NIEDZIELA
17
CAFÉ UBIK
– Kofeina – powiedział Servaz.
– Kofeina – powiedział Pujol.
– Kofeina– powiedział Espérandieu.
– A ja się napiję… herbaty – obwieściła Samira Cheung, po czym opuściła salę zebrań i poszła skorzystać z zainstalowanego przy windach dystrybutora z ciepłymi napojami, podczas gdy Vincent zabierał się do uruchomienia ekspresu.
Była niedziela, 13 czerwca, dziewiąta rano. Servaz dyskretnie popatrywał na podwładnych. Espérandieu miał na sobie obcisły T-shirt Kaporal – który podkreślał, że jego właściciel w mądry sposób dba o mięśnie klatki piersiowej i ramion – oraz dżinsy z mnóstwem kieszeni rozcięte na wysokości kolan. Servaz początkowo miał problem z przyzwyczajeniem się do strojów młodszego kolegi (a i teraz nie był
pewien, czy mu się to udało). A potem do jednostki dołączyła Samira Cheung i nagle upodobania odzieżowe Vincenta wydały się niemal…
rozsądne. Jakkolwiek tego czerwcowego poranka dała dowód swoistej powściągliwości: była ubrana w kamizelkę z cekinami, pod którą włożyła T-shirt z napisem DO NOT DISTURB, I’M PLAYING VIDEO GAMES, dżinsową minispódniczkę, pasek z wielką klamrą oraz kowbojki. Servaza jednak bardziej niż wygląd śledczych interesowało to, co mają w głowie, a odkąd przyszli Vincent i Samira, ich brygada miała najwyższą wykrywalność sprawców w całym Wydziale Spraw Kryminalnych, mimo że za oficjalną fasadą chwalebnego rozwoju i spuścizny wskaźnik przestępczości Różowego Miasta znacznie przekraczał średnią.
Postawcie staruszkę z torebką w ręku na którejś z ulic o północy, a zaraz zjedzie się połowa skuterów z miasta, by ją okraść – zwykł mawiać Servaz. Niewykluczone, że ich właściciele pozabijają się nawzajem o ten łup. Nie trzeba zresztą czekać do zmroku: Tuluza to miasto, w którego żyłach nieprzerwanie krąży trucizna miejskiej przestępczości. Ludzie z wydziału musieli stawiać czoło rosnącej liczbie przestępstw, napadów, włamań i nielegalnego handlu. Podobnie jak w innych sektorach gospodarki dla zbrodniarzy najistotniejsze były przyrost liczby klientów i ich satysfakcja. Dane statystyczne w tej dziedzinie były tak samo ważne dla złodziei, jak i dla urzędników, w kontekście kryzysu zaś miała się ona znacznie lepiej niż jej legalne odpowiedniki.
Aby powstrzymać falę występku, władze miasta wpadły na światłą myśl, która streszczała mechanizm zaprzeczenia, jaki wykazywały w podejściu do przestępczości: powołały do istnienia Biuro Ładu Publicznego, Dlaczego nie stworzyć biura wolności seksualnej do walki z falą gwałtów, skoro już przy tym jesteśmy? Albo biura zdrowego życia do walki z handlem narkotykami? Biuro miało zostać otwarte całkiem niedaleko, na placu, gdzie policja i celnicy dokonywali regularnych nalotów, których jedynym skutkiem było rozpędzenie dealerów i handlarzy papierosami z przemytu na kilka godzin. Po pewnym czasie wracali wszyscy na ten sam plac, jak mrówki na chwilę przepędzone tupnięciem.
Prawo natury, pomyślał Servaz, wstając. Przetrwanie najsilniejszego.
Adaptacja. Darwinizm społeczny. Ruszył korytarzem. Gdy znalazł się w łazience, podszedł do rzędu umywalek. W lustrze zobaczył bezmiar mozołu i zmęczenia: cienie pod oczami, zaczerwienione powieki. Wyglądał
jak trup. Spryskał twarz zimną wodą. Po tamtym e-mailu bardzo mało spał, a od kofeiny, która krążyła w jego żyłach, było mu niedobrze. Na zewnątrz przestało padać. W słońcu, które wpadało przez okienka nad pisuarami, tańczył kurz, przegrzane powietrze czuć było środkiem czyszczącym; Servaz zastanawiał się, czy firma sprzątająca pracuje tu także w niedziele. Duża przestrzeń za jego plecami sprawiała, że czuł się nieswojo. Lęk był tuż-tuż; policjant rozpoznał na karku jego elektryzujące muśnięcie.
