13

ELVIS

Zaparkował na dolnym parkingu i ruszył ku stojącej pośrodku betonowej wieży, w której znajdowały się windy. Szpital uniwersytecki w Rangueil wznosił się jak forteca na wzgórzu na południe od Tuluzy. Aby dostać się do niego z położonego w połowie wysokości parkingu, trzeba było wjechać windą, a następnie przejść długim łącznikiem zawieszonym wiele metrów nad drzewami, z którego rozciągał się imponujący widok na położone niżej budynki uniwersytetu i przedmieścia. Przeszedł tarasem w stronę nowoczesnej fasady, obłożonej efektowną metalową siatką. Jak często bywa, na tej trosce o zewnętrzną estetykę traciły inne aspekty funkcjonowania infrastruktury. Cóż z tego, że szpital zatrudniał dwa tysiące ośmiuset lekarzy i dziesięć tysięcy członków personelu i rocznie przyjmował osiemdziesiąt tysięcy pacjentów, co równa się populacji średniego miasta. Servaz zdążył już zauważyć, że ośrodek cierpi na okrutny brak służb niemedycznych. Szybko minął jedyną kawiarnię, wypełnioną personelem, odwiedzającymi i pacjentami w szpitalnych piżamach, i długimi korytarzami doszedł do wind. Dzieła współczesnych artystów – dary od dobroczyńców – na próżno próbowały rozweselić wnę-

trze: sztuka ma swoje ograniczenia. Servaz zauważył drzwi do kaplicy z wywieszonymi godzinami odwiedzin kapelana. Zastanawiał się, jak Bóg znajduje dla siebie miejsce w tym świecie, gdzie człowiek sprowadzony jest do poziomu układu narządów, rozbierany na części i remontowany jak silnik, a czasem oddawany do kasacji po uprzednim wymontowaniu pojedynczych części, które mogą się przydać do naprawy innych silników.

Samira czekała na niego przy windach. Miał pokusę, by zapalić, ale jego wzrok padł na wiszącą na ścianie tabliczkę z zakazem.

Kraksa – odezwał się już w kabinie.

– Hę? – zainteresowała się Samira,

Broń na jej biodrach przyciągała wszystkie spojrzenia.

– Powieść Ballarda. Mieszanka chirurgii, mechaniki, masowej konsumpcji i pożądania.

Spojrzała

na

niego

nierozumiejącym

wzrokiem.

Wzruszyła

ramionami.

Drzwi windy się otworzyły. Do uszu Servaza i Samiry doszedł krzyk: – Banda kretynów, nie macie prawa trzymać mnie wbrew mojej woli!

Zawołajcie mi tu tego konowała, chcę się z nim zobaczyć, już!

– Czyżby nasz Elvis? – zainteresował się komendant.

– Bardzo prawdopodobne.

Skręcili w prawo, następnie w lewo. Zatrzymała ich pielęgniarka.

Samira pomachała legitymacją.

– Dzień dobry. Szukamy Elvisa Konstandina Elmaza.

Kobieta zachmurzyła się. Wskazała im drzwi z matowego szkła na końcu korytarza, za łóżkiem na kółkach, na którym czekał starszy człowiek z rurką w nosie.

– On musi odpoczywać – odpowiedziała surowo.

– Ależ oczywiście – przyznała ironicznie Samira. Pielęgniarka rzuciła im pogardliwe spojrzenie i oddaliła się.

– Kurwa, jeszcze psów tu brakowało! – zawołał Elvis, kiedy weszli do sali.

W pomieszczeniu panował wilgotny upał, pomimo że w kącie pracował cherlawy wentylator. Elvis Konstandin Elmaz siedział w głowach łóżka w rozchełstanej piżamie. Oglądał telewizor z wyłączonym dźwiękiem.

One for the money, Two for the show – zanuciła Samira, kołysząc się w biodrach i podchodząc do niego tanecznym krokiem. – Cześć, Elvis.

Wyglądało na to, że Elvis rozpoznał w niej policjantkę. Zmrużył brwi, wpatrując się w nią jak w objawienie: tego dnia miała z pół tuzina naszyjników na T-shircie z krzyczącym napisem LEFT 4 DEAD.

– Ja pierdolę, a ta co?! – zawołał w kierunku Servaza. – Tak wygląda dzisiejsza policja? Kurwa, dokąd zmierza ten świat?!

– Elvis Elmaz?

– Nie, Al Pacino. Czego ode mnie chcecie? Nie przychodzicie w związku z moją skargą.

– To prawda.

