45
SZPITAL
Krwotok siatkówkowy – orzekł lekarz. – Prawo Boyle’a-Mariotte’a: p1 x V1 =
p2 x V2. Zmianie ciśnienia towarzyszy zmiana objętości masy gazu. Tak jak wszystkie inne gazy, powietrze wewnątrz pana maski zostało poddane zmianie ciśnienia. A zatem uległo sprężeniu, kiedy pan nurkował
i rozprężeniu, kiedy się pan wynurzał. Padł pan ofiarą barotraumy: urazu spowodowanego zbyt gwałtownymi zmianami ciśnienia atmosferycznego.
Nie wiem, co się stało tam na dole, ale obuoczna utrata widzenia zdarza się raczej rzadko. Nawet chwilowa. Ale niech się pan nie boi, nie będzie pan niewidomy na zawsze.
Super, pomyślał Servaz. Nie mogłeś tego powiedzieć wcześniej, dupku?
Niski, dobrze postawiony głos i pedantyczny akcent doktora wkurzały Martina. Prawdopodobnie gdyby miał okazję zobaczyć go w całości, byłoby podobnie.
– Krwotok może potrwać jakiś czas – ciągnął uczonym głosem. – Nastąpiło uszkodzenie plamki żółtej, strefy najostrzejszego widzenia.
Z przykrością muszę panu powiedzieć, że na to schorzenie nie ma specyficznego leczenia. Można jedynie oddziaływać na przyczynę. A w tym wypadku przyczyna zniknęła; pozostaje zatem czekać, aż rzeczy same wrócą do poprzedniego stanu. Może się jednak okazać, że aby umożliwić panu odzyskanie pełnego widzenia, potrzebny będzie zabieg. Zobaczymy.
Tymczasem zatrzymamy pana na obserwację. Będzie pan nosił ten opatrunek na oczach. Niech pan pod żadnym pozorem nie próbuje go zdjąć.
Servaz skinął głową, krzywiąc się. Nic więcej nie mógł zresztą zrobić.
Nie widział.
– Można powiedzieć, że nie działa pan na pół gwizdka – zażartował
doktorek.
Martin miał ochotę odpowiedzieć mu coś złośliwego, ale pa-radoksalnie to zdanie zabrzmiało dla niego pocieszająco. Z pewnością ze względu na lekki ton, jakim zostało wypowiedziane.
– No dobrze, wpadnę do pana niedługo. Niech pan odpoczywa.
– Gość ma rację – powiedziała siedząca obok Ziegler, kiedy kroki lekarza się oddaliły. – Nie działasz na pół gwizdka.
Poznał po głosie, że Irène się uśmiecha. Wywnioskował stąd, że ona także otrzymała pocieszające wiadomości.
– Powiedz, co ci mówił.
– To samo co tobie. To może potrwać kilka godzin albo kilka dni.
I jeśli będzie trzeba, zrobią ci operację. Ale odzyskasz wzrok, Martin.
– Fajnie.
– To był błąd.
– Co?
– To nurkowanie.
– Wiem.
– Będę musiała złożyć wyjaśnienia przełożonym. Skrzywił się.
Wiedział, że Irène znowu będzie miała kłopoty.
I po raz kolejny przez niego.
– Przykro mi. Wezmę wszystko na siebie. Sprawdzę z Sartetem i prokuratorem, czy nie można wystawić wstecznego nakazu. Jeśli nie, zeznam, że cię okłamałem i powiedziałem ci, że go mam. Potwierdzę to, jeśli mnie przesłuchają.
– Mhm. W każdym razie z tego powodu mnie nie zwolnią. Zresztą niczego gorszego niż mi zrobili, już nie zrobią. Poza tym mamy trupa: to wszystko usprawiedliwia, no nie?
– A co z samochodem i ciałem?
– Tym razem się postarali; wyciągają to wszystko z jeziora. Mają zrobić sekcję dziś w nocy. Wszyscy są w stanie gotowości.
Słyszał narastający huk burzy za oknem pokoju i zwykłe szpitalne odgłosy za drzwiami: głosy pielęgniarek, echo kroków w korytarzu, łoskot pchanych wózków.