Kiedy wrócił do sali, zauważył, że Vincent i Samira otworzyli już swoje laptopy. Dziewczyna miała jeszcze na szyi słuchawki i Servaz pomyślał przelotnie, w jakim wieku Samira zacznie mieć problemy ze słuchem. Dostrzegł, że nawet Pujol zaopatrzył się w smartfona i westchnął, wyciągając na stół swój notatnik i dobrze naostrzony ołówek.
Pujol jako czterdziestodziewięciolatek był weteranem grupy. Glina starej szkoły, twardziel, zwolennik metod siłowych. Silny, potężny facet, z gęstą czupryną siwiejących włosów, którą czochrał, kiedy się zastanawiał, co zdaniem Servaza niezbyt często mu się zdarzało. Ze względu na posiadane doświadczenie przydawał się w grupie, choć niektóre aspekty jego osobowości nie podobały się Martinowi: rasistowskie kawały, zachowanie niejednokrotnie na granicy dobrego smaku w stosunku do świeżo upieczonych funkcjonariuszek policji, maczyzm i podskórna homofobia. Te ostatnie cechy wyszły na jaw z chwilą pojawienia się w wydziale Vincenta i Samiry Cheung. Pujol wraz z kilkoma kumplami bez żadnych zahamowań obrażali i upokarzali nowych członków brygady, aż w końcu Servaz postanowił położyć temu kres.
Odwołał się przy tej okazji do metod, których generalnie nie pochwalał
i zyskał kilku wrogów. Ale jednocześnie zaskarbił sobie dozgonną wdzięczność dwójki młodych podwładnych.
Kawa wreszcie zabulgotała w ekspresie i Espérandieu zajął się nalewaniem. Pozostała dwójka siedziała pogrążona w lekturze e-maila.
– Theodor Adorno – odezwała się Samira – to panu coś mówi, szefie?
– Theodor Adorno to niemiecki filozof i muzykolog, wybitny znawca dzieł Mahlera – oświadczył.
– Czyli ulubionego kompozytora Juliana Hirtmanna i twojego – zauważył Espérandieu.
Servaz się zasępił.
– Miliony ludzi cenią muzykę Mahlera.
– Jaki jest dowód, że to nie ścierna? – zapytała Samira, podnosząc głowę, z kubkiem w dłoni. – Od czasu ucieczki Hirtmanna w wydziale odbierali dziesiątki fałszywych telefonów i całą masę trefnych e-maili.
– Ale ten przyszedł na jego prywatną pocztę – uściślił Espérandieu.
– O której?
– Koło osiemnastej – odpowiedział Servaz.
– Tutaj jest godzina wysiania. – Vincent wskazał górę strony jedną ręką, w drugiej trzymając kawę.
– I o czym to świadczy? Czy Hirtmann miał ten adres? Pan mu go podał, szefie?
– Oczywiście, że nie.
– A zatem to o niczym nie świadczy.
– Wróciliśmy do punktu wyjścia? – zainteresował się Pujol, odchylając się na krześle, by się przeciągnąć i strzelić kośćmi palców.
– Informatycy nad tym pracują – zasygnalizował Espérandieu.
– Jak długo to potrwa? – chciał wiedzieć Servaz.
– Nie wiem. Po pierwsze jest niedziela, specjalnie ściągnęli jednego technika. Po drugie gość się trochę stawiał i przypomniał, że już dostał
robotę przy twardym dysku Claire Diemar. Chciał wiedzieć, co jest ważniejsze. Po trzecie, mają jeszcze jedną sprawę na głowie i to jest ich priorytet: żandarmeria i wydział bezpieczeństwa publicznego rozpracowują siatkę pedofilską, której członkowie wymieniają się zdjęciami i filmami na terenie regionu, ale też w całej Francji i Europie. Mają do sprawdzenia setki adresów e-mailowych.
– A ja myślałem, że seryjny morderca, który znowu może zacząć działać, to też priorytet.
Ta uwaga nieco ostudziła temperaturę panującą w pomieszczeniu.
Samira wypiła łyk swojej herbaty i skrzywiła się, jakby napój był gorzki.
– Bo tak jest – powiedziała łagodnie. – Ale mimo wszystko tam chodzi o dzieciaki, szefie…
– Okay, okay – odpowiedział.
– Jeżeli to Hirtmann – zauważył Pujol.
– Jak to? – nastroszył się Servaz.