– Nie, no jasne. Nie trzeba się wam długo przyglądać, żeby zgadnąć, że jesteście z KFC.

KFC, Kentucky Fried Chicken, słynna sieć fast foodów specjalizująca się w kurczaku z frytkami: tak oprychy nazywały ich główną siedzibę, innymi słowy policję sądową. Elvis Konstandin Elmaz był niewysoki i bardzo przysadzisty, miał doskonale gładką i błyszczącą czaszkę, wianuszek zarostu na masywnych szczękach, a w uchu maleńki kolczyk z cyrkonią. Jeżeli nie był to prawdziwy brylant. Jego muskularny tors od podbrzusza po przeponę kilkakrotnie owinięty był bandażem. Drugi opatrunek miał na prawym bicepsie.

– Co się panu stało? – zapytał Servaz.

– Jakby pan nie wiedział. Dałem się zaskoczyć, człowieku. Trzy dźgnięcia nożem w okolice żołądka i jedno w ramię. Cud, że mnie ci pedzie nie zaciukali. „Żaden ważny dla życia narząd nie został naruszony, cudem się pan wywinął, panie Elmaz”, tak mi powiedział ten drugi doktorek. Nie chce mnie wypuścić wcześniej niż jutro, mówi, że jeśli za bardzo będę tym ruszał, może się otworzyć. Nie jestem lekarzem, to on tak mówi. Ale mnie już nogi świerzbią, zresztą żarcie tutaj jest gorsze niż w pierdlu.

– A ci pedzie? – zapytała Samira.

– Było ich trzech. Serbowie. Nie wiem, czy wiecie, ale ci pedzie Serbowie i my, Albańczycy, kiepsko się dogadujemy. Serbowie to banda i hołota.

Samira pokiwała głową. Tę samą śpiewkę słyszała z drugiej strony.

Poza tym, nie powiedziała tego, ale w jej żyłach krążyło trochę bośniackiej krwi, a także prawdopodobnie włoskiej: jej rodzina sporo podróżowała.

– Co się stało?

– Zaczęliśmy się bić w knajpie, a potem dalej się tłukliśmy na chodniku. Byłem lekko dziabnięty, przyznaję. – Spojrzał kolejno na każde z nich. – Tylko że ten kurdupel miał dwóch kumpli w środku, a ja o tym nie wiedziałem. Rzucili się na mnie, jakby byli napaleni, zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, a potem zwiali jak szczury. A ja leżałem na chodniku i sikała ze mnie krew, naprawdę myślałem, że tym razem to już pozamiatane. To by znaczyło, że jest też jakiś Bóg dla bandziorów, co, kicia? Nie masz przypadkiem fajki? Rodziców bym zabił za kawałek szluga.

Samira powstrzymała się, żeby się nie pochylić i nie dźgnąć go przez bandaż palcem pod żebro.

– Nie widziałeś zakazu? – odpowiedziała zjadliwie. – Palenie zabronione. Jaki był powód tej sprzeczki?

– Sprzeczki… Kurwa, kicia, co ty gadasz! Powiedziałem ci: jestem Albańczykiem, a tamci to Serbowie.

– I to wszystko?

Zobaczyli, że się zawahał.

– Nie.

– A co jeszcze?

– No kurde, poszło o dupę. Zagadała do mnie.

– Aha, była z nimi?

– No.

– Ładna?

Twarz Elvisa Konstandina Elmaza rozświetliła się jak bożonarodzeniowe drzewko.

– No ba! Prawdziwa laska! W dodatku z klasą i do wzięcia. Kurwa, nie mogłem się powstrzymać, gapiłem się na nią. W końcu to zauważyła i przyszła pogadać. Może też chciała ich wkurzyć, nie wiem. A może była na nich wpieprzona, mieli sprzeczkę, jak pani woli… I wtedy się zaczęło.

– A zatem wczoraj wieczorem znalazł się pan na pogotowiu, w nocy był pan operowany, a potem zamknęli pana tutaj?

Krótki błysk w brązowych oczach.

– A dlaczego to jest takie ważne? Macie w dupie to, o czym gadam, co? Interesuje was, co było potem. Coś się stało.

– Panie Elmaz, cztery miesiące temu wyszedł pan z więzienia, prawda?

– Zgadza się.

– Był pan skazany za kradzieże z użyciem przemocy, porwanie, pozbawienie wolności, napaści na tle seksualnym i gwałt…

– I co z tego? Odsiedziałem karę.

– Za każdym razem dobierał się pan do ładnych młodych brunetek.

Elvis spojrzał na nich ponuro.

