41

DOPPELGÄNGER

Poruszał się trochę w swojej kryjówce w zaroślach, zrobił kilka ćwiczeń rozciągających. Następnie otworzył termos z kawą i – podobnie jak siedząca kilkaset metrów dalej Samira – położył na języku tabletkę modafinilu, którą popił łykiem arabiki. Dodał do kawy trochę Red Bulla.

Napój miał przez to dziwny smak, ale przynajmniej, mimo późnej pory, mężczyzna był aktywny jak Wezuwiusz 24 sierpnia 1979 roku.

Mógł w ten sposób wytrzymać jeszcze wiele godzin.

Widok ze wzgórza był interesujący. Choć zabudowania uczelni znajdowały się w odległości kilkuset metrów, przez lornetkę noktowizyjną mógł zobaczyć wszystko, co się tam działo. Rozpoznał komendanta.

Pozostałe osoby były mu nieznane. Zauważył młodą policjantkę przyczajoną w krzakach za uczelnią i jej kolegę siedzącego w samochodzie.

Ten ostatni zresztą wcale się nie ukrywał. Hirtmann od razu zrozumiał, że policjant stoi tam po to, by go odwieść od zamiaru zbliżenia się do liceum.

Ta myśl mu się spodobała. Był zadowolony, że Martin o nim myśli.

Martin, Martin…

Przywiązał się do tego policjanta. Od jego pierwszych odwiedzin w Instytucie Wargniera, kiedy wypowiadał takie celne uwagi o Mahlerze.

Tamtego dnia śnieg sypał gęsto i krajobraz za oknem był biały. Grudniowy mróz przenikał grube kamienne mury Instytutu i zalegał w tej przeklętej niegościnnej dolinie. Elisabeth Ferney przyszła, by go uprzedzić, że będzie miał gości: gliniarza z Tuluzy, funkcjonariuszkę żandarmerii i jakiegoś sędziego. Na miejscu zbrodni, na górze, w elektrowni wodnej znaleźli jego DNA. Materiał genetyczny człowieka zamkniętego w najlepiej strzeżonym ośrodku psychiatrycznym w całej Europie! Uśmiechnął się na myśl o ich zakłopotaniu i zmieszaniu. Jednak kiedy glina wszedł do celi, Hirtmann nie wyczytał na jego twarzy ani jednego, ani drugiego. Szwajcar nie zapomniał tej chwili. Czekając na nich, znalazł sobie jakieś zajęcie. Jego umysł wypełniały pierwsze takty IV Symfonii Mahlera, kiedy doktor Xavier wprowadził gości. Wtedy zobaczył Martina po raz pierwszy. Jego uwagi nie umknął sposób, w jaki policjant drgnął, rozpoznając muzykę. Potem, ku jego ogromnemu zaskoczeniu i jeszcze większej radości, Martin wypowiedział nazwisko: „Mahler”. Hirtmann był zadziwiony. W jego sercu wybuchła radość, kiedy zrozumiał – obserwując i słuchając Martina, poruszony tak bardzo, że trudno mu było to ukryć – że ten, kogo ma przed sobą, to jego Doppelgänger – bratnia dusza, sobowtór, który wybrał drogę światła, a nie drogę ciemności. Żyć znaczy wybierać, prawda? To jedno spotkanie wystarczyło Hirtmannowi, by zrozumieć, że Martin jest do niego bardziej podobny, niż mógłby przypuszczać. Miał wielką ochotę przekonać go do ich „powinowactwa z wyboru”, ale ucieszył się i tym, że Martin często o nim myślał. Rozpoznał w nim człowieka, który tak jak on sam nie cierpiał wulgarności współczesnych rozrywek, głupiego konsumpcjonizmu dzisiejszych ludzi, ubóstwa ich zainteresowań i gustów, pustoty ich myślenia, stadnych zachowań i nieuleczalnej wręcz miernoty. Człowieka, tak jak on, samotnego. O tak, oni dwaj się rozumieli. Nawet jeśli Martinowi trudno było to przyznać. Byli sobie tak bliscy jak bliźnięta rozdzielone zaraz po narodzeniu.

Od tamtego czasu Hirtmann po prostu nie potrafił przestać myśleć o Martinie. A także o jego byłej żonie Alexandrze i córce Margot. Zdobywał

informacje. I tak stopniowo rodzina Martina stała się jakby jego rodziną.

Wślizgnął się w życie komendanta bez jego wiedzy i był w nim obecny, nigdy za bardzo się nie oddalając. To było nawet lepsze niż oglądanie reality show, do którego rodziny się wybiera. Hirtmann się tym nie nudził.

Wiedział, że to życie zastępcze, ale czuł, że Martin jest mu naprawdę bliski. Patrzył na swoje pozbawione mrocznego oblicza alter ego.

Przeniósł uwagę na budynek. Wszyscy właśnie wsiadali do samochodu. Szwajcar zostawił auto pół kilometra dalej, w lesie.

Gdyby ktoś się do niego zbliżył, uruchomiłby zainstalowany przez Hirtmanna ultraczuły alarm.

Siedząc tak w czarnej czapce na farbowanych na blond, krótko ostrzyżonych włosach, przesunął obiektyw lornetki na fasadę bursy, wolną ręką głaszcząc się po czarnej bródce. Poza oknem Margot wszystkie światła były pogaszone. Nagle w pokoju dziewczyny dostrzegł Martina, który rozmawiał z nią, żywo gestykulując. Fakt, że stał się niespodziewanym świadkiem tej małej rodzinnej sceny, napełnił go tak wielkim szczęściem i wywołał takie poruszenie, że Hirtmann był

zaskoczony. Psiakrew, czy ty się aby właśnie nie zakochujesz? Mężczyźni nigdy

ani

trochę

go

nie

pociągali.

Zakwestionowanie

własnej

heteroseksualnej orientacji było dla niego równie nie do pomyślenia, jak wyobrażenie sobie Jana Pawła II zapierającego się katolicyzmu. Jednak ten oczytany, samotny gliniarz wywoływał w nim stan w interesujący, choć dość odległy sposób przypominający zakochanie. Na tę myśl przyczajony wśród drzew Hirtmann mimowolnie się uśmiechnął.

Загрузка...