Interludium 1

NADZIEJA

Nadzieja to narkotyk.

Nadzieja to psychotrop.

Nadzieja to środek pobudzający silniejszy niż kofeina, khat, yerba mate, kokaina, efedryna, erytropoetyna, speedball czy amfetamina.

Nadzieja podnosiła jej tętno, przyspieszała oddech, podwyższa ciśnienie krwi, rozszerzała źrenice. Nadzieja stymulowała działanie nadnerczy, wyostrzała słuch i węch. Nadzieja ściskała jej żołądek. Jej mózg wspomagany nadzieją rejestrował nagle wszystkie sygnały z ostrością, jakiej dotychczas nie znała.

Sypialnia…

Ale nie jej. Kobieta przez krótką chwilę myślała, że obudziła się u siebie, a niekończące się miesiące spędzone w podziemnym lochu to tylko nocny koszmar. Zdawało jej się, że nadszedł ranek, który przeniósł

ją z powrotem do jej dawnego życia, do cudownej, banalnej codzienności.

Jednak ta sypialnia nie należała do niej.

Widziała to pomieszczenie po raz pierwszy. Nieznany pokój.

Rano. Lekko odwróciła głowę i zobaczyła, że przez rozsunięte zasłony na oknie znajdującym się niedaleko łóżka wpada coraz intensywniejsze światło. Budzik stojący na nocnej szafce wyświetlał na czerwono godzinę 6.30. Na drugim końcu pokoju stała szafa z lustrem. Kobieta podniosła głowę i zobaczyła swoje odbicie: stopy, kolana, a między nimi, w półmroku, własną twarz przypominającą pyszczek małego, przerażonego zwierzątka.

Obok niej ktoś spał.

Nadzieja wróciła. Mężczyzna zasnął i zapomniał znieść ją z powrotem do piwnicy, zanim narkotyk, który jej wstrzyknął, przestał działać! Nie wierzyła własnym oczom. Błąd, nareszcie, jeden jedyny błąd po tylu miesiącach niewoli. To była jej szansa. Miała wrażenie, jakby serce wyrywało się jej z piersi, jakby była na skraju zawału.

Nadzieja – upajająca nadzieja – buzowała jej w mózgu. Ostrożnie odwróciła głowę w jego stronę, słysząc w skroniach szalone pulsowanie krwi.

Spał z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Z uczuciem absolutnej neutralności spojrzała na leżącego obok niej nagiego mężczyznę. Ani nienawiści, ani fascynacji. To stadium minęło już dawno. Nawet niezbyt naturalny blond obciętych przy skórze włosów, ciemna bródka i ramiona czarne od tatuaży pokrywających jego ciało jak łuskowata skóra – wszystko to przestało już robić na niej wrażenie. Na widok strużek spermy na jego owłosionych udach przeszedł ją dreszcz. Nie miał on jednak nic wspólnego z nudnościami i uczuciem serca podchodzącego do gardła, które wstrząsały nią na początku. To stadium także miała już za sobą.

Nadzieja pomnażała jej siły. Nagle odczuła palące pragnienie, by opuścić to piekło. Stać się wolna. Tyle mieszanych uczuć… Po raz pierwszy od początku niewoli widziała światło dnia. Wcześniej nie oglądała go nawet przez zasłonięte okno. Po raz pierwszy obudziła się w łóżku, a nie na twardej ziemi swojego ciemnego lochu. To pierwsza sypialnia, jaką widziała od wielu miesięcy, a może nawet lat.

To niemożliwe. Coś musiało się stać.

Nie potrafiła jednak się rozluźnić. Światło coraz obficiej zalewało pokój. Mężczyzna w końcu się obudzi. Taka okazja więcej się nie powtórzy.

Nagle wrócił strach.

Istniało rozwiązanie. Zabić go. Teraz, natychmiast. Roztrzaskać mu głowę nocną lampką. Wiedziała jednak, że jeżeli chybi, mężczyzna natychmiast się na nią rzuci. Był zbyt silny, a ona za słaba. Dwie inne możliwości: znaleźć broń – jakiś nóż, śrubokręt, ostry i ciężki przedmiot; albo uciec.

