39
STRZAŁY W ŚRODKU NOCY
Servaz powlókł się do samochodu. Czuł się przybity. Blask latarń przeświecał między ciemnymi liśćmi rosnących przy ulicy drzew. Oparł się o dach swojego jeepa cherokee i długo oddychał. Do jego uszu wciąż dochodził dźwięk tamtego telewizora. Miał wrażenie, że komentarze brzmiały mało entuzjastycznie. Wiedział, że Francja przegrała.
Kontemplował kupkę popiołów. Marianne, Francis, Marsac…
Przeszłości nie wystarczyło, że znowu wypłynęła na powierzchnię: zrobiła to tylko po to, by zniknąć na zawsze. Jak statek, który wznosi się i staje dęba, zanim pójdzie na dno. Wszystko, w co wierzył, jego najpiękniejsze lata, wspomnienia z młodości, cała ta nostalgia w jego duszy: złudzenia.
Zbudował swoje życie na kłamstwach. Czuł, jakby ogromny kamień przygniatał mu klatkę piersiową. Nacisnął klamkę. Kiedy tylko otworzył
drzwi, jego telefon zadźwięczał dwukrotnie: nowa wiadomość.
Espérandieu
Wyświetlił ją. Przez chwilę zastanawiał się nad znaczeniem jej treści.
Nowe dialekty zawsze sprawiały mu dużą trudność.
Przyjedź, dom Elvisa, coś jest.
Usiadł za kierownicą i zadzwonił do Espérandieu, ale połączył się z anonimowym głosem, który zapraszał go do pozostawienia wiadomości.
Niecierpliwość i ciekawość przegnały ciężar z jego piersi. Co robi Vincent w domu Elvisa o tej porze, kiedy powinien pilnować Margot? Potem Servaz przypomniał sobie, że zlecił mu także zbadanie przeszłości Albańczyka.
Wyjeżdżając z miasta, prowadził szybciej niż zazwyczaj. Krótko przed północą długą, prostą drogą wiodącą przez las dotarł do rozgałęzienia, z którego odchodziła mniejsza uliczka. Księżyc nagle wychynął spoza chmur i zalał niebieskawym światłem czarny las dokoła. Na następnym skrzyżowaniu Servaz skręcił w ledwie przejezdną ścieżkę z pasem trawy pośrodku. Reflektory jego samochodu wydobywały z ciemności każde źdźbło. Palcem wolnej ręki po raz trzeci wybrał opcję „oddzwoń do nadawcy”. Na próżno. Co jego zastępca wyprawia? Dlaczego nie odbiera?
Servaz czuł narastający niepokój.
Już odkładał telefon, kiedy nagle rozległ się dzwonek.
– Vincent, ty… – zaczął.
– Tato, to ja.
Margot.
– Muszę z tobą pogadać, to ważne. Myślę, że…
– Coś nie tak? Coś ci się stało?
– Nie, nie, nic. Tylko… Naprawdę muszę z tobą porozmawiać.
– Ale z tobą wszystko w porządku? Gdzie jesteś?
– Tak, tak, w porządku. Jestem u siebie w pokoju.
– Świetnie. Bardzo mi przykro, pchełko. Nie mogę teraz rozmawiać.
Zadzwonię, jak tylko będę mógł.
Rozłączył się i odłożył telefon na fotel pasażera. Podskakując na wybojach, przejechał przez drewniany mostek i reflektory jeepa oświetliły zielony tunel prowadzący na polanę.
Nie widział żadnego samochodu.
Cholera! Zgasił silnik w połowie alejki i wysiadł. Miał wrażenie, że drzwi jego auta wydały ogłuszający dźwięk, kiedy je zatrzaskiwał. W oddali pośród jedynej w swoim rodzaju, szarobiałej czerwcowej nocy, rozległ się grzmot. Wciąż te burze. Przypomniał sobie tamten zimowy wieczór, kiedy napadnięto na niego w ośrodku kolonijnym i o mało nie zginął z głową obwiązaną foliową torbą. Do tej pory zdarzało mu się nagle w środku nocy budzić pod wpływem tego powracającego koszmaru.