– Jestem tu sam?
– Tak. Chcesz, żebym postawiła kogoś przy drzwiach?
– Po co?
– Nie pamiętasz, że poprzedniej nocy ktoś do ciebie strzelał? Nic nie widzisz, jesteś jeszcze bardziej bezbronny. A to jest szpital. Młyn. Ciągle ktoś wchodzi i wychodzi.
Westchnął.
– Nikt poza policją nie wie, że tu jestem – odpowiedział.
Uścisnęła mu dłoń. Potem usłyszał, jak odsuwa krzesło.
– Powinieneś teraz odpocząć. Chcesz coś na uspokojenie?
Pielęgniarka może ci coś dać.
– Ale tylko w płynie. I żeby miało co najmniej dwanaście lat.
– Obawiam się, że tego nie ma na liście leków refundowanych.
Odpoczywaj. Muszę coś sprawdzić.
Wstała cicho. Martin wyczuł napięcie w jej głosie.
– Brzmi poważnie.
– Bo takie jest. Jutro rano powiem ci więcej. W ogóle muszę ci opowiedzieć o paru rzeczach.
– Jakich?
– Jutro.
Ziegler zatrzymała się pod daszkiem osłaniającym wejście do szpitala i spojrzała na tonący w strugach deszczu parking. Na ciemniejącym niebie zobaczyła błyskawicę w kształcie łuku elektrycznego. Po chwili powietrze zadrżało od grzmotu.
Zasunęła zamek kurtki, włożyła kask i pobiegła w stronę motocykla.
Ruszyła, na wszelki wypadek trzymając stopy blisko podłoża i wolno opuściła parking: letnia ulewa zamieniła drogę w rwący potok. Jechała w kierunku centrum Marsac, jak cień wślizgując się w opustoszałe ulice, zwalniając na zalanych wodą kocich łbach. Była prawie ósma wieczór i Ziegler zastanawiała się, czy zastanie mężczyznę w jego domu czy raczej w biurze. Adres firmowy był bliżej. Kiedy podniosła oczy na żółtą fasadę niezbyt eleganckiego budynku w centrum miasta, zauważyła, że w oknach na ostatnim piętrze pali się światło. Jej instynkt łowiecki natychmiast się obudził. W jej żyłach płynęła adrenalina. To prawda, Irène dawno już nie była na prawdziwym polowaniu, takim, które dostarcza emocji porównywalnych z uniesieniami w czasie seksu lub jazdy na motorze.
Zaparkowała na chodniku, zdjęła kask, przygładziła mokre blond włosy i ruszyła ku drzwiom. Nie było domofonu ani elektrycznego zamka, Ziegler weszła więc po skrzypiących schodach na ostatnie piętro, zostawiając na stopniach mokre ślady. Nacisnęła na guzik domofonu.
– Taa? – odezwał się jakiś głos dwadzieścia sekund później.
– Pan Jovanovic?
– Mhm.
– Nazywam się Irène Ziegler i chciałabym skorzystać z pańskich usług.
– Zamknięte. Niech pani przyjdzie jutro.
– Chciałabym poprosić o śledzenie mojego męża. Wiem, że nie podaje pan stawek, ale jestem gotowa dużo zapłacić. Proszę, niech mi pan poświęci kwadrans.
Przez kilka sekund panowała cisza, którą mącił tylko szum domofonu. Po czym rozległo się brzęczenie elektrycznego zamka i Ziegler pchnęła drzwi, które z początku stawiały opór. Zobaczyła maleńkie mieszkanie, w którym czuć było stęchlizną i papierosowym dymem. Na końcu korytarza, za uchylonymi drzwiami paliło się światło. Podeszła do drzwi i pchnęła je. Zlatan Jovanovic właśnie zamykał sejf z dokumentami.
Stary
model,
niewiele
bezpieczniejszy
od
szafy.
Prawdziwemu
zawodowcowi sforsowanie takiego zamka zajęłoby najwyżej minutę.
