12
VAN ACKER
Zatrzymał się w pobliżu betonowego pawilonu i wyjął z paczki kolejnego papierosa. Oparł się o drzewo. Przez otwarte okna dochodził głos.
Niezmieniony. Taki sam jak dwadzieścia lat wcześniej. Wystarczyło go usłyszeć, by się zorientować, że ma się do czynienia z człowiekiem inteligentnym, aroganckim i budzącym respekt.
– To, co tu czytam, to wypociny bandy nastolatków, niezdolnych do patrzenia poza granice skarlałego świata swoich emocji. Nudziarstwo, sentymentalizm, masturbacja i trądzik. Na Boga! Macie się za najlepszych? Obudźcie się! W tym nie ma ani jednej oryginalnej myśli.
Servaz
zapalił
papierosa
i
pstryknął
zapalniczką.
Erupcja
pompatyczności Francisa Van Ackera dobiegła końca.
– W przyszłym tygodniu zaczniemy równoległe studium trzech lektur: Pani Bovary, Anna Karenina i Effi Briest. Trzy książki wydane między rokiem 1857 a 1894, w latach, kiedy skonkretyzowała się forma powieści.
Czy jakimś cudem jest w tym gronie osoba, która przeczytała wszystkie trzy? Czy istnieje ten rzadki ptak? Nie? A może jest przynajmniej ktoś, kto ma jakąś intuicję na temat punktu wspólnego tych trzech książek?
Cisza, a potem głos z sali:
– To trzy historie kobiet cudzołożnych.
Servaz drgnął. To Margot.
– Dokładnie tak, panno Servaz. No cóż, widzę, że jest w tej klasie choć jedna osoba, która nie zatrzymała się w rozwoju na lekturze Spidermana. Trzy historie kobiet cudzołożnych. Ich szczególną cechą jest fakt, iż wszystkie zostały napisane przez mężczyzn. Trzy mistrzowskie sposoby potraktowania tego samego tematu. Co dowodzi, że twierdzenie Hemingwaya, jakoby należało pisać tylko o tym, co się zna, to niedorzeczność. Jak wiele innych sentencji starego dobrego Ernesta.
Znakomicie. Wiem, że niektórzy z was mają z pewnością plany na weekend i rok szkolny jest, rzec by można, skończony, ale chcę, żebyście do końca przyszłego tygodnia przeczytali te trzy książki. I pamiętajcie, że w poniedziałek czekam na wasze prace.
Trzaskanie krzeseł. Servaz schował się za rogiem budynku. Nie chciał teraz wpaść na Margot, zamierzał spotkać się z nią później. Patrzył, jak oddala się w grupie uczniów. Margot rozmawiała z dwiema dziewczynami. Opuścił kryjówkę w chwili, gdy Van Acker schodził po trzech stopniach pawilonu, otwierając parasol.
– Dzień dobry, Francis.
Przez twarz Van Ackera przemknął bardzo delikatny grymas zaskoczenia. Parasol się poruszył.
– Martin… No tak, sądzę, że po tym, co się stało, powinienem się spodziewać twoich odwiedzin.
Niebieskie oczy mężczyzny były wciąż tak samo przenikliwe. Mięsisty nos, usta wąskie, ale zmysłowe, starannie przycięta broda. Francis Van Acker był taki sam jak ten z jego wspomnień. Dosłownie promieniejący.
Tylko kilka siwych włosów pojawiło się w jego brodzie i kosmyku kasztanowych włosów, który spadał mu na czoło.
– Co powinno się powiedzieć w takich okolicznościach? – zakpił. – Kopę lat?
– Fugit irreparabile tempus – odparł Servaz. Van Acker parsknął
śmiechem.
– Zawsze byłeś najlepszy z łaciny. Nawet nie wiesz, jak mnie to wkurzało.
– I to jest twój słaby punkt, Francis. Zawsze chciałeś być we wszystkim najlepszy.