Otworzył drzwi i nacisnął klakson, ale nic się nie wydarzyło poza tym, że pod wpływem tego odgłosu poczuł się jeszcze bardziej zdenerwowany. Servaz schylił się do schowka i wyciągnął z niego pistolet i latarkę. Załadował magazynek. Księżyc znowu zniknął za chmurami i policjant szedł w półmroku, omiatając snopem światła rosnące dookoła zarośla i krzaki. Dwukrotnie bezskutecznie wołał Vincenta. Wreszcie dotarł do polany. Księżyc raczył się na chwilę pojawić, oświetlając drewnianą werandę i dom, którego okna były ciemne. Cholera, Vincent, pokaż się! Gdyby tu był, byłoby widać jego samochód, jakiś znak, cokolwiek.
Servaza ogarnęło przerażenie na myśl o tym, co może znaleźć. Dom rzucał niepokojący cień. Na nocnym niebie, ponad czarnym lasem, mignął
zygzakowaty zarys cichej błyskawicy.
Wszedł po schodach. Jego serce waliło jak oszalałe.
Czyżby w środku ktoś był?
Zdał sobie sprawę, że dłoń, w której trzyma pistolet, drży. Nigdy nie był dobrym strzelcem. Jego żenująca niezręczność zawsze budziła pełne niedowierzania zniechęcenie instruktora.
Nagle nie miał już wątpliwości. Ktoś był w środku. Ta wiadomość to pułapka. Wysłał ją kto inny, nie Espérandieu. Ktoś, kto związał Claire w wannie i patrzył, jak kona, ktoś, kto włożył latarkę do jej gardła, ktoś, kto nakarmił psy ich właścicielem. I ta osoba miała komórkę jego zastępcy i przyjaciela. Przypomniał sobie rozkład pomieszczeń. Musi wejść do środka.
Przeszedł pod taśmą zostawioną przez żandarmerię, otworzył drzwi na oścież i natychmiast przywarł do podłogi. Pocisk wyrwał kawałek drewna z futryny drzwi. Padając, Servaz w coś uderzył. Poczuł, że rozciął
sobie czoło. Oddał dwa strzały w kierunku, w którym widział ogień.
Ogłuszył go huk własnej broni, a nogę drasnęła mu gorąca łuska jednego z pocisków. Mimo szumu w uszach usłyszał, jak napastnik przemieszcza się, wywracając jakiś mebel. Padł drugi wystrzał, oświetlając wnętrze, ale Servaz krył się już za blatem otwartej kuchni. Potem zapadła cisza. Poczuł
w nozdrzach gryzący zapach prochu. Próbował uchwycić jakiś ruch, jakiś oddech, ale słyszał tylko własny. Jego mózg pracował na pełnych obrotach. Dźwięk broni napastnika był mu nieznany, nie była to broń ręczna – rewolwer ani pistolet automatyczny.
Broń łowiecka, pomyślał. Dwulufowa. Dubeltówka lub nadlufka. I tylko dwa wystrzały. Napastnik nie miał więcej amunicji. Aby przeładować, musiałby złamać strzelbę, wyrzucić zużyte naboje i włożyć nowe. Servaz zauważyłby go i zastrzelił, zanim zdążyłby to zrobić. Był
uziemiony.
– Nie masz więcej nabojów! Daję ci szansę: rzuć strzelbę na ziemię, wstań i podnieś ręce do góry! – zawołał komendant. Wolną ręką po omacku szukał w ciemności uchwytu lodówki. To byłoby wystarczające oświetlenie. Latarkę zgubił, gdy padał na podłogę. – No już. Rzuć broń i wstań!
Żadnej odpowiedzi. Servaz poczuł, że coś spływa mu do oczu.
Zamrugał i na chwilę porzucił poszukiwania lodówki, by wytrzeć oczy mankietem. Zrozumiał, że to krew cieknąca z rozciętego czoła.