Zrozumiała, że zadaniem sejfu jest robić wrażenie na klientach. Taka prywatna sztuczka, którą facet powtarzał z każdym nowym gościem: zamykanie dokumentów w sejfie. Ważne papiery na pewno były gdzie indziej: pewnie w formie plików w zaszyfrowanej pamięci jakiegoś komputera. Zamknął ciężkie drzwiczki i przekręcił gałkę. Po czym opadł
na dyrektorski obrotowy fotel.
– Słucham panią.
– Niezła sztuczka z tym sejfem. Robi wrażenie.
– Proszę?
– To dość stary model, prawda? Znam przynajmniej dwadzieścia osób, które otworzyłyby go w opasce na oczach i z jedną ręką przywiązaną na plecach.
Zobaczyła, że mężczyzna zmrużył oczy.
– Pani tu nie przyszła z powodu niestałego męża, mylę się?
– Co za przenikliwość.
– Kim pani jest?
– Drissa Kanté, mówi to panu coś?
– Nigdy nie słyszałem.
Kłamał. Leciutkie zwężenie źrenic. Mimo że usiłował zachować twarz pokerzysty, to nazwisko było dla niego jak policzek.
– Słuchaj, Zlatan. Mogę cię tak nazywać? Naprawdę nie mam dużo czasu. Więc może pominęlibyśmy grę wstępną…
Wyjęła z kieszeni pendrive i położyła go na blacie przed Zlatanem.
– Podobny do tego, który dałeś Kantému?
Mężczyzna nawet nie spojrzał na urządzenie. Wpatrywał się w nią.
– Powtarzam pytanie: kim pani jest?
– Osobą, która cię wsadzi za kratki, jeśli nie będziesz odpowiadał na moje. Mam na myśli pytania.
– Moja działalność jest legalna. Jestem zgłoszony w prefekturze.
– A instalowanie oprogramowania szpiegowskiego w komputerach policji także jest legalne?
Znowu wyglądał na poruszonego. Ale tylko przez maleńki ułamek sekundy. Musiał świetnie grać w pokera.
– Nie wiem, o czym pani chce rozmawiać.
– Pięć lat pierdla. Tyle ci grozi. Poproszę o zastosowanie okazania.
Zobaczymy, czy Kanté cię rozpozna. Poza tym mamy świadka. Jego znajoma jechała za tobą i spisała numery twojego auta. Nie mówiąc już o właścicielu knajpy, który wiele razy widział cię z Drissą. Zaczyna być tego sporo, nie? Wiesz, co będzie? Sędzia śledczy poprosi o zatrzymanie cię, a sędzia się zgodzi. Wystarczy, że poświęci dziesięć sekund twojej dokumentacji. Wierz mi, przy tylu dowodach nie będzie wątpliwości.
Areszt tymczasowy masz jak w banku.
Wiercił się w fotelu. Mimo że miał minę ważniaka, Ziegler zauważyła w jego czarnych oczach znajomy błysk: strach.
– Wyglądasz, jakbyś się nagle cholernie zdenerwował.
– Czego pani chce?
– Nazwiska twojego klienta. Tego, który ci zlecił śledzenie komendanta Servaza.
– Jeśli to zrobię, mój biznes jest spalony.
– Myślisz, że w pierdlu będziesz mógł dalej prowadzić ten interes?
Twój klient to morderca. Chcesz być oskarżony o współudział?
– A co ja z tego będę miał?
Westchnęła. Nie dysponowała żadną kartą przetargową: nie miała zezwolenia na przesłuchanie ani nakazu. Gdyby to się wydało, tym razem mogła być pewna zwolnienia.
– Chcę tyko nazwiska. To wszystko. Jeśli je dostanę, wychodzę stąd i kasujemy pamięć. Nikt się o niczym nie dowie.
Otworzył szufladę biurka. Ziegler się cofnęła. Sięgnął wielką łapą do środka. Podążała za nim wzrokiem, gotowa rzucić się na niego przez biurko. Wyjął tekturową teczkę i położył przed nią. Zauważyła, że mężczyzna ma obgryzione paznokcie.
