowanie walk psów, jeśli wziąć pod uwagę znaleziska dokonane w jego leśnej posiadłości. W zakładzie karnym w Seysses kilkakrotnie przebywał w karcerze. Podczas przerw między wyrokami był kierownikiem sex-shopu w Tuluzie przy rue Denfert-Rochereau, bramkarzem w znajdującym się kilkaset metrów dalej prywatnym klubie przy rue Maynard, kelnerem w kawiarni-restauracji przy rue Bayard dwieście metrów stamtąd, odwiedzającym prawie wszystkie podejrzane miejsca dzielnicy. Espérandieu nie znalazł żadnego śladu aktywności zawodowej, ale zaintrygował go pewien szczegół: oficjalnie „kariera” Elvisa zaczęła się wraz z jego pierwszym wyrokiem, kiedy miał dwadzieścia dwa lata. Do tamtego czasu był na tyle sprytny, że udawało mu się uniknąć odpowiedzialności – policjant nie wierzył, żeby człowiek z takim CV był wcześniej przykładnym obywatelem. W geście rozpaczy otworzył ostatni dokument i przebiegał wzrokiem jego strony z przesadną nadzieją, że coś w tej pisaninie wreszcie przykuje jego uwagę.
A to nawet ciekawe, pomyślał, czytając ostatnią kartkę. Poczuł
charakterystyczne świerzbienie.
Podniósł słuchawkę, by zadzwonić do Martina. Na stronie, którą miał
przed oczami, widniała nazwa Marsac. Co w tym jednak dziwnego, skoro Elvis dorastał w okolicy? Przed rozpoczęciem swojej mrocznej „kariery”
Elvis Konstandin Elmaz był opiekunem w gimnazjum w Marsac.