– Na co czekasz? Nie masz szans się wywinąć. Twoja flinta jest pusta.
Nagle usłyszał jakiś odgłos. Skrzypnięcie drzwi. W środku. Cholera, ucieka tyłem! Servaz rzucił się w kierunku, skąd dochodził hałas, i przewrócił jakiś metalowy przedmiot, który z hukiem uderzył o podłogę.
Wyszedł przez tylne drzwi. Las. Ciemność. Niczego nie widział. W krzakach po prawej stronie usłyszał suchy trzask. Zamykana strzelba. Napastnik zdążył przeładować broń. Servaz poczuł w żyłach przypływ adrenaliny.
Kucnął. Padł jeden strzał, a zaraz po nim drugi i policjant poczuł dotkliwy ból, który sprawił, że wypuścił z ręki pistolet. Wyciągnął ręce i obmacywał
ziemię wokół siebie, by go znaleźć.
Do kurwy nędzy, gdzie się podziała ta pieprzona spluwa?
Szukał rozpaczliwie, głośno przeczesując zarośla. Odwrócił się, klęcząc na ziemi. Znowu usłyszał odgłos przeładowywanej broni, tym razem kilka metrów od siebie. Kiedy nad jego głową z przenikliwym świstem śmignęła przez krzaki kolejna kula, rzucił się na oślep między drzewa. Następny pocisk świsnął gdzieś niedaleko, zrywając liście. Znowu usłyszał odgłos ładowanej strzelby, po czym napastnik ruszył w jego stronę. Martin słyszał, jak niespiesznie rozgarnia krzaki. Zrozumiał!
Wiedział, że skoro Servaz nie odpowiada ogniem, to znaczy, że nie ma broni. Policjant rzucił się przed siebie i zawadził o jakiś korzeń. Znowu uderzył o coś głową. Pień. Krew zalewała mu twarz. Czuł, jak ciepła i gęsta spływa po jego policzkach.
Wstał i zaczął biec zygzakiem.
Znowu dwa wystrzały, mniej celne niż poprzednie. Zastanawiał się, czy biec dalej, czy się gdzieś schować. Postanowił biec.
Im bardziej będzie się oddalał, tym większy będzie obszar, który napastnik będzie musiał przeszukać. Na niebie znowu pojawił się księżyc.
Jego blask przeświecał przez liście, nadając okolicy nierzeczywisty wygląd.
Nie pomagało mu to. Chciał przejść przez kolejną barierę zarośli, ale zaczepił koszulą o jeżyny. Szarpał się wściekle i rozpaczliwie, by się uwolnić i rozdarł ją. Kiedy zauważył, jak łatwym jest celem z powodu jej jasnego koloru, rozpiął guziki. Znowu ruszył przed siebie. Kolce jeżyn raniły mu tors. Jego blada skóra nie była lepsza niż koszula. Napastnik widział jego plecy! Servaz uznał siebie za idiotę – idiotę, który zaraz umrze.
Umrze upokarzającą śmiercią – bez spluwy, bezbronny, powalony strzałem w plecy przez tego, którego miał śledzić. Biegnąc przez zarośla, z coraz większą zadyszką i z płonącym gardłem, myślał o Marianne, o Hirtmannie, o Vincencie, o Margot… Kto ją ochroni, kiedy jego już nie będzie?
Rozgarnął ostatni krzak i znieruchomiał.
Wąwóz.
Szum rzeki narastał. Servazowi zakręciło się w głowie. Cofnął się.
Serce podeszło mu do gardła. Stał na skraju urwiska. Dwadzieścia metrów niżej między gałęziami drzew widział połyskującą w blasku księżyca wodę.
Za plecami usłyszał suchy trzask łamanej gałązki.
Już był martwy.
Miał wybór między skokiem w pustkę i roztrzaskaniem się na dole o skały a kulką w plecy. Mógł też stanąć twarzą w twarz z zabójcą.