– Jest w środku.
Stojąc w strugach deszczu, Lacaze podziwiał wejście do nowego pałacu sprawiedliwości. Było już po ósmej wieczorem i zastanawiał się, czy człowiek, którego szuka, będzie jeszcze w gabinecie. Wyrzucił papierosa i w deszczu ruszył w stronę przeszklonego holu.
„Nowy pałac” otworzył swoje podwoje kilka miesięcy wcześniej.
Architekci zachowali wyjściowy układ starych budynków i podwórek od strony rue des Fleurs, ale przedłużyli budowlę za pomocą bardzo nowoczesnych dobudówek, epatujących sztuczną wymową szkła, cegieł, betonu i stali, która miała oznaczać ustępstwo na rzecz skromności i dynamizmu. Lacaze zauważył, że ich wybór nieświadomie odzwierciedlał
stan wymiaru sprawiedliwości w tym kraju: ultranowoczesna fasada i hol przy wejściu maskowały zużycie i brak środków, którymi naznaczona była cała budowla.
Próba modernizacji skazana na porażkę.
Zanim przepuszczono go przez bramkę bezpieczeństwa, musiał
opróżnić kieszenie i położyć ich zawartość na małym stoliku. Następnie przeszedł zwieńczony szklanym dachem hol i skręcił w lewo, mijając drzwi sal rozpraw. Tam, na obsadzonym palmami dziedzińcu, czekała na niego kobieta, z którą się umówił. Żeby dostać się dalej, trzeba było mieć identyfikator, którego Lacaze nie posiadał.
– Dziękuję, że na mnie poczekałaś.
– Jesteś pewien, że on jeszcze będzie? – zapytała kobieta, pokazując swój identyfikator i popychając pancerne drzwi.
– Powiedziano mi, że pracuje do późna.
– Ale umawiamy się: nie wygadasz mu, że to ja cię wpuściłam.
– Możesz być spokojna.
Servaz usłyszał, że drzwi jego pokoju się otwierają, i przez chwilę był
naprawdę przestraszony.
– O mój Boże – rozległ się donośny głos Cathy d’Humières. – Jak pan to robi, że ciągle pan wpada w takie tarapaty?
– To tylko tak poważnie wygląda. – Uśmiechnął się z ulgą.
– Wiem. Właśnie rozmawiałam z lekarzami. Martin, gdyby pan mógł
siebie zobaczyć. Wygląda pan jak aktor z tego włoskiego filmu z lat sześćdziesiątych: Król Edyp…
Uśmiechnął się szerzej i poczuł, że mięśnie jego twarzy rozciągają wielki opatrunek przyklejony do skroni i czoła.
– Chcesz kawy? – odezwał się inny głos.
Servaz rozpoznał swojego zastępcę. Wyciągnął rękę i Espérandieu wsunął w jego dłoń kubek z gorącym napojem.
– Myślałem, że po dwudziestej nie ma odwiedzin – powiedział. – Która godzina?
– Dwudziesta siedemnaście. Mamy specjalne pozwolenie.
– Nie będziemy tu długo siedzieć – powiedziała prokurator. – Pan powinien odpoczywać. Jest pan pewien, że kawa to dobry pomysł? O ile dobrze zrozumiałam, dostał pan coś na uspokojenie.
– Mhm.
Chciał odmówić, ale pielęgniarka nie dała mu wyboru. Nie musiał jej widzieć, by zrozumieć, że nie żartuje. Kawa była wyraźnie kiepska, ale zaschło mu w gardle: wypiłby cokolwiek.
– Martin, jestem tu jako pańska przyjaciółka, to śledztwo znajduje się w wyłącznej gestii Sądu Okręgowego w Auch, ale mówiąc między nami, porucznik Espérandieu wyjaśnił mi, co i jak. O ile dobrze zrozumiałam, sądzi pan, że wszystkich tych ludzi zabił ten sam morderca z powodu tamtej katastrofy autokaru. Taki byłby motyw?