Zwyciężyło ostatnie rozwiązanie. Była tak osłabiona, miała w sobie tak niewiele sił, by stawić mu czoło. Ale dokąd uciec? Co było na zewnątrz? Podczas jednej, jedynej przeprowadzki słyszała śpiew ptaków, pianie koguta, rozpoznała zapach pól. Dom na odludziu…

Z sercem podchodzącym do gardła, przekonana, że mężczyzna prędzej czy później się obudzi i otworzy oczy, odrzuciła kołdrę, wyślizgnęła się z łóżka i zrobiła krok w kierunku okna.

Serce jej zamarło.

To nie mogła być prawda…

Zobaczyła zalaną słońcem łąkę i drzewa. Samotny dom stał w środku lasu jak w bajkach, które znała z dzieciństwa. Widziała wysokie trawy, dzwonki, maki i fruwające nad nimi żółte motyle. Pomimo szyby słyszała śpiew ptaków witających nowy dzień. Po wszystkich tych miesiącach podziemnego piekła najprostsze i najpiękniejsze życie było tuż. Tak blisko.

Spojrzała na drzwi pokoju, które przyciągały ją z nieodpartą siłą.

Wolność była tuż-tuż, po drugiej stronie. Rzuciła okiem na łóżko.

Mężczyzna wciąż spał. Miała wrażenie, jakby jej tętno oszalało. Zrobiła pierwszy krok, potem drugi i trzeci, omijając łóżko i biurko. Klamka przekręciła się bezszelestnie. Kobieta nie wierzyła własnym oczom. Drzwi się otworzyły. Cisza. Prosty korytarz. Po prawej i lewej stronie było kilkoro drzwi, kobieta jednak ruszyła przed siebie i dotarła do przestronnej jadalni. Od razu rozpoznała duży drewniany stół, ciemny jak jezioro, kredens, wieżę stereo, duży kominek, świeczniki. Oczyma duszy ujrzała pełne talerze i migocące świece, usłyszała muzykę, w nozdrzach poczuła zapach jedzenia. Wróciły jej mdłości. Nigdy więcej… Okiennice były zamknięte, ale światło wciskało się przez szpary, wpadając do środka wielkimi świetlistymi plastrami.

Przedpokój, drzwi wejściowe – tuż obok, w cieniu po prawej stronie.

Kobieta znowu zrobiła dwa kroki. Uświadomiła sobie, że narkotyk, który jej podano, nie całkiem przestał działać. Czuła się, jakby szła w wodzie, jakby powietrze stawiało opór. Jej ruchy były ciężkie i niezdarne.

Przystanęła. Nie może tak wyjść. Naga. Spojrzała za siebie i ścisnął jej się żołądek. Wszystko, tylko nie wracać do tego pokoju. Na sofie leżał pled.

Chwyciła go i narzuciła sobie na ramiona. Podeszła do drzwi wejściowych.

Podobnie jak reszta domu drzwi były wiekowe, zrobione z surowego drewna. Zwolniła zasuwkę, pchnęła je.

Poraziło ją słoneczne światło, śpiew ptaków eksplodował jak uderzenie w cymbały, muchy rzuciły się na nią z głośnym bzyczeniem, zapach trawy i drzew wdarł się w jej nozdrza, ciepło musnęło skórę. Przez chwilę poczuła zawrót głowy, oślepiona zamrugała powiekami. Zaparło jej dech w piersiach. Była oszołomiona zmasowanym uderzeniem gorąca, światła i życia. Nagle poczuła się upojona wolnością jak koza pana Seguina, Ale strach prędko wrócił. Miała bardzo niewiele czasu.

Po prawej stronie zauważyła przybudówkę – rodzaj starego typu szopy – otwartą i na wpół zawaloną, z widocznymi belkami konstrukcyjnymi. Pod dachem zbiorowisko sfatygowanego sprzętu gospodarczego, narzędzi, sterta drewna i samochód.

