1

LALKI

To było w cieniu ogrodu,

Zimny cień przyczajonego zabójcy,

Cień w cieniu na trawie,

Zieleń trawy ginąca w purpurowej posoce wieczoru.

Wśród drzew krtań słowika

Pobity Marsjasz i Apollo.

W głębi ptaszarnia z gniazdami

I kulkami jemioły

Tworzą wiejski wystrój…


Oliver Winshaw przerwał pisanie. Zamrugał powiekami. Coś na obrzeżach jego pola widzenia przyciągnęło – a raczej rozproszyło – jego uwagę. Za oknem. Jakiś blask na zewnątrz. Jak błysk aparatu fotograficznego.

Nad Marsac rozszalała się burza.

Tego wieczoru, podobnie jak we wszystkie inne wieczory, siedział

przy swoim biurku. Pisał. Wiersz. Jego gabinet znajdował się na piętrze domu, który kupili z żoną na południowym zachodzie Francji. Pokój obity dębową boazerią. Ściany niemal całkowicie zajmowały książki – głównie dziewiętnasto-i dwudziestowieczna poezja angielska i amerykańska: Coleridge, Tennyson, Robert Burns, Swinburne, Dylan Thomas, Larkin, E.E. Cummings, Pound…

Wiedział, że nigdy nie dorośnie do pięt swoim domowym bóstwom, ale niewiele go to obchodziło.

Nigdy nikomu nie czytał własnej poezji. Dochodził do zimy życia, nawet jesień miał już za sobą. Niedługo rozpali w ogrodzie wielkie ognisko i wrzuci do niego sto pięćdziesiąt zeszytów w czarnych okładkach. Łącznie ponad dwadzieścia tysięcy wierszy. Jeden dziennie przez pięćdziesiąt siedem lat. To prawdopodobnie najlepiej strzeżona tajemnica w całym jego życiu. Nawet jego druga żona nie miała prawa ich czytać.

Po wszystkich tych latach wciąż się zastanawiał, skąd czerpał

natchnienie. Spoglądając wstecz, widział, że jego życie to długi ciąg następujących po sobie dni, z których każdy kończył się wierszem pisanym wieczorem w zaciszu gabinetu. Wszystkie były datowane. Mógł

odnaleźć wiersz napisany w dniu narodzin syna, ten, który napisał w dniu śmierci swojej pierwszej żony czy wtedy, gdy wyjechał z Anglii, by osiedlić się we Francji. Nie kładł się spać, dopóki nie skończył – a czasem była to pierwsza albo druga w nocy – nawet w okresie, kiedy pracował. Nigdy nie potrzebował wiele snu, nie wykonywał też pracy fizycznej, był wykładowcą angielskiego na uniwersytecie w Marsac.

Oliver Winshaw dobiegał dziewięćdziesiątki.

Był spokojnym, powszechnie znanym starszym panem. Kiedy wprowadził się do tej należącej do uniwersytetu niewielkiej, malowniczej willi, szybko nazwano go „Anglikiem”. Było to, jeszcze zanim jego rodacy jak chmara szarańczy rzucili się na wszystkie stare kamienne budowle tego regionu, które tylko nadawały się do odrestaurowania, co sprawiło, że jego przezwisko uległo swoistemu rozrzedzeniu. Teraz był już tylko jednym spośród setek Anglików w tym departamencie. Ale wraz z nastaniem kryzysu gospodarczego Anglicy jedni po drugich wyjeżdżali w bardziej atrakcyjne finansowo okolice – Chorwacja, Andaluzja – i Oliver się zastanawiał, czy pożyje jeszcze na tyle długo, by na powrót stać się jedynym Anglikiem w Marsac.


Po tafli basenu pełnego nenufarów

Przesuwa się cień bez twarzy,

Posępny, szczupły, zwężony profil,

Jak starannie oszlifowane ostrze noża.


Znowu się zatrzymał.

Wydawało mu się, że przez regularny szum deszczu i nieustające echo piorunów przewalające się z jednej strony nieba na drugą dochodzą do niego dźwięki muzyki. Z pewnością nie mogła to być Christine, która od dawna spała. Tak, dźwięk pochodził z zewnątrz: muzyka poważna.

Oliver skrzywił się z dezaprobatą. Sprzęt musiał być podkręcony na cały regulator, skoro mężczyzna słyszał muzykę w gabinecie pomimo burzy i zamkniętego okna. Próbował się skupić na wierszu, ale nic z tego: co za diabelskie dźwięki!

Poirytowany, znowu podniósł oczy i spojrzał w stronę okna. Światło błyskawic przeświecało przez żaluzje. Między ich listewkami dostrzegał

lejący strugami deszcz. Wydawało się, jakby cała wściekłość burzy skupiła się na tym małym mieście, zamykając je w płynnym kokonie i odcinając od reszty świata.

Odsunął krzesło i wstał.

Podszedł do okna i rozchylił listewki żaluzji, by wyjrzeć na ulicę.

Woda przelewała się z głównego ścieku na chodnik. Nocne niebo ponad dachami znaczyły cienkie linie błyskawic, które wyglądały jak wykresy świetlistych sejsmografów.

W domu naprzeciwko wszystkie okna były rozświetlone. Może trwała jakaś impreza? Rzeczony dom, willę z przylegającym do niej ogrodem, oddzieloną od ulicy wysokim murem, zajmowała samotna kobieta.