– Do czego zmierzacie? To było dawno temu. – Przenosił wzrok z Samiry na Servaza i z powrotem. – Co się stało wczoraj wieczorem?

Napad na jakąś dziunię, tak?

Spojrzenie Servaza padło na stolik na kółkach ustawiony obok łóżka.

W pół sekundy uświadomił sobie, co czyta. I jeszcze szybciej zbladł:

MORDERSTWO MŁODEJ WYKŁADOWCZYNI W MARSAC

Policjant, który rozwiązał sprawę z Saint-Martin, prowadzi śledztwo


Psiakrew! Nie zwracając już uwagi na pytania Samiry i odpowiedzi Elmaza, chwycił gazetę i zaczął przewracać kartki w poszukiwaniu artykułu.

Tekst znajdował się na trzeciej stronie i zajmował tylko kilka linijek.

Autor pisał, że komendantowi Servazowi z policji kryminalnej w Tuluzie, temu samemu, który prowadził śledztwo w sprawie morderstw w Saint-Martin zima 2008 roku (była to największa afera ostatnich lat w regionie Midi-Pyrénées), powierzono dochodzenie w związku z morderstwem nauczycielki z Marsac, liceum kształcącego elity regionu. Nieco dalej można było się dowiedzieć, że młodą kobietę znaleziono w jej domu, związaną i utopioną we własnej wannie. Służby zajmujące się kontaktami z prasą przemilczały przynajmniej sprawę latarki – z całą pewnością po to, by móc przyłapać wszystkich wariatów, którzy w najbliższym czasie nie omieszkają zadzwonić. Za to rzuciły jego nazwisko na żer dziennikarzom.

Genialne. Servaz poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Chciałby mieć w garści drania, który ujawnił tę informację. Zrobił to niechcący czy z namysłem?

A może za przeciekiem stoi sam Castaing?

– O której godzinie zaczęła się kłótnia? – pytała właśnie Samira.

– Między wpół do dziesiątej a dziesiątą.

– Jacyś świadkowie?

Elvis wybuchnął śmiechem przechodzącym w kaszel.

– Dziesiątki!

– A co robiłeś przedtem?

– Głusi jesteście? Piłem i bajerowałem tę laskę! Mówię wam, widziało mnie kilkadziesiąt osób! Wiem, że w przeszłości popełniałem błędy. Ale, do kurwy nędzy, co te dziewczyny, na które napadałem, robiły wieczorem poza domem, hę? W Albanii kobiety nie włóczą się po nocy, szanują się…

Samira wybrała miejsce na chybił trafił i wbiła palec wskazujący w bok Albańczyka. Mocno. Przez bandaż. Servaz zobaczył, że Elvis krzywi się z bólu. Już miał interweniować, gdy Samira cofnęła palec.

– Masz poważny interes w tym, żeby twoje alibi było solidne – powiedziała nieprzyjemnym, zimnym głosem. – Naprawdę masz problem, Elvis. Czy ty czasem nie jesteś impotentem? A może ukrytym pedziem? No tak, o to chodzi. Podobało ci się pod prysznicem w pierdlu?

Servaz zauważył, że mężczyzna zmienia się na twarzy. Jego spojrzenie stało się mroczne jak plama ropy, oczy straciły blask. Mimo panującego gorąca policjant miał wrażenie, jakby wzdłuż jego kręgosłupa płynęła strużka lodowatej wody. Jego serce zaczęło bić szybciej. Przełknął

ślinę. Tak, kiedyś już spotkał takie spojrzenie, bardzo dawno temu. Miał

wtedy dziesięć lat. Mały chłopiec w jego wnętrzu nie był w stanie zapomnieć. Znowu przypomniał sobie mężczyzn, którzy pewnego lipcowego wieczoru zajechali przed jego rodzinny dom. Było ich dwóch.

Dwaj mężczyźni podobni do tego tutaj, wilki, zwyrodnialcy o pustych oczach. Pomyślał o matce, która wyła i błagała, o ojcu przywiązanym do krzesła, o rękach tych drapieżników, które ją uwięziły i zbrukały…

I o małym Martinie zamkniętym w komórce pod schodami, który wszystko słyszał, wszystkiego się domyślał, i o tym, ile razy spotkał podobnych ludzi od czasu, gdy wstąpił do policji. Nagle rozpaczliwie zapragnął

zaczerpnąć powietrza, wyjść z tego pokoju, z tego szpitala. Biegiem ruszył

do toalety, by zdążyć przed atakiem nudności.


– To nie on.

Servaz przytaknął. Wracali korytarzami w stronę głównego holu. Miał

szaloną chęć zapalić, ale wiszące wszędzie tabliczki zakazu nieustannie przywoływały go do porządku.