Ruszyła w jego kierunku, stąpając boso po nagrzanej już słońcem ziemi. Drzwi od strony kierowcy skrzypnęły podczas otwierania i kobieta przestraszyła się, czy hałas nie obudził oprawcy. Wnętrze miało woń kurzu, skóry i oleju silnikowego. Drżącą ręką obmacała kokpit w poszukiwaniu kluczyków, ale ich nie znalazła. Sprawdziła w schowku, pod siedzeniem, wszędzie. Na próżno. Wysiadła. Uciekać… Jak najprędzej… Rozejrzała się dookoła. Droga na szerokość samochodu: nie, nie tędy. Następnie dostrzegła początek ledwie widocznej ścieżki znikającej w półcieniu lasu. Tak. Pobiegła w tamtą stronę i uświadomiła sobie, jak bardzo jest słaba – w piwnicy musiała stracić od dziesięciu do piętnastu kilogramów – i jak opornie słuchają jej własne nogi. Ale nadzieja dodawała jej nowej energii, podobnie jak to ciepłe, drgające powietrze, pełna życia przyroda i światło pieszczące skórę.

Poszycie było nieco chłodniejsze, ale również tętniło życiem. Biegła ścieżką. Wielokrotnie raniła stopy o ostre kamienie i kolce, ale nie zwracała na to uwagi. Przeszła niewielką drewnianą kładką nad strumieniem, który płynął w głębi, wydając czysty, dźwięczący szum. Jej kroki wprawiły w wibracje ażurowe deski.

A potem zaczęła podejrzewać, że coś tu nie gra.

Kawałek dalej, na ziemi, na środku ścieżki leżał jakiś ciemny przedmiot. Stary magnetofon kasetowy z rączką. Z urządzenia wydobywała się muzyka. Kobieta od razu ją rozpoznała i zadrżała z przerażenia. Słyszała ją setki razy. Czknęła. To niesprawiedliwe.

Nieskończenie okrutne. Wszystko, tylko nie to…

Zamarła. Jej nogi były jak z waty. Nie mogła iść dalej tą ścieżką, nie mogła też zawrócić. Po prawej ręce miała rów, zbyt głęboki i szeroki, by przez niego przeskoczyć, którego dnem płynął strumyk.

Rzuciła się na lewo, przekroczyła ziemny nasyp i ruszyła niewyraźną ścieżką wśród paproci.

Biegła do utraty tchu, oglądając się za siebie. Nikogo jednak nie dostrzegła. Las wciąż rozbrzmiewał śpiewem ptaków. Echo za jej plecami nadal grało mroczną muzykę, powtarzając ją jak wszechobecną groźbę.

Kiedy sądziła, że na dobre zostawiła ją za sobą, w miejscu, w którym ścieżka rozdzielała się na dwoje w kształcie litery T, niemal się nie zderzyła z przybitą do drzewa tabliczką. Była na niej namalowana linia zakończona dwiema strzałkami, oferująca dwa kierunki do wyboru. Pod strzałkami dwa słowa: WOLNOŚĆ i ŚMIERĆ.

Kobieta znów czknęła. Schyliła się i zwymiotowała na paprocie przy ścieżce.

Podniosła się, wytarła usta brzegiem pledu, który – teraz zdała sobie z tego sprawę – śmierdział stęchlizną, kurzem, śmiercią i obłędem. Miała ochotę płakać, położyć się na ziemi i więcej nie wstać. Musiała jednak zareagować.

Wiedziała już, że to pułapka. Jedna z tych jego perwersyjnych zabaw.

Śmierć albo wolność… Co by było, gdyby wybrała „wolność”? Jaką wolność chciał jej zaoferować? Na pewno nie wolność powrotu do dawnego życia. Czy uwolniłby ją z więzienia, zabijając ją? A gdyby wybrała „śmierć”? Czyżby to była metafora? Co oznaczała? Kres jej cierpień, koniec męki? Ruszyła w tę stronę, kierując się przekonaniem, że w umyśle tego chorego człowieka propozycja z pozoru najbardziej kusząca z pewnością oznaczała najgorsze.

Przebiegła jeszcze jakieś sto metrów i zauważyła przed sobą podłużny kształt wiszący pionowo jakiś metr nad ścieżką.

Znowu zwolniła, potem przestała biec, przeszła jeszcze kawałek i wreszcie stanęła, gdy zrozumiała, co ma przed sobą. Zrobiło jej się niedobrze. Na gałęzi wisiał kot. Sznurek na jego szyi był tak mocno zaciśnięty, że prawie odcinał głowę od reszty ciała. Z białego pyszczka wystawał koniec różowego języka, a korpus zwierzęcia był sztywny jak kawałek drewna.

