14

HIRTMANN

Wróciwszy do komendy, zajrzał do Espérandieu.

– Jak tam dzieciak?

Zastępca Servaza zdjął słuchawki, w których wokalista Queens of the Stone Age śpiewał Make It Wit Chu i wzruszył ramionami.

– Spokojny. Zapytał, czy mam coś do czytania. Podrzuciłem mu jedną z moich mang, ale nie chciał. Przypominam ci, że zatrzymanie kończy się za sześć godzin.

– Wiem o tym. Zadzwoń do prokuratora. Poproś go o przedłużenie.

– Powód?

Tym razem Servaz wzruszył ramionami.

– Nie wiem, wymyśl coś. Pogrzeb w twoim zaczarowanym kuferku.

Kiedy znalazł się w swoim gabinecie, przystąpił do przeszukiwania szuflad. Wreszcie znalazł. Numer telefonu. W Paryżu. Zamyślony wpatrywał się w kartkę. Już dawno nie dzwonił na ten numer. Miał

nadzieję, że już nigdy nie będzie musiał tego robić, że tę historię ma już za sobą.

Servaz rzucił okiem na zegarek i wykręcił numer.

– Kopę lat! – zażartował głos po drugiej stronie słuchawki. – Czemu zawdzięczam ten telefon, komendancie?

Opowiedział, co się wydarzyło poprzedniego wieczoru, i zakończył

informacją o znalezieniu płyty Mahlera. Spodziewał się, że mężczyzna powie: „I z tym pan do mnie dzwoni?”, ale było mu wszystko jedno.

– Dlaczego nie zadzwonił pan od razu? – zapytał rozmówca.

– Z powodu zwykłej płytki znalezionej na miejscu zbrodni? To pewnie nie ma żadnego związku.

– Na miejscu zbrodni, na którym przypadkowo znajduje się syn pańskiej dawnej znajomej i które logicznie podlega kryminalnym z Tuluzy, a ofiarą jest młoda kobieta około trzydziestki o profilu podobnym do jego innych ofiar? I w dodatku z wieży leci ten sam kawałek, który Julian puszczał tego wieczoru, kiedy zabił swoją żonę? Pan żartuje!

Servaz zwrócił uwagę na tego „Juliana”. Tak jakby węsząc w poszukiwaniu Szwajcara, tropiciele zdążyli się z nim zakolegować.

Wstrzymał oddech. Ten facet miał rację. Poprzedniego dnia, kiedy znalazł

płytę, miał dokładnie takie samo przeczucie. A potem zajął się czym innym. Jeśli patrzeć z tej perspektywy, poszczególne elementy układały się w niepokojącą całość. Przyznał, że gość po drugiej stronie słuchawki, który na złapanie tych powiązań potrzebował mniej niż trzech sekund, to naprawdę bystrzak.

– Zawsze tak jest – westchnął głos w słuchawce. – Ludzie informują nas dopiero wtedy, kiedy mają czas albo kiedy już włożą swoje ego do kieszeni, albo wtedy, gdy wszystkie ślady już wystygły.

– A wy macie coś nowego?

– Chciałby pan, żebym odpowiedział twierdząco, co? Przykro mi, że pana rozczaruję, komendancie, ale dosłownie toniemy w powodzi informacji. Istny zalew. Większość z nich to takie fantazje, że nawet ich nie sprawdzamy, niektóre mimo wszystko trzeba sprawdzić, a to zabiera strasznie dużo czasu. Widziano go tu i tam. W Paryżu, w Hongkongu, w Timbuktu. Jeden świadek jest pewien, że Hirtmann jest krupierem w kasynie w Mar del Pląta, gdzie on sam grywa co wieczór, inny widział go na lotnisku w Barcelonie, jeszcze inny w Düsseldorfie, a pewna kobieta podejrzewa, że jej kochanek to Hirtmann.

Servaz miał wrażenie, że jego rozmówca jest całkowicie zniechęcony, zmęczony. Ale nagle ton jego głosu się zmienił, jakby coś mu się właśnie przypomniało.

– Tuluza, tak?

– Tak, dlaczego?

Servaz nie otrzymał odpowiedzi, za to usłyszał, że człowiek rozmawia z kimś innym; musiał zasłonić mikrofon dłonią, ponieważ nie dało się rozróżnić słów. Po kilkunastu sekundach wrócił na linię.