– Wiem – odparł. – Jego alibi trzyma się kupy, a poza tym nie wyobrażam sobie, jak mógłby wyczyścić pocztę Claire Diemar w liceum ani z jakiego powodu miałby iść za chłopakiem i naszprycować go narkotykami.

– Ten gość nie powinien przebywać na wolności – oświadczyła Samira, gdy mijali kawiarenkę.

– Żadne prawo nie pozwala wpakować człowieka do więzienia tylko dlatego, że jest potencjalnie niebezpieczny – zauważył.

– Prędzej czy później wróci do tego, co robił.

– Odsiedział wyrok.

Samira pokręciła głową.

– Jedyna skuteczna terapia dla typów tego pokroju to obcięcie im jaj.

Servaz spojrzał na asystentkę. Najwyraźniej nie żartowała. Szli przez hol. Z ulgą zobaczył, że zbliżają się już do drzwi wejściowych i sięgnął do kieszeni, ale po drugiej stronie zobaczył jeszcze jedną tabliczkę z zakazem palenia. Poczuł się tak, jakby na powrót stał się nastolatkiem na bieżni, który biegnie z płucami w ogniu i ma wrażenie, że nigdy nie zdoła pokonać ostatnich dwudziestu metrów.

Drzwi wreszcie się otworzyły. Zanurzyli się w upale i wilgoci. Servaz zesztywniał. Pozbawione nikotyny płuca domagały się dawki trucizny, ale coś nie dawało mu spokoju. Co? Od chwili, gdy minęli pierwszą tabliczkę z zakazem palenia, jego podświadomość intensywnie pracowała, nie potrafił

jednak dojść, o co chodzi.

– Jeśli to nie on, wracamy do punktu wyjścia – zauważyła Samira.

– To znaczy?

– Hugo…

Servaz spojrzał na zegarek, jednocześnie sięgając po papierosa.

– Wracamy na Boulevard de l’Embouchure. Przyciśniesz informatyków. Do wieczora chcę mieć wyniki. Jeśli to Hugo, to wytłumacz mi, dlaczego wyczyścił komputer Claire, a nie swoją komórkę?

Podniosła ręce na znak, że nie wie, patrząc, jak Servaz oddala się tarasem w kierunku łącznika. Z wyciem syreny nadjechała karetka, która zatrzymała się i czekała na otwarcie szlabanu.

Nagle go oświeciło. Już wiedział, dlaczego te tabliczki nie dawały mu spokoju.

Idąc długim łącznikiem zawieszonym nad drzewami, wyjął komórkę, znalazł numer Margot i nacisnął klawisz połączenia.

W słuchawce usłyszał jakieś barbarzyńskie, gardłowe dźwięki z gitarami elektrycznymi w tle. Skrzywił się. Z jednej strony był

zadowolony, dowiadując się, że córka wyłącza telefon na czas wykładów, z drugiej akurat teraz mu to nie pasowało. Jednym palcem wystukał

esemesa:


Czy Hugo pali? Przypomnij mi, to ważne.


Ledwie skończył, gdy jego telefon zabrzęczał.

– Margot? – odezwał się, dochodząc do wind.

– Nie. Mówi Nadia – wyjaśnił kobiecy głos.

Nadia Berrada kierowała pracownią informatyczną. Nacisnął

przycisk windy.

– Komputery przemówiły – oświadczyła.

– I?

– Faktycznie poczta była wyczyszczona. Odzyskaliśmy wiadomości otrzymane i wysłane. Ostatnia napisana w dniu jej śmierci. Zwykłe sprawy. E-maile do kolegów z pracy, prywatne, zaproszenia na zebrania kadry pedagogicznej lub seminaria, reklamy.

Jakieś

e-maile

wysłane

albo

otrzymane

od

Hugona

Bokhanowskiego?

– Nie. Ani jednego. Za to jeden adres regularnie się powtarza.

„Thomas999”. Te wiadomości wyglądają na raczej… jak by to powiedzieć?

Intymne.

– Jak to intymne?

– No bo to jednak dość intymne, kiedy się pisze – zrobiła chwilkę przerwy, zanim przystąpiła do czytania – „W przyszłości życie będzie bardziej ekscytujące dzięki temu, że się kochamy”, „Potężny. Totalny.

Niewiarygodny. Absolutny brak ciebie”. „Jestem kłódką, a ty jesteś kluczem, należę do ciebie na zawsze, twoja wiewióreczka, teraz i na wieczność”…

– Kto to pisał, ona czy on?