Przytaknął. Byli już całkiem blisko. W tym kierunku należało szukać: Krąg, wypadek, śmierć strażaka i kierowcy. Mieli rozwiązanie przed samym nosem. Ale w głębi duszy czuł jakąś wątpliwość. Przyszła mu do głowy, kiedy jechali nad jezioro i przygotowywali się do nurkowania. Coś nie grało… Jeden element, który nie pasował do innych. Nie potrafił
jednak wskazać, o co chodzi, a migrena bynajmniej mu w tym nie pomagała.
– Przepraszam, że nie odpowiadam – powiedział. – Ale okropnie boli mnie głowa.
– Oczywiście – przeprosiła Cathy d’Humières. – Omówimy to wszystko, jak się pan lepiej poczuje. A tymczasem nie mamy żadnych wieści o Hirtmannie – zauważyła, zmieniając temat. – Powinien pan mieć strażnika przed drzwiami.
Przeszedł go dreszcz. Co jest, wszyscy chcą pilnować jego drzwi…
– Nie ma potrzeby. Nikt nie wie, że tu jestem, poza załogą karetki, która mnie przywiozła, i kilkoma żandarmami.
– Tak. W porządku. Ale Hirtmann kilka razy dał o sobie znać. Nie podoba mi się to, Martin. Ani trochę.
– Zostanę tu chwilę – włączył się Espérandieu. – Tak na wszelki wypadek.
– Świetnie. Skończymy jutro, jeśli nie będzie pan spał. Jeśli to będzie konieczne, dostanie pan białą laskę – dodała, otwierając drzwi pokoju.
Servaz machnął ręką.
– Dobranoc, Martin.
– Chyba nie zamierzasz tu siedzieć całą noc? – odezwał się do zastępcy, kiedy drzwi się zamknęły.
Usłyszał szuranie przesuwanego fotela.
– Wolałbyś pielęgniarkę? Ale w tym stanie nie wiedziałbyś nawet, czy jest ładna czy brzydka.
Ziegler zamknęła teczkę. Siedzący po drugiej stronie biurka Zlatan Jovanovic wpatrywał się w nią. W jego oczach dostrzegła jakiś błysk…
Coś, czego jeszcze przed chwilą nie było. Kiedy czytała, miał czas, żeby się zastanowić. Czy rzeczywiście kupił tę bajkę, że ona stąd wyjdzie i zapomni o tym, co robił? A może uzmysłowił sobie, że nie pokazała mu żadnego oficjalnego dokumentu? Natychmiast wzmogła czujność.
– Zabieram to – powiedziała, wskazując na teczkę.
Nie odezwał się, tylko nadal na nią patrzył. Wstała. On również.
Spojrzała na jego wielkie łapy wiszące wzdłuż ogromnego ciała. Były spokojne. Drissa Kanté miał rację: facet musiał ważyć dobre sto trzydzieści kilogramów. Powoli wyszedł zza biurka. Ziegler stała obok swojego krzesła, czekając, aż mężczyzna minie ją i pójdzie przodem, gotowa do uniku, gdyby się na nią rzucił. Ale niczego takiego nie zrobił, tylko poszedł przed siebie ciemnym korytarzem. Sięgnęła do kieszeni skórzanego kombinezonu, tam, gdzie trzymała broń, i ruszyła za nim, wpatrując się w jego szerokie plecy. Nagle zniknął za otwartymi drzwiami po prawej stronie. Nie zdążyła zareagować. W pomieszczeniu było ciemno.
Czym prędzej wyjęła i odbezpieczyła broń.
– Jovanovic! Niech się pan nie wygłupia! Niech się pan pokaże!
Trzymała pistolet gotowy do strzału i wpatrywała się w ciemność, która zaczynała się za futryną, zaledwie metr od niej. Zastygła w miejscu, wahając się, czy iść dalej. Nie chciała narażać się na to, że z ciemności wyskoczy na nią sto trzydzieści kilogramów mięsa, a wielkie łapy zaczną w nią walić jak maczugi.
– Niech pan stamtąd natychmiast wychodzi, do cholery! Zlatan, bo pana kropnę!