– Ostatnio coś się zdarzyło – powiedział. – Wrzuciliśmy jego zdjęcie do Internetu. Obrobiliśmy je w programie do zdjęć i zrobiliśmy koło dziesięciu różnych wersji: z brodą, z wąsami, z włosami krótkimi i długimi, ciemnymi i jasnymi, z różnymi typami nosa i tak dalej. Rozumie pan, co mam na myśli? Dostaliśmy setki odpowiedzi. Sprawdzamy wszystkie po kolei.

Mrówcza robota. – Znowu zmęczenie w głosie. – Jedna brzmi bardzo ciekawie: pewien facet, który prowadzi stację benzynową przy autostradzie, twierdzi, że Hirtmann zatrzymał się u niego i kupił benzynę i gazety. Mówi, że był na motorze, miał przefarbowane włosy, zapuścił

brodę i nosił okulary słoneczne, ale gość jest pewien: typ był podobny do jednego z portretów w Internecie, wzrost i sylwetka się zgadzają, poza tym motocyklista mówił z lekkim akcentem: być może szwajcarskim. Tym razem mieliśmy szczęście, mogliśmy sprawdzić kamery sklepowe. Świadek mówi prawdę: to może być on, powtarzam: może.

Servaz poczuł, że jego puls wali jak werbel.

– Gdzie to było? I kiedy?

– Dwa tygodnie temu. To się panu spodoba, komendancie: rejon Bois de Dourre, na A20, na północ od Montauban.

– Kamera złapała motor? Macie numery?

– Przypadek albo celowe działanie: zaparkował motocykl poza zasięgiem kamer. Ale znaleźliśmy jego zdjęcie w jednym punkcie opłat na południu, na drodze Paryż-Tuluza. Fotografia nie jest wyraźna. Mamy początek rejestracji, pracujemy nad resztą. Teraz pan rozumie, dlaczego to, co pan mówi, jest ważne? Jeśli typ na motorze to naprawdę Hirtmann, jest wielce prawdopodobne, że jest teraz na pana terenie.


Servaz wpatrywał się ogłupiały w wyniki swoich poszukiwań. Wstukał w Google słowa „Julian Hirtmann” Wyświetliło się co najmniej milion sto trzydzieści tysięcy wyników.

Odchylił się w fotelu i pogrążył w myślach.

Po ucieczce Szwajcara tropił najdrobniejsze skrawki informacji na jego temat, przeglądał gazety, depesze, biuletyny, wykonywał dziesiątki połączeń telefonicznych, naciskał na komórkę zajmującą się jego poszukiwaniem, ale mijały miesiące i pory roku – wiosna, lato, jesień, zima, znowu wiosna – i dał spokój. Skończył z tym. To już nie jego cyrk.

Kurtyna. Exit. Finito. Usiłował przegnać go ze swojej głowy.

Przebiegał w myślach stronę z wynikami wyszukiwania wyświetloną na ekranie. Wiedział, że wolność słowa to konik internautów i każdy musi sam przesiewać, wybierać i wykazywać się zmysłem krytycznym, ale to, co znalazł w sieci, wprawiło go w osłupienie. Szwajcar miał tysiące fanów i kilkadziesiąt poświęconych mu stron. Niektóre artykuły były względnie neutralne: zdjęcia Hirtmanna z procesu i inne, kradzione, z wcześniejszego okresu, na których był w towarzystwie swojej olśniewającej małżonki: ją i jej kochanka Szwajcar śmiertelnie raził prądem w swojej piwnicy, wcześniej zmusiwszy oboje, by się rozebrali, i oblawszy ich szampanem.

Hirtmanna porównywano z innymi europejskimi seryjnymi mordercami, takimi jak José Antonio Rodriguez Vega, który między sierpniem 1987

a kwietniem 1988 roku w Hiszpanii zgwałcił i zabił co najmniej szesnaście kobiet w wieku od sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu trzech lat, albo Joachim Kroll, „Kanibal z Ruhry”. Na zdjęciach Hirtmann miał

zdecydowaną, nieco surową twarz o wyrazistych rysach i intensywnym spojrzeniu. W niczym nie przypominał bladego, zmęczonego człowieka, którego Servaz spotkał w Instytucie Wargniera.

Z tą twarzą Servazowi skojarzył się głos – głęboki, przyjemny, dobrze postawiony. Głos aktora, trybuna, który przywykł do przemawiania do swoich pretorian.