Mężczyzna nie odpowiedział. Jego twarz lekko się nachmurzyła. Nie trwało to jednak długo i po chwili znów pojawił się na niej prowokujący uśmiech.
– Nigdy tu nie przyjeżdżałeś. Dlaczego?
– To ty mi powinieneś powiedzieć dlaczego.
Van Acker nie spuszczał z niego wzroku. Mimo panującej wilgoci miał na sobie tę samą granatową sztruksową marynarkę, którą Servaz znał od zawsze. Nigdy nie widział go w innym stroju. W czasach, gdy obaj byli studentami, stało się to nawet przedmiotem żartów: Francis Van Acker miał szafę pełną identycznych granatowych marynarek i białych koszul znanej amerykańskiej marki.
– No cóż, obaj wiemy dlaczego, Edmondzie Dantès – powiedział.
Servaz poczuł suchość w gardle.
– Podobnie jak hrabia de Morcerf, ukradłem ci Mercedes. Z tą różnicą, że ja jej nie poślubiłem.
Podmuch gniewu na moment rozżarzył wnętrze Servaza do czerwoności. Potem na nowo opadł na nie popiół minionych lat.
– Słyszałem, że Claire została zamordowana w okrutny sposób.
– Co się na ten temat mówi w Marsac?
– Znasz Marsac, tutaj w końcu wszyscy o wszystkim się dowiedzą.
Żandarmi okazali się raczej… gadatliwi. Reszta rozeszła się pocztą pantoflową. Z tego, co słyszałem, została związana i utopiona we własnej wannie. To prawda?
– Bez komentarza.
– Boże! Swoją drogą fajna babka. Błyskotliwa. Niezależna. Uparta. Z
pasją. Jej metody pedagogiczne nie wszystkim się podobały, ale moim zdaniem były dość… interesujące.
Servaz kiwnął głową. Ruszyli wzdłuż betonowych pawilonów o brudnych oknach.
– Co za okropna śmierć. Trzeba być szaleńcem, żeby zabić kogoś w taki sposób.
– Albo bardzo się wkurzyć.
– Ira furor brevis est. Gniew jest krótkotrwałym obłędem.
Szli teraz wzdłuż opustoszałych kortów tenisowych. Nasiąknięte siatki zwisały jak liny na ringu bokserskim pod ciężarem niewidzialnego zawodnika.
– Jak idzie Margot? – zagadnął Servaz. Van Acker się uśmiechnął.
– Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Margot ma prawdziwy talent i radzi sobie całkiem nieźle. Ale będzie sobie radzić jeszcze lepiej, kiedy zrozumie, że konsekwentny antykonformizm to tylko inny rodzaj konformizmu.
Teraz uśmiechnął się Servaz.
– A zatem to ty prowadzisz śledztwo – powiedział Van Acker. – Nigdy nie zrozumiałem, dlaczego wstąpiłeś do policji. – Podniósł rękę, uprzedzając ewentualny sprzeciw. – Wiem, że to się wiąże ze śmiercią twojego ojca, a schodząc jeszcze głębiej, z tym, co się stało z twoją matką, ale na Boga, mogłeś zostać kim innym. Mogłeś zostać pisarzem, Martin.
Nie takim, jak ci wszyscy grafomani, prawdziwym pisarzem. Miałeś polot, miałeś dar. Pamiętasz ten tekst Salingera, który w kółko cytowaliśmy, jeden z najpiękniejszych, jaki kiedykolwiek powstał na temat pisarstwa i braterstwa?
– Seymour: wstęp – odpowiedział Servaz, starając się nie ulec wzruszeniu.
– „Główną osobą w moim opowiadaniu – Francis zaczął powolną recytację, idąc wciąż w tym samym rytmie – przynajmniej w momentach jasności myśli, gdy będę mógł zmusić się do spokoju i rozsądku, ma być mój nieżyjący już najstarszy brat, Seymour Glass, który, wolę to wyrazić w jednym zdaniu i stylem nekrologu, w roku 1948, podczas wakacji spędzanych z żoną na Florydzie, popełnił samobójstwo”.