Przynajmniej pozna prawdę. Marna pociecha. Spojrzał w dół. Trzęsły mu się nogi. Śledztwo, które prowadził przed dwoma laty zimą w górach, dostarczyło mu wielu chwil niekontrolowanego lęku, kiedy musiał się mierzyć z zawrotami głowy. Wyobraził sobie, jak spada, i znowu zrobiło mu się niedobrze. Żeby nie patrzeć w pustkę, odwrócił się w stronę krzaków. Z dwojga złego wolał kulkę.
Słyszał, że napastnik się zbliża. Jak drapieżnik. Za chwilę zobaczy twarz wroga…
Jeszcze raz rzucił okiem przez ramię, w stronę wąwozu. Zauważył, że ściana urwiska nie jest gładka. Trochę na lewo, jakieś cztery metry niżej, znajdował się mały występ, na którym rosło kilka krzaków. Miał wrażenie, że pod skałą widzi czarny cień. Nisza, naturalne zagłębienie? Servaz przełknął ślinę. A jeśli to jego ostatnia szansa? Gdyby udało mu się zejść tam i wślizgnąć się pod skałę? To bardzo utrudniłoby zadanie mordercy, który musiałby zaryzykować i pójść za nim tą samą drogą, mając wolną tylko jedną rękę, gdyż w drugiej trzymał naładowaną strzelbę. Servazowi zaś nawet dwie ręce wydawały się niewystarczające, by się utrzymać i uniknąć śmiertelnego upadku. Niemożliwe. Nie da rady tego zrobić, nawet gdy w grę wchodzi jego życie. To ponad jego siły.
Zginiesz, jeśli tu zostaniesz. Nie od zawrotów głowy, ale od kuli!
Jakiś szmer przed nim w krzakach… Nie było już czasu na rozmyślania. Przywarł płasko do zbocza, odwrócony plecami do przepaści, skupiając wzrok na skale znajdującej się kilka centymetrów od jego twarzy. Zaczął się zsuwać, czubkiem buta szukając pod sobą punktów oparcia. Szybciej! Nie ma czasu na szukanie podpórek, na nic nie ma czasu! Za kilkadziesiąt sekund jego prześladowca będzie na skraju zbocza.
Zamknął oczy i zsuwał się dalej. Pośpiech działał na niego stymulująco, ale nogi drżały zbyt mocno. Lewa stopa ześlizgnęła się. Poczuł, że spada, niesiony własnym ciężarem, sunąc klatką piersiową po chropowatej skale.
Krzyknął. Na próżno usiłował wczepić się paznokciami w grunt. Zjeżdżał
po wypukłej skale jak sanki, boleśnie zdzierając sobie skórę z nagiego brzucha i klatki piersiowej na każdym ostrym występie. Nagle poczuł na plecach uderzenie krzaków, które zakończyło jego upadek. Znalazł się na maleńkim wypłaszczeniu. Zobaczył przestrzeń pod sobą i przekręcił się na drugi bok. Podczołgał się i wślizgnął do niszy jak zwierzę.
Poszukał dłonią dużego kamienia i znalazł go. Leżał rozciągnięty pod skałą, klatka piersiowa unosiła się i opadała jak szalona.
A teraz czekam na ciebie…
No już, zejdź tu, jeśli masz odwagę.
Był cały we krwi, w ziemi, podrapany. Przerażony i rozczochrany.
Siedział w grocie jak neandertalczyk. Wrócił do pierwotnego, dzikiego stanu. Lęk i zawroty głowy powoli ustępowały morderczemu gniewowi, wściekłości. Gdyby ten drań się zbliżył, Servaz roztrzaskałby mu czaszkę kamieniem.