Wykładała na najbardziej prestiżowych kursach przygotowawczych* w tym regionie przy liceum w Marsac. Piękna kobieta. Szczupła brunetka o wspaniałej sylwetce – trzydziestka w pełnym rozkwicie. Podobałaby się Oliverowi, gdyby był o czterdzieści lat młodszy. Zdarzało mu się podglądać ją dyskretnie, kiedy latem opalała się na leżaku, ukryta przed ludzkim wzrokiem; on był wyjątkiem, jako że jej ogród znajdował się dokładnie pod oknem jego gabinetu, za murem po przeciwnej stronie uliczki. Coś było nie tak. W oknach wszystkich czterech kondygnacji paliło się światło.

Główne drzwi wychodzące na ulicę były otwarte na oścież, blask niewielkiej latarni wydobywał z ciemności lśniący od deszczu próg.

Za taflami okien Oliver nikogo jednak nie widział.

Znajdujące się na bocznej ścianie domu szklane drzwi, prowadzące z największego pokoju na ogród, były szeroko otwarte. Ich skrzydło trzaskało raz po raz jak drzwi saloonu – deszcz padał pod takim kątem, że woda na pewno wlewała się do domu. Oliver widział, jak strumienie wody odbijają się od posadzki tarasu, jak zginają źdźbła traw na trawniku.

Z pewnością to stamtąd dochodziła muzyka. Poczuł przyspieszające tętno. Jego spojrzenie powoli przesunęło się w kierunku basenu.


* We Francji studia wyższe poprzedza dwuletni cykl przygotowawczy, po którym zdaje się egzamin na uczelnię, gdzie studiuje się przez kolejne trzy lata. Kursy przygotowawcze organizowane są przez licea i uczelnie (wszystkie przypisy tłumaczki).


Wymiary jedenaście na siedem metrów. Wokół płytki w kolorze piasku. Trampolina.

Odczuwał swoiste mroczne podniecenie: takie, które dopada człowieka, kiedy coś niezwykłego zakłóci jego codzienną rutynę, a tym, zważywszy na wiek, była obecnie egzystencja Olivera. Przeczesywał

wzrokiem ogród wokół basenu. W głębi zaczynał się las Marsac, 2700

hektarów drzew i ścieżek. Od tej strony nie było muru ani nawet siatki, jedynie zwarta ściana żywopłotu. Po przeciwnej stronie basenu, na prawo, znajdował się pool house, niewielka, stała konstrukcja, wzniesiona później niż pozostałe zabudowania.

Skierował uwagę na basen. Powierzchnia wody, smagana strumieniami ulewy, lekko falowała. Oliver zmrużył powieki. Z początku nie wiedział, co właściwie widzi. A potem zrozumiał, że na wodzie kołysze się kilkanaście lalek. Tak, to były lalki… I choć wiedział, że to tylko lalki, poczuł, jak jego ciało przebiega niewytłumaczalny dreszcz. Pływały jedne przy drugich, ubrane w jasne sukienki falujące na powierzchni wody, którą jak uderzenia igieł nakłuwały niezliczone krople deszczu. Sąsiadka z naprzeciwka raz zaprosiła Olivera i jego żonę na kawę. Francuska żona Winshawa, zanim przeszła na emeryturę, była psychologiem i miała własną teorię na temat takiej obfitości lalek w domu samotnej kobiety po trzydziestce. Po powrocie wytłumaczyła mężowi, że ich sąsiadka to prawdopodobnie typ „kobiety-dziecka”, a Oliver zapytał ją, co przez to rozumie. Zasypała go wtedy sformułowaniami typu „niedojrzała”, „uchylająca się od odpowiedzialności”, „troszcząca się wyłącznie o własne przyjemności”, „mająca za sobą traumę uczuciową” i Oliver się wycofał: zawsze wolał poetów od psychologów. Ale za cholerę nie rozumiał, co te lalki robią w basenie.

Powinienem zadzwonić po żandarmerię, pomyślał. Ale co im powiem?

Że w basenie pływają lalki? Jego uwagę przykuła inna myśl. To nie jest normalne… Cały dom oświetlony, nie widać żywego ducha, a do tego te lalki… Gdzie się podziała właścicielka domu?

Oliver Winshaw przekręcił klamkę i otworzył okno. Do pokoju natychmiast wdarła się fala wilgoci. Deszcz smagał go po twarzy.

Mężczyzna zmrużył oczy, wpatrując się w dziwaczne zgromadzenie utworzone przez plastikowe buzie o nieruchomym spojrzeniu.

Teraz doskonale odróżniał dźwięki muzyki. Już ją słyszał, choć nie był to jego ulubiony Mozart.

Do licha, co znaczy ten cały cyrk?

Ciemne niebo przeszył błysk, zaraz po nim nastąpił ogłuszający grzmot. Od huku zatrzęsły się szyby. W blasku, jak w nagłym świetle reflektora, zobaczył jakąś postać. Siedziała na brzegu basenu z nogawkami zanurzonymi w wodzie. Początkowo jej nie zauważył, gdyż zasłaniał ją cień wielkiego drzewa rosnącego w środku ogrodu. Młody człowiek… Pochylony, wpatrywał się w falującą plamę lalek. Choć Oliver znajdował się w odległości piętnastu metrów od niego, dostrzegł jego zagubione, przerażone spojrzenie i otwarte usta.

Klatka

piersiowa

Olivera

Winshawa

była

jednym

wielkim

wzmacniaczem; jego serce waliło jak wściekły perkusista. Co się tu dzieje?

Rzucił się do telefonu i chwycił za słuchawkę.

Загрузка...