– „Za życia znaczył wiele dla wielu osób – podjął Servaz po chwili wahania – a dla swoich braci i sióstr w naszej nieco zbyt licznej rodzinie, był wszystkim, co najważniejsze: naszym niebiesko pręgowanym jednorożcem, naszym wklęsłym zwierciadłem, naszym generalnym doradcą, naszym przenośnym sumieniem, konwojentem naszego ładunku i jedynym naszym dojrzałym poetą, a poza tym nieuchronnie, jak mi się zdaje, skoro powściągliwość nigdy nie była jego najmocniejszą stroną, a w dodatku prawie przez siedem lat błyszczał w ogólnokrajowym programie dziecinnej zgaduj-zgaduli, wskutek czego niewiele z tego, co myślał, zostało przemilczane, nieuchronnie więc i jawnie, jak mi się zdaje, był
także naszym mistykiem i typem niezrównoważonym”.*
Uświadomił sobie, że choć nie wracał do tego tekstu tyle lat, pamiętał
każde słowo. Nietknięte zdania, wypalone w pamięci ognistymi literami. W
tamtym okresie to było ich zaklęcie, ich mantra, ich hasło.
Van Acker przystanął.
– Ty byłeś moim starszym bratem – powiedział nagle dziwnie wzruszonym głosem – byłeś moim Seymourem, i tego dnia, kiedy wstąpiłeś do policji, dla mnie ten starszy brat na swój sposób popełnił
samobójstwo.
Servaz znowu poczuł przypływ gniewu. Tak? To dlaczego mi ją zabrałeś? – miał ochotę zapytać. Ją… a przecież mogłeś mieć tyle innych kobiet. I miałeś. I dlaczego potem ją porzuciłeś?
* Jerome Salinger, Wyżej podnieście strop, cieśle. Seymour: wstęp, przeł. Maria Skibniewska, Albatros, Warszawa 2007, s. 119.
Doszli na skraj sosnowego lasu – miejsca, z którego przy ładnej pogodzie można było podziwiać rozległą panoramę, ciągnącą się aż po oddalone o czterdzieści kilometrów Pireneje. Tego dnia jednak pagórki tonęły w deszczowych chmurach i mgle. To właśnie tutaj on i Van Acker mieli zwyczaj przychodzić przed dwudziestu laty. Z Marianne – zanim dziewczyna stała się między nimi kością niezgody, zanim zazdrość, gniew i nienawiść rozdzieliły ich i rozerwały ich więzi. Kto wie, może Van Acker ciągle tu przychodził, choć Servaz wątpił, by wspominał w ten sposób stare dobre czasy.
– Opowiedz mi o Claire.
– A co chcesz wiedzieć?
– Znałeś ją?
– Pytasz o to, czy znałem ją osobiście czy jako koleżankę?
– Osobiście.
– Nie, właściwie nie. Marsac to mała mieścina uniwersytecka.
Przypomina trochę dwór w Elsynorze. Wszyscy się znają, wszyscy wszystkich szpiegują, spotwarzają, sztyletują. Każdy dba o to, by mieć coś do powiedzenia na temat swojego sąsiada, zdobyć jakieś informacje, najchętniej soczyste i pikantne. Cała ta uniwersytecka elita wyniosła sztukę obmowy i oszczerstwa na szczyty doskonałości. Spotykaliśmy się na różnych przyjęciach, wymienialiśmy zdania bez znaczenia.
– Krążyły jakieś plotki na jej temat?
– Naprawdę sądzisz, że w imię starej przyjaźni będę ci opowiadał
wszystkie plotki i pogłoski, jakie można tu usłyszeć?
– Ach tak, to było ich aż tyle?
Ich uszu dobiegł szmer samochodu na wąskiej drodze wijącej się u stóp pagórka.