Nie słyszał już z góry żadnych odgłosów. Szum rzeki odbijał się od ścian wąwozu i zagłuszał wszelkie inne dźwięki. Serce Martina wciąż waliło jak oszalałe. W jego żyłach płynęła czysta adrenalina. Tamten być może był na górze i ze strzelbą wycelowaną w jego kryjówkę spokojnie czekał, aż Servaz postanowi wychylić głowę na zewnątrz. Zupełnie jak w filmie Uwolnienie. W każdym razie on by tak zrobił. Po jakiejś chwili się rozluźnił. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko czekać. Dopóki był w dziurze, był bezpieczny. Napastnik nie będzie ryzykował zejścia. Chciał
sprawdzić, która jest godzina, ale zegarek był potłuczony. Wyciągnął się na ziemi – może będzie musiał tu zostać wiele godzin. I wtedy nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.
Komórka…
Wyjął telefon. Już miał zadzwonić do Samiry i wezwać ją na pomoc, kiedy uświadomił sobie, że coś się w tej całej sprawie nie zgadza. Ale co?
Zrozumiał w ciągu kilku sekund. W zderzeniu z rozwojem technologii Servaz miał czasem wrażenie, jakby wysiadł z wehikułu czasu. Jako jeden z ostatnich w swoim otoczeniu trzy lata temu kupił telefon komórkowy i to Margot pomagała mu wprowadzić nazwiska znajomych do książki telefonicznej. Bardzo dobrze pamiętał, jak razem wpisywali imię „Vincent”.
A nie „Espérandieu”.
Poszukał w kontaktach imienia zastępcy. Bingo! Dwa różne numery!
Ktoś wziął telefon bez jego wiedzy i wprowadził fałszywą nazwę kontaktu, a potem z tego numeru wysłał mu esemesa! Próbował sobie przypomnieć, kiedy zostawił telefon bez nadzoru, ale nie był w stanie trzeźwo myśleć.
Wybrał numer Samiry i powiedział, żeby szybko sprowadziła żandarmów. Już chciał ją poprosić, żeby także przyjechała, gdy nagle w jego głowie zamigotało słowo „dywersja”. A jeśli napastnik wcale nie zamierzał go zastrzelić? Żadna z kul nawet go nie drasnęła, wszystkie przeleciały w pewnej odległości. Albo ten człowiek był kiepskim strzelcem, albo…
– Zwiększ czujność! – zawołał. – I wezwij posiłki. Zadzwoń do Vincenta i powiedz mu, żeby jak najszybciej przyjechał. I przekaż żandarmom, że gość jest uzbrojony. Szybko!
– Kurwa, szefie, co się dzieje?
– Nie mam czasu na wyjaśnienia. Pospieszcie się!
Kiedy Servaz zobaczył miny żandarmów, gdy za pomocą liny i uprzęży wyciągnęli go na szczyt urwiska, uświadomił sobie, że musi wyglądać okropnie.
– Trzeba będzie wezwać karetkę – stwierdził Bécker.
– Nie jest tak źle, to tylko tak wygląda.
Przez las wrócili do domu. Strzelec zdążył uciec, ale kapitan kierujący brygadą w Marsac powiadomił telefonicznie wszystkie służby. W
ciągu niespełna godziny dom Elvisa i okolice znowu zostały opanowane przez techników, którzy przeczesywali teren, zbierali łuski i wszelkie ślady, jakie mógł zostawić zabójca.
Kiedy wszyscy zajęci byli pracą na zewnątrz i wewnątrz domu, Servaz poszedł do łazienki. Ujrzawszy w lustrze swoje odbicie, musiał przyznać, że Bécker miał rację. Gdyby mijał siebie na ulicy, przeszedłby na drugą stronę. Miał we włosach pełno ziemi, ciemne cienie pod oczami, w białku oka, które było teraz prawie czarne, popękały naczynia krwionośne.
Rozszerzone, lśniące źrenice sprawiały, że wyglądał, jakby był naćpany.
Dolna warga była rozcięta i napuchnięta. Ślady ziemi zmieszane z grudkami zaschniętej krwi układały się na jego tułowiu, szyi, ramionach, a nawet nosie w konstelację plam, punktów, pasków i zadrapań.