Przypominały mu się także mniej lub bardziej wyraźne twarze czterdziestu młodszych i starszych kobiet zaginionych w ciągu dwudziestu pięciu lat. Kobiet, które zaginęły bez śladu, ale których nazwiska, a także inne dane znaleziono w notatnikach byłego prokuratora. Gdzieś istniała grupa rodziców ofiar, którzy domagali się, by zmusić Hirtmanna do mówienia. Ale w jaki sposób? Serum prawdy? Hipnozą? Torturami?

Podekscytowani internauci brali pod uwagę wszystkie możliwości. Łącznie z odesłaniem go do Guantânamo albo zakopaniem w ziemi w słoneczny dzień z głową wysmarowaną miodem przed kopcem czerwonych mrówek.

Wiedział, że Hirtmann nic nie powie. Wolny czy w więzieniu miał nad tymi rodzinami większą władzę, niż kiedykolwiek posiadało jakiekolwiek złe bóstwo. Na zawsze był ich prześladowcą. Ich koszmarem. Była to jego ulubiona rola. Jak wszyscy najwięksi psychopatyczni zboczeńcy Hirtmann cechował się absolutnym brakiem wyrzutów sumienia i poczucia winy.

Być może pękłby, gdyby zaserwowano mu waterboarding, rażenie prądem albo inne tortury praktykowane przez Japończyków na Chińczykach w 1937 roku, ale nie było dużych szans, by zmiękł pod wpływem środków stosowanych w areszcie lub w ramach kuracji psychiatrycznej – jeżeli w ogóle zostanie złapany, w co Servaz wątpił.

Nagle na monitorze wyświetliło się zdanie:

ARE YOU READY?/CZY JESTEŚ GOTOWY?


Servaz zadrżał. Przez chwilę wydawało mu się, że to Hirtmann w jakiś sposób zdołał się włamać do jego komputera.

Potem uświadomił sobie, że niechcący kliknął adres jednej z wyświetlonych stron internetowych. Po chwili napis zniknął i na monitorze zobaczył zwarty tłum ludzi i scenę koncertową zalaną blaskiem reflektorów. Do mikrofonu podszedł wokalista, pomimo panującego zmroku ukrywający oczy za ciemnymi okularami, i przemówił do tłumu, który zaczął skandować nazwisko mordercy. Servaz nie wierzył własnym uszom. Z bijącym sercem czym prędzej opuścił stronę.

Trzy kolejne linki prowadziły po prostu do portali informacyjnych.

Dwa następne do stron ogólnie poświęconych seryjnym mordercom.

Potem, czternaście z rzędu – do forów internetowych, na których ktoś w ten czy inny sposób cytował nazwisko Szwajcara. Jego uwagę przyciągnął

kolejny adres:


Zdjęcia do Doliny Wisielców w Pirenejach.


Zauważył, że jego ręka drży, kiedy klikał w to hasło. Gdy skończył

czytać, odsunął fotel daleko od monitora. Zamknął oczy. Zrobił długi wdech.

Jedyne, co zdołał zrozumieć, to że zimą miał zostać nakręcony film inspirowany jego śledztwem w Pirenejach, a zwłaszcza ucieczką Szwajcara z Instytutu Wargniera. Nazwiska oczywiście zostały zmienione, ale ogólny rys scenariusza nie pozostawiał wątpliwości. Do ról seryjnego mordercy i komisarza (sic!) wytypowano dwóch znanych aktorów. Servazowi zrobiło się

niedobrze.

Oto

kwintesencja

konsumpcyjnego

społeczeństwa,

pomyślał. Ekshibicjonizm, podglądactwo, komercjalizacja. Mimowolnie przypomniał sobie zdanie Deborda: „Całe życie społeczeństw, w których królują nowoczesne warunki produkcji, zapowiada się jako gigantyczne nagromadzenie spektakli”*. Słowa napisane z wielką przenikliwością ponad dwadzieścia lat wcześniej.

Poczuł gniew, ale także strach. Cały ten ruch wokół Szwajcara…

A gdzie on był przez te miesiące? Co szykował? Uświadomił sobie, że mężczyzna może być równie dobrze w Canberze, na Kamczatce, w Punta Arenas, jak w kawiarence internetowej na rogu ulicy. Przypomniał sobie

* Guy Debord, Społeczeństwo spektaklu, przeł. Anka Ptaszkowska, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 1998, s. 11.

ucieczkę Yvana Colonny. Media, gliny, służby antyterrorystyczne – wszyscy sądzili, że jest w Ameryce Południowej, w Australii, wszędzie – gdy tymczasem Korsykanin ukrywał się w owczarni zaledwie trzydzieści kilometrów od miejsca, gdzie popełnił zbrodnię, za którą był ścigany.