– Plotki, spekulacje, pogłoski… To tak się odbywa ten tak zwany wywiad środowiskowy? Claire była nie tylko niezależną i pociągającą kobietą, miała też zdecydowane poglądy na bardzo wiele tematów.
I zachowywała się trochę… zbyt wojowniczo w czasie kolacji w mieście, na które była zapraszana.
– A poza tym? Jakieś plotki na temat jej prywatnego życia? Wiesz coś o tym?
Van Acker schylił się, by podnieść sosnową szyszkę. Rzucił nią daleko, w dół zbocza.
– A jak uważasz? Piękna kobieta, samotna, inteligentna. Oczywiście, że mężczyźni się wokół niej kręcili. Nie była zakonnicą.
– Spałeś z nią?
Van Acker rzucił mu nieprzeniknione spojrzenie.
– No proszę, komisarzu Maigret, to tak pracujecie w policji? Rzucacie się na pierwsze pojawiające się oczywistości? Zapomniałeś, jaka jest różnica między egzegezą a hermeneutyką? Przypominam ci, że Hermes, posłaniec, to zdradliwy bóg. Gromadzenie dowodów, poszukiwanie ukrytych
znaczeń,
zstępowanie
aż
do
niezbadanych
struktur
intencjonalności: parabole Kafki, wiersze Celana, zagadnienie interpretacji i subiektywności u Ricoeura, kiedyś się w tym lubowałeś.
– Czy ktoś jej groził? Zwierzała ci się? Czy jako koleżanka albo przyjaciółka opowiadała ci o jakiejś trudnej relacji czy zerwaniu, o kimś, kto by ją nękał?
– Nie, nie zwierzała mi się. Nie byliśmy ze sobą aż tak blisko.
– Nigdy ci nie mówiła o telefonach od jakichś dziwnych typów?
– Nie.
– Żadnych podejrzanych napisów na jej temat na murach liceum albo w okolicy?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– A Hugo, jakim był uczniem?
Na twarzy rozmówcy pojawił się przelotny uśmieszek.
– Siedemnaście lat, a już na drugim roku kursów, najlepszy w klasie.
Rozumiesz, co mam na myśli? A poza wszystkim, przystojny gość, miał
u stóp wszystkie, no, prawie wszystkie dziewczyny. Każdy chłopak marzy, by być kimś takim jak Hugo.
Przerwał i spojrzał na Servaza.
– Powinieneś się spotkać z Marianne.
Servaz poczuł ledwie dostrzegalny ruch powietrza – a może był to tylko podmuch wiatru wśród sosen.
– Zamierzam to zrobić w ramach śledztwa – odpowiedział chłodno.
– Nie tylko to mam na myśli.
Wsłuchał się w szmer deszczu na dywanie z igliwia. Idąc w ślady Van Ackera, zapatrzył się w horyzont spowitych mgłą wzgórz.
– Obojętność nigdy nie była w twoim stylu, Martin. To twoje przewrażliwienie na punkcie sprawiedliwości, ten twój gniew, ten pieprzony idealizm… Idź się z nią zobaczyć. Ale nie otwieraj starych ran. – Po chwili milczenia dodał: – Ciągle mnie nienawidzisz, prawda?
Servaz nagle zaczął się zastanawiać, czy tak jest, czy rzeczywiście nienawidzi człowieka, który kiedyś był jego najlepszym przyjacielem. Czy to możliwe, by nienawidzić kogoś przez tyle lat i nigdy mu nie przebaczyć?
O tak, możliwe. Uświadomił sobie, że jego paznokcie wpijają się w dłonie, które trzymał w kieszeniach. Odwrócił się na pięcie i oddalił się ciężkim krokiem, rozgniatając podeszwami sosnowe szyszki. Francis Van Acker stał bez ruchu.
Margot szła w jego kierunku, przebijając się przez ciżbę uczniów wypełniającą korytarze. Wyglądała na wyczerpaną. Odgadł jej stan po sposobie, w jaki zwieszała ramiona, niosąc książki. Uśmiechnęła się jednak na jego widok.