Nic. Na Boga! Krew szumiała jej w tętnicach. Myśl! Na pewno jest za rogiem, przyczajony, z jakimś przedmiotem albo i spluwą w dłoni.
Trzymała pistolet oburącz, tak jak ją uczono. Jedną ręką zwolniła chwyt i zsunęła ją powoli do kieszeni, w której trzymała iPhone’a.
Nagle usłyszała pstryknięcie z drugiej strony i serce w jej klatce piersiowej wykonało salto, kiedy światło zgasło i mieszkanie pogrążyło się w ciemnościach. Blask błyskawicy na chwilę oświetlił korytarz, po czym na zewnątrz rozległ się trzask pioruna i znowu zapanował półmrok.
Jedynym źródłem światła wpadającego przez okno pustego pokoju po lewej stronie były uliczne latarnie i neon kawiarni na dole. Spływający po szybach deszcz rzucał cienie, które wiły się po podłodze jak czarne węże.
Poczuła, że jej zdenerwowanie rośnie wykładniczo. Od początku zdawała sobie sprawę, że nie ma do czynienia z amatorem. Nie wiedziała, co facet robił, zanim został prywatnym detektywem, ale była pewna, że zna wszystkie chwyty i sztuczki. Pomyślała o tym, co Zuzka powiedziałaby w takiej sytuacji.
„Straszno”.
Sędzia Sartet właśnie miał zamknąć na klucz drzwi swojego gabinetu, kiedy jego uwagę zwróciły kroki w korytarzu.
– Jak się pan tu dostał?
– Zapomina pan, że jestem posłem – odpowiedział gość.
– Ten budynek jest jak durszlak. Wydaje mi się, że nie byliśmy umówieni. A ja już na dzisiaj skończyłem urzędowanie. O ile mi wiadomo, już panu uchylono immunitet, panie pośle – zażartował. – Niech się pan nie niepokoi, przesłucham pana w swoim czasie. Jeszcze z panem nie skończyłem. To dopiero początek.
– Nie zajmę panu wiele czasu.
Sędzia źle ukrywał złość. Ach, ci politycy, wszyscy są tacy sami.
Myślą, że stoją ponad prawem, wszystkim się wydaje, że służą państwu, podczas gdy służą wyłącznie samym sobie.
– Czego pan chce, Lacaze? – zapytał, nawet się nie siląc na uprzejmość. – Nie mam czasu na intrygi.
– Chcę panu coś wyznać.
Od uderzenia pioruna zatrzęsły się szyby. W tej samej chwili zadzwonił
telefon i Servaz gwałtownie podskoczył. Z bijącym sercem wyciągnął rękę i po omacku szukał telefonu na nocnej szafce, ale Espérandieu go ubiegł.
– Nie, jestem jego zastępcą… Tak, jest obok… Tak, już go daję…
Vincent wetknął mu aparat do ręki i wyszedł na korytarz.
– Halo?
– Martin? Gdzie jesteś?
Głos Marianne.
– W szpitalu.
– W szpitalu? – wyglądało na to, że jest poważnie zaskoczona i przestraszona. – Co się stało?
Opowiedział jej.
– O Boże! Chcesz, żebym do ciebie wpadła?
– Po dwudziestej nie ma odwiedzin – odpowiedział. – Jutro, jeśli masz ochotę. Jesteś sama?
– Tak, dlaczego pytasz?
– Zamknij drzwi na klucz. I okiennice. I nikomu nie otwieraj, okay?
– Martin, przerażasz mnie.
Siebie też, pomyślał i o mało nie odpowiedział: „Umieram ze strachu.
Uciekaj. Nie zostawaj w tym pustym domu. Idź na noc do kogoś, póki jeszcze nie dopadł cię ten świr”.
– Nie masz się czego obawiać – powiedział zamiast tego. – Ale zrób, co ci mówię.
– Dzwonili do mnie z prokuratury – mówiła dalej. – Hugo jutro wychodzi. Płakał w słuchawkę, kiedy z nim rozmawiałam. Mam nadzieję, że to doświadczenie go nie… – Nie dokończyła zdania. Servaz domyślił się, że kobieta jednocześnie odczuwa ulgę, radość i niepokój. – Co byś powiedział, gdybyśmy to uczcili we trójkę?