Czy Hirtmann rzeczywiście może być w Tuluzie?

Ponad milion mieszkańców w aglomeracji miejskiej. Bardzo zróżnicowana populacja. Wielość losów, indywidualnych dramatów, impulsów stadnych. Sieć ulic, placów, dróg, obwodnic, wielopoziomowych skrzyżowań, ślimaków. Dziesiątki narodowości – Francuzów, Anglików, Niemców,

Hiszpanów,

Brazylijczyków,

Afgańczyków,

Malijczyków,

Kenijczyków, Tunezyjczyków, Ruandyjczyków, Ormian…

Gdzie najlepiej schować drzewo? W lesie.


Znalazł jej numer w książce telefonicznej. Numer nie był zastrzeżony, ale nie posunęła się też tak daleko, by podać swoje imię: M. Bokhanowsky.

Servaz zastanawiał się dłuższą chwilę, zanim wykręcił numer. Odebrała po drugim dzwonku.

– Halo?

– Tu Martin – powiedział i zawahał się przez moment. – Czy możemy się spotkać? Chciałbym ci zadać kilka pytań… na temat Hugona.

Cisza.

– Chcę, żebyś mi powiedział prawdę, tutaj, teraz: myślisz, że to on?

Czy myślisz, że mój syn jest winny? – Jej głos drżał, napięty i delikatny jak pajęcza nić.

– Nie przez telefon – zaznaczył. – Ale jeśli chcesz wiedzieć, mam coraz więcej wątpliwości co do jego winy. Wiem, jakie to dla ciebie trudne, ale powinniśmy porozmawiać. Mogę być w Marsac za jakieś półtorej godziny.

Pasuje ci czy wolisz to przełożyć na jutro? – Domyślił się, że kobieta się zastanawia. Czekał. – Marianne? – odezwał się w końcu, ponieważ nie odpowiadała.

– Przepraszam, musiałam pomyśleć. W takim razie może zostaniesz na kolację? Pójdę zrobić jakieś zakupy.

– Marianne, chcę być wobec ciebie uczciwy. Nie wiem, czy jako detektyw powinienem…

– W porządku, Martin. Nie musisz tego rozgłaszać. Będziesz mógł

mnie wtedy przepytać. Po dwóch lampkach wina jestem o wiele bardziej rozmowna.

Nieudana próba rozładowania atmosfery.

– Wiem – powiedział i w tej samej chwili tego pożałował. Nie chciał

nawiązywać do przeszłości, a jeszcze mniej, by podejrzewała go o motywacje inne niż zawodowe, zwłaszcza w tym momencie.

Podziękował jej, odłożył słuchawkę i spojrzał na adres w książce telefonicznej: Domaine du Lac, numer 5. Nie zapomniał topografii tych okolic. Marianne mieszkała w zachodniej części Marsac. To tam, na północnym brzegu niewielkiego jeziora, stały najbardziej luksusowe wille.

Nosiły dostojne nazwy – Belvédère, Le Muid czy Villa Antigone i większość z nich otaczały rozległe trawniki, łagodnie opadające ku pomostom, przy których kołysały się lekkie żaglówki albo małe łódki z zewnętrznym silnikiem. Latem dzieci bogatych mieszkańców willi nad jeziorem uczyły się tu żeglować lub jeździć na nartach wodnych. Ich rodzice pracowali w Tuluzie: zajmowali prominentne stanowiska w przemyśle lotniczym, elektronicznym lub na uniwersytecie. Ciekawy zbieg okoliczności: mieszkańcy Marsac nazywali to miejsce „Małą Szwajcarią”.

Jego telefon zabrzęczał. Gorączkowo sięgnął do kieszeni, wydobył go i otworzył klapkę. Margot.

– A teraz o co chodzi? – zapytała. – Do czego ci potrzebna taka wiedza?

– Nie mam czasu na wyjaśnienia. Pali czy nie?

– Nie. Nigdy nie widziałam, żeby palił.

– Dzięki. Zadzwonię do ciebie później.

Miał jeszcze parę godzin. Zamierzał się trochę zdrzemnąć. Ale po chwili doszedł do wniosku, że prawdopodobnie nie da rady. To przez Hirtmanna. Szwajcar zaprzątał wszystkie jego myśli.

Загрузка...