– Zgadzam się z Samirą – powiedział Pujol, wywołując powszechne zaskoczenie. – Ten e-mail absolutnie o niczym nie świadczy. Na pewno są ludzie, którzy potrafią zdobyć twój adres e-mailowy. Wszyscy wiedzą, że w Internecie nie ma czegoś takiego jak prywatność. Mój chłopak ma trzynaście lat i wie na ten, kurwa, temat więcej ode mnie. O ile się orientuję, wśród hakerów i informatycznych geniuszy jest sporo małych kawalarzy.
– A ile osób waszym zdaniem wiedziało, jaki utwór muzyczny leciał w celi Hirtmanna, kiedy tam byliśmy?
– Jesteś pewien na sto procent, że żaden dziennikarz tego nie zwęszył? Że taka wiadomość nigdzie się nie pojawiła? Oni wtedy dużo szperali. Prasa nagabywała wszystkich bohaterów tej sprawy. Może ktoś się wygadał. Naprawdę przeczytałeś wszystkie artykuły, które na ten temat wydrukowali?
Oczywiście, że nie, pomyślał wściekły. Artykułów było kilkadziesiąt.
Servaz wręcz starał się unikać ich czytania. I Pujol o tym wiedział.
– Pujol ma rację – przyznała Samira. – To na pewno jakiś kretyn sprytniejszy od innych. Od czasu ucieczki Hirtmann ani razu nie dał
znaku życia. Minęło osiemnaście miesięcy. Dlaczego miałby to zrobić akurat teraz?
– Dobre pytanie. A ja mam inne: co robił w międzyczasie?
To był głos Vincenta. Zmroził atmosferę.
– A co waszym zdaniem robi człowiek taki jak on, kiedy się znajdzie na wolności? – zapytał Servaz.
– W porządku, ile osób myśli, że to on?
Podniósł rękę, żeby dać przykład. Zobaczył wahanie Espérandieu, ostatecznie jednak jego ręka pozostała w dole.
– A ile osób uważa inaczej?
Tym razem zgłosili się Pujol i Samira. Dziewczyna była lekko zmieszana.
– Ja nie mam zdania – powiedział Espérandieu, widząc pytające spojrzenia pozostałych.
Servaz poczuł narastający gniew. Mieli go za paranoika. A jeśli to prawda? Bzdury. Spojrzał kolejno na każde z nich i podniósł rękę, by ich uciszyć.
– W odtwarzaczu Claire Diemar była płyta. Mahlera – zaczął. – Oczywiście ta informacja nie może się przedostać na zewnątrz, zwłaszcza do prasy.
Dostrzegł zaskoczone spojrzenia całej trójki.
– I dzwoniłem do komórki w Paryżu.
Streścił im swoją rozmowę z Paryżem. Zapadła cisza.
– Z tą płytą to może być zwykły zbieg okoliczności. – Samira nie odpuszczała. – A historia z motocyklistą sfilmowanym na autostradzie pachnie mi sfabrykowanym newsem. Ostatecznie ci goście w Paryżu muszą jakoś uzasadnić istnienie swojej jednostki. To tak jak z badaczami UFO: gdyby jutro ktoś wykazał, że chodzi tylko o balony meteorologiczne, drony czy jakieś wojskowe prototypy, straciliby rację bytu.
Servaz miał ochotę wybuchnąć. Zachowywali się jak naukowcy, którzy analizując wyniki swoich doświadczeń, widzą w nich tylko to, co chcieli znaleźć. Nie mieli ochoty, by uznać, że Hirtmann może być zamieszany w sprawę, więc nie chcieli o tym słuchać. I z góry założyli, że każda informacja na jego temat to wymysł albo że można ją podważyć. Na swoją obronę mieli fakt, że byli zalewani fałszywymi wiadomościami i telefonami od osób, które sądziły, że go widziały tu czy tam – a każdy taki alarm okazywał się fałszywy albo niemożliwy do potwierdzenia.
Wyglądało to tak, jakby Szwajcar zapadł się pod ziemię. Pojawiła się nawet teza o jego samobójstwie, ale Servaz w nią nie wierzył: przecież gdyby chciał, mógłby ze sobą skończyć w Instytucie Wargniera. Jego zdaniem Hirtmann pragnął tylko dwóch rzeczy: odzyskać wolność i wrócić do tego, co robił wcześniej.
– Mimo wszystko zadzwonię do Paryża i przekażę im tego e-maila – powiedział.