– A więc to tobie powierzyli śledztwo?
Servaz zamknął szafkę Hugona, w której nie znalazł nic prócz stroju sportowego i książek, i zmusił się do uśmiechu. Przytulił ją, stojąc w ciasnym tłumie, potrącany przez młodych ludzi, którzy przechodzili obok nich, ocierając się o siebie, zderzając ze sobą i głośno nawołując.
Dzieciaki, to tylko dzieciaki, pomyślał. Są z planety, której imię „młodość”, równie wyjątkowej i odległej jak Mars. Planety, o której Servaz nie lubił
myśleć w samotne, nostalgiczne wieczory, bo wtedy uświadamiał sobie, że wiek dorosły jest przekleństwem.
– Mnie też przesłuchasz jako świadka?
– Nie pali się. Chyba że chcesz mi coś zeznać, ma się rozumieć.
Puścił do niej oko i zobaczył, że dziewczynie ulżyło. Zerknęła na zegarek.
– Mam mało czasu, za pięć minut zaczyna się wykład z historii.
Będziesz tu cały dzień czy wyjeżdżasz?
– Jeszcze nie wiem. Jeśli zostanę do wieczora, moglibyśmy się umówić na kolację, co ty na to?
Margot się skrzywiła.
– Zgoda, ale szybką. Mam pracę do skończenia na poniedziałek i jestem zarobiona.
– Tak, słyszałem. Nieźle sobie poradziłaś dziś rano.
– Słucham?
– Na zajęciach z Van Ackerem.
– O czym ty mówisz?
– Byłem tam. Wszystko słyszałem. Przez okno. Spuściła wzrok i zaczęła się wpatrywać we własne stopy.
– Czy on… coś ci o mnie mówił?
– Francis? O tak. Nie mógł się ciebie nachwalić. Znam go, to u niego rzadkie. Powiedział, cytuję: „Niedaleko pada jabłko od jabłoni”.
Zobaczył, że Margot czerwieni się z zadowolenia i przemknęło mu przez głowę, że jest taka sama jak on, gdy był w jej wieku. Rozpaczliwa potrzeba uznania i akceptacji. I, inaczej niż on, ukrywa tę słabość za buntowniczą postawą i pozorną niezależnością.
– Spadam – powiedziała. – Udanych łowów, Sherlocku!
– Zaczekaj! Znasz Hugona?
Jego córka zatrzymała się z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
– Tak. A co?
Machnął ręką.
– A tak tylko pytam. On też mi o tobie mówił. Wróciła do niego.
– Tato, myślisz, że on jest winny?
– A jak ty myślisz?
– Hugo to dobry człowiek, to wszystko, co wiem.
– On mówił o tobie to samo.
Zobaczył, że Margot powstrzymuje się przed zadaniem kolejnych pytań.
– Claire Diemar cię uczyła?
Przytaknęła.
– Jaka ona była?
– Potrafiła sprawić, że jej zajęcia byty ciekawe. Studenci ją cenili. Nie moglibyśmy porozmawiać o tym kiedy indziej? Bo naprawdę się spóźnię.
– Ale jaka ona była?
– Radosna, żywiołowa, entuzjastyczna, bardzo ładna. Trochę sztywna, ale naprawdę równa babka.
Servaz skinął głową i zobaczył, jak Margot odwraca się na pięcie.
Zauważył, że jej ramiona i plecy jeszcze bardziej się przygarbiły.
Ruszył korytarzem w stronę holu, torując sobie drogę wśród tłumu, rzucając okiem na korkowe tablice pokryte ogłoszeniami, regulaminami, ofertami wymiany i usług. Ta tradycja także była niezmienna. Servaz zastanawiał się tylko, czy na tablicach nadal wieszano ogłoszenia żartobliwe albo pisane wierszem, jak to było za jego czasów i wyszedł.