– Obydwoje. No nie, w siedemdziesięciu pięciu procentach ona. On wydaje się mniej ekspresyjny, ale tak samo zaangażowany. Cholera, ależ ta dziewczyna była napalona!

Po tonie głosu Servaz odgadł, że lektura tych e-maili wprawiła Nadię w marzycielski nastrój. Przypomniał sobie, jak to było z nim i z Marianne.

W tamtych czasach nie było e-maili ani esemesów, ale wymienili setki listów tego rodzaju. Egzaltowanych, lirycznych, naiwnych, żarliwych, głupich. Nawet wtedy, kiedy spotykali się prawie codziennie. Zaznali tej intensywności, tego ognia. Servaz przeczuwał, że ma coś w garści. Ta dziewczyna była napalona… Nadia znalazła odpowiednie słowo. Spojrzał

z wysokości łącznika na poruszane deszczem korony drzew.

– Poproś Vincenta, żeby w trybie pilnym załatwił nakaz – powiedział.

– Musimy się jak najprędzej dowiedzieć, kim jest ten Thomas999.

– Już to zrobiliśmy. Czekamy na odpowiedź.

– Świetnie. Informuj mnie na bieżąco, jak będziesz go miała. Aha, i proszę cię, Nadia, mogłabyś pójść rzucić okiem na dowody rzeczowe?

– A co chcesz wiedzieć?

– Czy wśród rzeczy znalezionych w kieszeniach chłopaka była paczka papierosów.

Czekał. Drzwi windy się otworzyły, ale nie wsiadł, obawiając się, że metalowe ściany mogą przerwać sygnał. Po czterech minutach Nadia się odezwała:

– Ani paczki papierosów, ani jointa – oznajmiła. – Nic z tych rzeczy.

To ci w czymś pomogło?

– Może. Dzięki.

Kiedy wyobrażał sobie, jak Nadia przeszukuje kupkę dowodów rzeczowych, przyszła mu do głowy pewna myśl. Miała ona związek z zeszytem, który znalazł na biurku Claire, i zapisanym w nim zdaniem:

Przyjaciel to czasem puste słowo. Nieprzyjaciel nigdy.


Poczuł mrowienie u podstawy kręgosłupa. Claire Diemar zanotowała to zdanie w zupełnie nowym zeszycie na krótko przed śmiercią. Otwarty zeszyt zostawiła na biurku. Czy była świadoma grożącego jej niebezpieczeństwa? Czy kogoś do siebie zraziła? Czy to zdanie w ogóle ma związek ze śledztwem? W głowie Servaza dojrzała pewna myśl. Znowu sięgnął po telefon.

– Jesteś przy komputerze? – zapytał, kiedy Espérandieu podniósł

słuchawkę.

– Tak, a co? – zapytał jego zastępca.

– Mógłbyś wstukać w Google jedno zdanie?

– Zdanie? W Google?

– No przecież mówię.

– Jakiś cytat?

– Mhm.

– Czekaj… Dobra, już, słucham. Servaz podyktował mu zdanie.

– Co to ma być? Teleturniej? – zażartował Vincent. – Czekaj… No proszę, a czy to aby nie ty studiowałeś literaturę?

– Dawaj.

– Victor Hugo.

– Co?!

– To cytat. Z Victora Hugo. Wyjaśnisz mi, o co chodzi?

– Później.

Zatrzasnął klapkę telefonu. Victor Hugo. Czy to mógł być zbieg okoliczności? Claire Diemar zapisała w zeszycie tylko to jedno zdanie i zostawiła zeszyt na widoku. Mówiła w nim o przyjacielu… Hugo? Servaz miał świadomość, że chodzi o Marsac, miasteczko uniwersyteckie, jak podkreślał Francis, który porównał je z dworem w Elsynorze, gdzie dyskrecja liczyła się na równi z oszczerstwem, gdzie, owszem, sztyletowano, ale w sposób elegancki i wyszukany – i gdzie wszelkie bezpośrednie oskarżenie mogło być uznane za najbardziej niewybaczalny przejaw złego smaku. Nie zapominał, że ma do czynienia z erudytami, ludźmi kochającymi zagadki, aluzje, ukryte znaczenia, lubiącymi też da-wać wyraz własnej subtelności, nawet w najbardziej dramatycznych okolicznościach. To zdanie nie znalazło się w tym zeszycie przez przypadek.

Czy to możliwe, by Claire ujawniła – pośrednio, w formie aluzji, w sposób zawoalowany – imię swojego wroga, a nawet przyszłego zabójcy?

Загрузка...