Zamierzał jeszcze coś dodać, kiedy w sąsiednim pomieszczeniu rozległ się głos:
– Jest! Mamy go!
Servaz podniósł nos znad swojego notesu. Wszyscy rozpoznali głos jednego z informatyków z pracowni komputerowej. Wysoki, szczupły młody człowiek – z długą szyją, w okularach i dżinsach, wyglądający jak skrzyżowanie Billa Gatesa i Steve a Jobsa – triumfalnie wkroczył do sali, dzierżąc w dłoni kartkę.
– Nowa wiadomość! – rzucił, wymachując świstkiem. – Namierzyłem komputer, z którego wysłano e-maila.
Servaz dyskretnie rozejrzał się dookoła. Wszystkie spojrzenia spoczywały na nowo przybyłym. Nerwowość i ekscytacja były niemal dotykalne.
– I?
– Został wysłany stąd. Z kafejki internetowej. W Tuluzie.
Servaz zauważył, że fasada Café Ubik przy rue de Rome była wciśnięta między bar kanapkowy a sieciowy sklep z damską odzieżą. Przypomniał
sobie, że za jego studenckich czasów w tym miejscu była księgarnia.
Jaskinia Alibaby pachnąca papierem, tuszem, kurzem i niezgłębionymi tajemnicami słowa pisanego. Jedyne pamiątki po tamtych czasach to łukowato sklepione arkady z wpisaną w środek witryną kafejki i fasada z czerwonej cegły. Servaz odczytał wywieszkę z godzinami otwarcia: nieczynne w poniedziałek, ale za to otwarte w niedzielę rano.
Niewidzialna granica dzieliła wnętrze na dwoje. Po lewej kawiarenka z ladą i stolikami, a po prawej przestrzeń multimedialna z rzędem foteli, przypominająca salon fryzjerski. Przy komputerach siedziała dwójka klientów rozmawiających przez zestawy słuchawkowe. Servaz przyjrzał im się uważnie, jakby się spodziewał, że jeden z nich może się okazać Hirtmannem. Kobieta za ladą – „Fanny”, jak głosiła plakietka na jej piersi – uśmiechała się nieznacznie znad olbrzymiego dekoltu. Espérandieu pokazał legitymację i zapytał, czy była tu poprzedniego wieczoru około osiemnastej. Spojrzała w głąb pomieszczenia i zawołała niejakiego Patricka. Usłyszeli zrzędzenie od strony zaplecza. Patrick trochę zwlekał, zanim się pojawił. Potężny facet około trzydziestki, w białej koszuli z podwiniętymi rękawami i czarnych spodniach. Rzucił im podejrzliwe spojrzenie zza okularów i Servaz od razu zakwalifikował go jako „mało współpracującego”. Patrick miał małe, jasne, zimne i uparte oczka.
– W jakiej sprawie?
Espérandieu podszedł do niego, znowu pokazując legitymację.
Komendant wolał trzymać się z tyłu. Jego zastępca był gikiem – cyberświat był dla niego czymś nieskończenie bliższym niż dla Servaza, którego cała ta wszechobecna moda na telefony komórkowe, portale społecznościowe i tablety przyprawiała o ból głowy. Poza tym Espérandieu nie wyglądał na glinę.
– Pan jest właścicielem?
– Kierownikiem – poprawił go ostrożnie grubas.
– Wczoraj około osiemnastej został stąd wysłany pewien e-mail.
Chcielibyśmy się dowiedzieć, czy pan sobie przypomina człowieka, który go napisał.
Kierownik uniósł brwi nad oprawki okularów i spojrzał na nich wzrokiem oznaczającym: a jak myślisz, koleś?
– Co wieczór przewija się tu jakieś pięćdziesiąt osób. Sądzi pan, że zaglądam im przez ramię i sprawdzam, co robią?
Espérandieu i Servaz mieli przy sobie zdjęcie Szwajcara, ale postanowili go nie pokazywać. Gdyby przypadkiem gość rozpoznał
seryjnego mordercę, który rok wcześniej był na pierwszych stronach gazet, istniało ryzyko, że zacznie rozpowiadać wszem i wobec, co się stało.
A wieść, jakoby Hirtmann był w Tuluzie i zabawiał się wysyłaniem e-maili do policji, dotarłaby do prasy w krótszym czasie, niż wynosi wynik Usaina Bolta na setkę.
– Bardzo wysoki, szczupły facet – opisywał Espérandieu – koło czterdziestki… Być może miał perukę. Mógł zwracać uwagę nieco dziwnym zachowaniem. Prawdopodobnie mówi z lekkim akcentem.