Kobieta nie miała już czym wymiotować, ale i tak wstrząsnęły nią nudności. Poczuła w ustach smak żółci. Lodowaty dreszcz strachu przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa.

Jęknęła. Nadzieja kurczyła się w niej jak płomyk dogasającej świecy.

W głębi duszy wiedziała, że te drzewa i piwnica to ostatnie rzeczy, jakie widzi w życiu. Wiedziała, że nie ma stąd wyjścia. Ani dzisiaj, ani w żaden inny dzień. Chciała jednak jeszcze choć odrobinę w to wierzyć.

Czy nie ma nikogo, kto by spacerował po tym przeklętym lesie? Nagle zaczęła się zastanawiać, gdzie się właściwie znajduje. We Francji czy gdzie indziej? Wiedziała, że są kraje, w których można iść całymi godzinami, a nawet dniami, nie spotykając żywej duszy.

Wahała się, w którym kierunku iść dalej. W każdym razie na pewno nie w tym, który wybrał dla niej ten świr.

Przemykała między pniami drzew, z dala od wszelkich ścieżek, potykając się o korzenie i nierówności terenu, raniąc bose stopy do krwi.

Wkrótce dotarła do innego strumienia, którego dno pełne było drzew, brzóz i leszczyn, powalonych przez ostatnią burzę. Z wielkim wysiłkiem weszła w tę gęstwinę, usiłując przedostać się na drugą stronę. Końcówki połamanych gałęzi, sterczące jak sztylety, rozrywały skórę na jej łydkach.

Wykręcała palce u stóp na ostrych kamieniach i kawałkach suchego drzewa.

Po drugiej stronie kolejna ścieżka. Wyczerpana postanowiła nią iść.

Wciąż miała nadzieję, że natknie się na kogoś, a przedzieranie się przez podszyt było dla niej zbyt męczące.

Nie chcę umierać, pomyślała.

Biegła, przewracała się, wstawała i ruszała dalej.

Biegła, pragnąc ratować skórę. Jej klatka piersiowa płonęła ogniem, serce było o krok od eksplozji, a nogi stawały się coraz cięższe. Las wokół

niej gęstniał, powietrze było coraz bardziej gorące. Zapachy lasu mieszały się z kwaśną wonią potu, który szczypał ją w oczy. Słyszała plusk płynącego w pobliżu strumyka. Żadnych innych odgłosów. Za jej plecami panowała cisza.

Nie chcę umierać – ta myśl zajmowała całą wolną przestrzeń jej umysłu. I strach. Godzien pogardy, nieludzki.

Nie chcę… nie chcę… nie chcę… umierać.

Na policzkach czuła gorzkie łzy, puls walił jej w gardle i klatce piersiowej. Zabiłaby własnych rodziców, żeby móc się wyrwać z tego koszmaru.

I nagle jej serce podskoczyło. Zobaczyła jakąś postać.

Zawołała.

– Hej! Proszę zaczekać, proszę zaczekać! Na pomoc! Ratunku!

Sylwetka nie ruszała się, ale uciekinierka widziała ją przez łzy.

Kobieta. Ubrana w sukienkę na ramiączkach zapinaną na guziki.

Zdziwiło ją, że postać jest zupełnie łysa. Ostatkiem sił podeszła do niej, ale sylwetka wciąż stała bez ruchu. Zbliżając się, stopniowo zaczynała rozumieć, co widzi; jej krew gęstniała jak syrop.

To nie była kobieta…

Plastikowy manekin oparty o pień drzewa i zastygły w sztucznej pozie jak na wystawie sklepowej. Rozpoznała sukienkę, w którą był ubrany. To jej sukienka, miała ją na sobie w tamten wieczór… Tyle że teraz była poplamiona czerwoną farbą.

Miała wrażenie, że opuszczają ją wszystkie siły, jakby ktoś je wysysał

z jej ciała. Była pewna, że mężczyzna pozakładał w lesie masę innych, równie ponurych pułapek. Była szczurem w labiryncie, jego rzeczą, jego zabawką. A on był tuż obok. Poczuła, że uginają się pod nią nogi i straciła przytomność.

Загрузка...