Choć powinien opłukać się w umywalce, zamiast tego sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów i nie przestając oglądać się w lustrze, wyjął
jednego i spokojnie podniósł do ust. Paznokcie miał czarne jak górnik. Na serdecznym i małym palcu prawej ręki brakowało paznokci. Stał tak, wpatrując się we własne oblicze i zaciągając łapczywie trzymanym w drżących palcach papierosem, aż się oparzył.
Wtedy bez wyraźnego powodu wybuchnął śmiechem i głowy ludzi w całym domu odwróciły się w jego stronę.
Spotkali się w jednym z pomieszczeń żandarmerii w Marsac. Espérandieu, kilku żandarmów z brygady, Pujol, Sartet – sędzia śledczy, wyciągnięty z łóżka i przywieziony samochodem przez Pujola, i Servaz. Zmęczone twarze ludzi obudzonych w środku nocy, którzy patrzyli na niego z niepokojem.
Na posterunek sprowadzono także lekarza dyżurnego, który obejrzał i przemył rany Servaza.
– Kiedy po raz ostatni otrzymał pan zastrzyk przeciwtężcowy?
Servaz nie potrafił odpowiedzieć. Dziesięć lat temu? Piętnaście?
Dwadzieścia? Nie lubił szpitali ani lekarzy.
– Proszę podwinąć oba rękawy – zaordynował lekarz, grzebiąc w teczce. – Wstrzyknę panu tymczasem dwieście pięćdziesiąt jednostek immunoglobuliny w jedną rękę, a w drugą szczepionkę. I chcę, żeby pan jak najszybciej przyszedł do mojego gabinetu, żeby wykonać test.
Domyślam się, że tej nocy nie ma pan czasu.
– Dobrze się pan domyśla.
– Uważam, że powinien pan trochę bardziej dbać o zdrowie – powiedział lekarz, wbijając igłę w jego przedramię.
W wolnej dłoni Servaz trzymał kubek z kawą.
– Co pan ma na myśli?
– Ile pan ma lat?
– Czterdzieści jeden.
– Cóż, sądzę, że już czas, żeby się pan trochę sobą zajął – dodał
lekarz, kiwając z przekonaniem głową. – Jeśli nie chce pan przykrych niespodzianek.
– Nadal nie rozumiem.
– Nie uprawia pan dużo sportu, prawda? Niech pan posłucha mojej rady i przemyśli tę sprawę. Niech pan do mnie wpadnie… kiedy pan będzie miał czas.
Doktor wyszedł, z pewnością przekonany, że już nigdy nie ujrzy tego pacjenta. Servazowi się spodobał. Policjant nie pamiętał, kiedy ostatni raz był u lekarza, ale postanowił, że jeśli ten pracuje w Tuluzie, na pewno pójdzie za jego radą.
Rozejrzał się wokół stołu. Streścił im swoją rozmowę z Van Ackerem oraz ostatnie odkrycia: negatywny wynik porównania grafologicznego, zdjęcia znalezione na strychu Elvisa.
– Fakt, że to nie pana przyjaciel napisał te słowa w zeszycie, automatycznie nie zwalnia go z podejrzeń – zauważył od razu sędzia śledczy. – Aż do momentu stwierdzenia niewinności. Znał ofiary, miał
okazję i motyw. A w dodatku, jeśli mówi pan jeszcze, że zaopatrywał się w narkotyki u tego dealera, sądzę, że mamy wystarczająco dużo powodów, żeby go zatrzymać. Chciałbym panu jednak przypomnieć, że poprosiłem o uchylenie immunitetu Paula Lacaze’a. Co w takim razie robimy?
– To będzie strata czasu. Powtarzam, jestem przekonany, że to nie on. – Zawahał się. – W winę Lacaze’a też nie wierzę – dodał.
– A to dlaczego?
– Po pierwsze dlatego, że już go pan ma na muszce. Co by mu dało zastawianie na mnie pułapki w tym momencie, kiedy odmawia przyznania się, gdzie był w tamten wieczór, gdy została zabita Claire? To nie ma sensu. Poza tym nie ma go na zdjęciach, które zrobił Elias, nie figuruje w jego katalogu gołych zadków.