Kierownik przenosił wzrok z jednego policjanta na drugiego jak kibic na korcie Rolanda Garrosa z miną świadczącą o tym, że ma ich za kompletnych idiotów. Wzruszył ramionami.
– Gość w peruce i z obcym akcentem? To jakiś żart? Trochę dużo tego „być może”, nie uważa pan? Nie, nie kojarzę. – Ale po chwili jakby coś sobie przypomniał. – Chwileczkę… – Dostrzegł ich zaskoczenie i przerwał.
Wyblakłe niebieskie oczka błyszczały za szkłami okularów i Servaz zrozumiał, że facet delektuje się ich zainteresowaniem i niecierpliwością. – Tak, ktoś tu był, teraz sobie przypominam… – Uśmiechnął się i zrobił
zamyśloną minę. Czekał na ich reakcję.
Servaz poczuł narastającą wściekłość.
– Piękna instalacja – powiedział Espérandieu, jakby ciąg dalszy go nie interesował. – Ma pan tu Wi-Fi?
Mężczyzna wyglądał na zbitego z tropu nagłą utratą zainteresowania dla jego spotkania z gościem, ale dla odmiany mile połechtanego zainteresowaniem dla lokalu.
– Eee… nie, zostawiłem kable. Przy trzydziestu stanowiskach nawet najlepszy router bardzo szybko by wysiadł. Przez gry w sieci.
Espérandieu pokiwał głową z uznaniem.
– Mhm. No tak, oczywiście. A zatem ktoś przyszedł?
Teraz z kolei kierownik cyberkafejki poczuł ochotę, by trochę podgrzać ich zapał.
– Tak, ale nie facet, którego pan opisał. To była kobieta.
Zainteresowanie policjantów spadło niemal do zera.
– A jaki to ma związek z człowiekiem, którego szukamy? Na jego twarz powrócił uśmiech.
– Powiedziała mi, że przyjdziecie. Mówiła, że przyjdą tu jacyś goście i będą wypytywać o e-maila, którego wysłała. Ale nie powiedziała, że będą z policji.
Trafiony. Cała ich uwaga znowu skupiła się na nim. Servaz i Espérandîeu nie spuszczali go z oczu.
– Ale to jeszcze nie wszystko.
A to gnida, pomyślał Servaz. Jeszcze chwila, a złapałby gościa za kołnierz i kazałby mu zeżreć jego pomarańczową plakietkę.
– Zostawiła to…
Zobaczyli, jak wchodzi za ladę, otwiera jedną z szuflad i coś z niej wyjmuje.
Koperta.
Servaz poczuł dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa.
Patrick podał szarą papierową kopertę Vincentowi, który już zdążył
założyć rękawiczki.
– Ktoś tego dotykał oprócz pana?
– Nikt.
– Jest pan pewien?
– Tak. Ja ją odebrałem i ja ją tam schowałem.
– Ma pan nóż do papieru? Albo nożyczki?
Mężczyzna pogrzebał w szufladzie i podał mu nóż do chleba.
Espérandieu delikatnie rozciął kopertę i sięgnął do środka dwoma palcami. Servaz patrzył na dłoń Vincenta, który między palcem wskazującym a kciukiem trzymał srebrny, połyskujący dysk. Espérandieu obejrzał płytkę z każdej strony. Servaz zrobił to samo, zaglądając mu przez ramię. Powierzchnia dysku była czysta, bez żadnych napisów ani śladów palców.
– Możemy to odczytać? – zwrócił się do kierownika. Mężczyzna wskazał im rząd komputerów dla klientów.
– Nie, nie tutaj. W jakimś bardziej dyskretnym miejscu.
Patrick przeszedł na drugą stronę lady i odsunął czerwoną kotarę.
Ciasne
pomieszczenie
bez
okna,
pełne
kartonów
po
sprzęcie
informatycznym i skrzynek z butelkami. Nieużywany ekspres do kawy starego typu, a w kącie biurko z komputerem i lampka.
– Czy ta kobieta, która dała panu kopertę, była sama? – spytał
Servaz
– Tak.
– Jakie wrażenie na panu zrobiła? Patrick się zamyślił.
– O ile pamiętam, ładna. Poza tym raczej surowa. Teraz, kiedy pan pyta, wydaje mi się, że miała perukę, tak…
– Poprosiła pana, żeby pan nam to przekazał? Dlaczego nie zadzwonił
pan na policję?