Zabrzęczał jego telefon. Policjant spojrzał na wyświetlony numer: Samira.
– Tak?
– Chyba coś mamy.
– To znaczy?
– Kazałeś nam przecież nie skupiać się na chłopaku, prawda?
Poczuł, że jego puls przyspiesza.
– Dawaj.
– Pujol przypomniał sobie o sprawie, którą się zajmował kilka lat temu. Napad i gwałt na młodej kobiecie w jej domu. Znalazł tożsamość sprawcy w swoim programie i sprawdził archiwa.
Program do redakcji procedur. Przedpotopowy program komputerowy zajmujący mnóstwo miejsca w pamięci, za pomocą którego policjanci pisali wszystkie swoje protokoły. Już dawno miała być wdrożona jego nowa wersja. Servaz czekał na dalszy ciąg, obserwując konie hasające w szarym świetle, dostojne i eteryczne niczym jakieś niebiańskie stworzenia.
– Facet był wielokrotnie skazywany za napaści na tle seksualnym na młode kobiety, a nawet za jeden gwałt w mieszkaniu ofiary. W Tarbes, Montauban i Albi. Nazywa się Elvis Konstandin Elmaz. Kartoteka dość paskudna. W wieku dwudziestu pięciu lat miał już dwanaście wyroków za handel drągami, czynne napaści, kradzież. Teraz ma dwadzieścia siedem.
Predator. Miał odrażający sposób działania: szukał ofiar na portalach randkowych.
–
Servaz
przypomniał
sobie
wyczyszczoną
pocztę
elektroniczną u Claire. – W 2007 roku w ten sposób umówił się z jedną ze swoich ofiar w jakimś miejscu publicznym w Albi, poszedł z nią do jej mieszkania, grożąc nożem, przywiązał do kaloryfera i zakneblował. Zabrał
jej też kartę do bankomatu, wcześniej wydobywszy od dziewczyny pin.
A następnie zgwałcił ofiarę i zagroził konsekwencjami, jeśli wniesie skargę.
Innym razem w parku w Tarbes po zmroku napadł na jakąś kobietę, związał ją i wpakował do bagażnika swojego samochodu, a potem zmienił
zdanie i porzucił ofiarę w krzakach. Cud, że jeszcze nikogo nie zabił. – Przerwała na chwilę. – W każdym razie, jeśli się wykluczy… Krótko mówiąc, w tym roku wyszedł z więzienia.
– Mhm.
– Ale jest pewien szkopuł. – Usłyszał po drugiej stronie odgłos dzwonienia łyżeczką o filiżankę. – Wygląda na to, że miejscowy Elvis ma na wczorajszy wieczór solidne alibi. Brał udział w bójce w jakimś barze.
– To ma być solidne alibi?
– Nie, ale potem karetka zabrała go do Rangueil. Około dziesiątej został przyjęty na pogotowiu. Ciągle jest w szpitalu.
Dziesiąta wieczór. O tej godzinie Claire już nie żyła, a Hugo siedział
na brzegu basenu. Czy Elvis zdążyłby wrócić do Tuluzy i wywołać bójkę, by załatwić sobie alibi? A gdyby tak było, to czy miałby czas i sposobność, by podać chłopakowi narkotyk?
– Naprawdę ma na imię Elvis?
Samira zachichotała w słuchawkę.
– Na sto procent. Dowiadywałam się: zdaje się, że w Albanii to dość popularne imię. W każdym razie do tego drania bardziej pasuje Jailhouse Rock niż Don’t Be Cruel.
– No tak – odpowiedział Servaz, nie całkiem pewny, czy pojął aluzję.
– Co robimy, szefie? Mam go przesłuchać?
– Nie ruszaj się, już jadę. Dowiedz się tylko, czy przypadkiem nie wypuścili go ze szpitala.
– Nie ma obaw. Wczepię się w tego bydlaka jak wesz łonowa.