– Ale skłamał w sprawie rozkładu dnia.
– Ponieważ z jakichś powodów, gdyby wyszło na jaw, co robił tamtego wieczoru, jego kariera polityczna ległaby w gruzach.
– A może on jest gejem – zasugerował Pujol.
– Ma pan jakiś pomysł, co by to mogło być? – zapytał sędzia, ignorując uwagę policjanta.
– Nie mam zielonego pojęcia.
– Jedno jest pewne – zaczął sędzia. Spojrzeli na niego.
– Jeśli ktoś do pana strzela, to znaczy, że zbliża się pan do prawdy. I że ta osoba przed niczym się nie cofnie…
– Tyle wiedzieliśmy już wcześniej – skomentował Pujol.
– Poza tym – ciągnął Sartet, ostentacyjnie zwracając się do Servaza – adwokat Hugona Bokhanowskiego znowu poprosił o zwolnienie chłopaka.
Jutro sędzia rozpatrzy wniosek. Z całą pewnością poprze linię obrony.
Biorąc pod uwagę ostatnie zdarzenia i aktualny stan sprawy, nie widzę żadnego powodu, by przetrzymywać tego młodego człowieka w areszcie tymczasowym.
Servaz powstrzymał się od uwagi, że jeśli chodzi o niego, zrobiłby to już jakiś czas wcześniej. Myślami był gdzie indziej. Hipotezy, które konstruował, upadały jedna po drugiej. Hirtmann, Lacaze, Van Acker…
Zarówno sędzia, jak i morderca byli w błędzie: wcale się nie zbliżali do prawdy. Przeciwnie, oddalali się. Od początku śledztwa nie byli aż tak zagubieni. Chyba że… Servaz spojrzał na nich zamyślony. Chyba że był
bliski rozwiązania, choć nie zdawał sobie z tego sprawy… Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że do niego strzelano? W takim razie musi szczegółowo, jeden po drugim, zbadać wszystkie etapy śledztwa, poszukać, w którym momencie był w pobliżu mordercy, nie widząc go – a w każdym razie przestraszył go na tyle, że gość zdobył się na takie ryzyko.
– Ciągle nie mogę się otrząsnąć – powiedział nagle sędzia. Servaz spojrzał na niego pytająco.
– Ośmieszyliśmy się.
Policjant zastanawiał się, o czym Sartet mówi.
– Nigdy nie widziałem, żeby reprezentacja Francji grała aż tak źle! A to, co się stało w szatni w czasie przerwy, jeśli to prawda, jest niewiarygodne…
Uwaga została przyjęta pomrukiem powszechnej dezaprobaty. Servaz przypomniał sobie, że tego wieczoru odbywał się „decydujący” mecz. O ile dobrze pamiętał, Francja-Meksyk. Nie wierzył własnym uszom. Była druga w nocy, on prawdopodobnie ledwie uszedł z życiem, a ci tutaj rozmawiali o piłce!
– A co się stało w szatni? – chciał się dowiedzieć Espérandieu.
Może wybuchła bomba i połowa reprezentacji wyleciała w powietrze?
– pomyślał Servaz. Albo jeden zawodnik zabił drugiego? Albo trener, którego wszyscy krytykowali, popełnił harakiri na oczach swojej drużyny?
– Anelka wyzwał Domenecha – powiedział oburzony Pujol.
No i co z tego? To wszystko? Servaz był zdezorientowany. Policjantów każdego dnia wyzywa się i opluwa w komisariatach i na ulicy. To wydarzenie to tylko dowód, że francuska drużyna jest odbiciem społeczeństwa.
– Anelka to ten zawodnik, który ostatnio zszedł z boiska przed końcem meczu?
Pujol przytaknął.
– To dlaczego pozwolili mu grać, skoro jest taki zły? – zapytał Servaz.
Wszyscy spojrzeli na niego, jakby właśnie zadał podstawowe pytanie.
I jakby znalezienie na nie odpowiedzi było niemal tak samo ważne jak wykrycie mordercy.