– Bo ani przez chwilę nie było mowy o policji ani o czymkolwiek nielegalnym. Powiedziała mi tylko, że jacyś ludzie przyjdą tu i będą o nią pytać i że mam im przekazać tę kopertę.
– Dlaczego się pan zgodził? Nie wydało się to panu podejrzane?
Na twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech.
– W komplecie były dwa banknoty po pięćdziesiąt euro.
– To tym bardziej podejrzane, nie?
Mężczyzna nie odpowiedział.
– Oprócz peruki nic nie zwróciło pana uwagi?
– Nie.
– Ma pan tu kamerę?
– Tak, ale włącza się dopiero wieczorem po zamknięciu lokalu, na czujnik ruchu.
Facet wyczytał rozczarowanie w oczach Servaza i robił wrażenie, jakby się tym delektował. Patrick nie wyglądał na szczególnie zatroskanego o los współobywateli, za to bardzo się starał, by zanadto nie ułatwiać pracy policji. Z całą pewnością czytelnik George’a Orwella, teorii na temat Wielkiego Brata, przekonany, że żyje w państwie policyjnym.
– A banknoty, ma je pan jeszcze?
– Nie, pieniądze są w ciągłym obrocie.
– Dziękuję panu – powiedział Espérandieu, żeby się go pozbyć.
Servaz zobaczył, jak jego zastępca pochyla się nad komputerem.
Kierownik nie ruszał się z miejsca.
– A ten facet, którego szukacie, to kto?
– Może pan już iść – powiedział Servaz, uśmiechając się szeroko. – Poprosimy pana, jak będziemy pana potrzebować.
Mężczyzna zmierzył ich wzrokiem, po czym wzruszył ramionami i odwrócił się na pięcie. Gdy znalazł się po drugiej stronie kotary, Espérandieu wsunął płytę do urządzenia. Na monitorze pojawiło się okienko i program do odtwarzania plików multimedialnych uruchomił się automatycznie.
Servaz instynktownie napiął mięśnie. Czego się spodziewać?
Wiadomości od Hirtmanna? Nagrania wideo? I kim była kobieta, która rozmawiała z kierownikiem? Wspólniczką? Obaj byli spięci.
Servaz zobaczył, jak na koszulce Vincenta między łopatkami pojawia się trójkąt potu, z pewnością nie tylko z powodu panującego w klitce gorąca. Z sali dochodził przygłuszony gwar rozmów.
Przedłużająca się w nieskończoność cisza, którą zakłócały jedynie trzaski elektryczności statycznej w głośnikach. Espérandieu podkręcił
głośność.
Nagle z urządzenia buchnęła na cały regulator przerażająca muzyka.
Obaj podskoczyli jak rażeni prądem.
– O ja pierdolę! – Espérandieu rzucił się, by ściszyć urządzenie.
– Co to jest? – zapytał Servaz. Serce waliło mu tak, że o mało nie pękło. Kawałek z płytki leciał dalej, tyle że już ciszej.
– Marilyn Manson – odparł Vincent.
– Ktoś tego słucha?
Mimo odczuwanego napięcia Espérandieu nie mógł powstrzymać uśmiechu. Utwór wreszcie się skończył. Odczekali jeszcze kilka sekund do końca odczytu.
– Koniec – powiedział Espérandieu, patrząc na kursor na ekranie.
– Nie ma nic więcej?
– Nie, to wszystko.
Z twarzy Servaza zniknął niepokój. Teraz malowało się na niej zakłopotanie i poczucie porażki.
– Co to ma znaczyć twoim zdaniem?
– Nie wiem. Ewidentnie to jakaś ścierna. Jedno jest pewne: to nie Hirtmann.
– Nie.
– A zatem e-mail też nie jest od Hirtmanna. Servaz zrozumiał aluzję i poczuł nawracającą złość.
– Uważacie, że mam paranoję, tak?
– Słuchaj, każdy by miał. Ten wariat jest na wolności. Policja w całej Europie go szuka, ale nie ma żadnych śladów. Przy wiadomościach, jakimi dysponują, może być wszędzie. A ten czubek, zanim zniknął, rozmawiał
z tobą.
Servaz spojrzał na swojego zastępcę.
– W każdym razie wiem przynajmniej jedno… – wypowiadając te słowa, zdawał sobie sprawę, że mogą one być kolejnym argumentem do zapisania w dokumentacji jego paranoi – …prędzej czy później ten szaleniec wróci.