– To znaczy?
– Hugo, ty i ja – wyjaśniła.
– Marianne, nie uważasz, że to trochę… przedwczesne? Poza wszystkim, jestem też tym gliną, który go zamknął.
– Może masz rację. – Wyczuł jej rozczarowanie. – W takim razie kiedy indziej.
Zawahał się.
– Ta kolacja… Czy to znaczy, że…?
– Przeszłość jest przeszłością, Martin. Ale przyszłość to także ładne słowo, nie uważasz? Pamiętasz ten język, który wymyśliliśmy? Który znaliśmy tylko my?
O tak, pamiętał, bardzo dobrze pamiętał. Przełknął ślinę. Poczuł, jak wilgotnieją mu oczy. Całe to wzruszenie to na pewno skutek działania leku i adrenaliny, która wciąż krążyła w jego żyłach.
– Tak, tak, oczywiście – odpowiedział ze ściśniętym gardłem. – Jak mógłbym…
– Sweetsnów, Martin – powiedział głos w słuchawce. – Dbaj o siebie, proszę. Ja… Do zobaczenia niedługo.
*
Po pięciu minutach jego telefon znowu zadzwonił. Tak jak poprzednio, Espérandieu odebrał i podał mu słuchawkę.
– Komendant Servaz?
Od razu rozpoznał młodzieńczy głos, choć miał zupełnie inną intonację niż wtedy, gdy słyszał go poprzednio.
– Właśnie dzwoniła do mnie matka. Dyrektor więzienia powiedział
mi, że jutro rano skoro świt będę wolny, że nie mają już przeciwko mnie żadnych zarzutów.
Mimo późnej pory Servaz słyszał w słuchawce charakterystyczny więzienny hałas,
– Chciałem panu podziękować…
Poczuł, że się czerwieni. Zrobił tylko to, co do niego należało. Ale wydawało się, że chłopak po drugiej stronie jest bardzo poruszony.
– Eee… wykonał pan dobrą robotę – powiedział. – Wiem, ile panu zawdzięczam.
– Śledztwo nie zostało zakończone – uściślił Servaz pospiesznie.
– Tak, wiem, podobno ma pan inny trop. Ten wypadek autokaru?
– Ty też tam byłeś, Hugo. Musimy o tym porozmawiać. Oczywiście jeżeli będziesz w stanie. Wiem, że to nie jest miłe wspomnienie. Ale chciałbym, żebyś mi opowiedział o tym, co się wydarzyło tamtej nocy.
– Oczywiście. Rozumiem. Sądzi pan, że mordercą może być jedna z uratowanych osób, prawda?
– Albo rodzic którejś z ofiar – sprecyzował Servaz. – Odkryliśmy. .. – Zawahał się, czy mówić dalej – odkryliśmy, że kierowca autokaru również został zamordowany. Tak jak Claire, Elvis Elmaz i prawdopodobnie dowódca strażaków. To nie może być zbieg okoliczności. Jesteśmy już blisko rozwiązania.
– O Boże – wyszeptał Hugo. – A więc może nawet go znam.
– To możliwe.
– Nie chcę panu już przeszkadzać. Powinien pan odpoczywać.
W każdym razie chcę, żeby pan wiedział, że będę panu dozgonnie wdzięczny za to, co pan zrobił. Dobranoc, Martin.
Servaz odłożył telefon na nocną szafkę. Czuł dziwne wzruszenie.
*
– O ile dobrze rozumiem pańskie słowa – powiedział wolno sędzia, z podbródkiem opartym na złączonych palcach obu dłoni – tego wieczoru, kiedy zginęła Claire Diemar, był pan w Paryżu w towarzystwie prawdopodobnego
przyszłego
kandydata
opozycji
do
wyborów
prezydenckich.
Sędziemu przestało się już spieszyć do domu. Całkowicie. Paul Lacaze skinął głową.
– Tak jest. Wracałem w nocy autostradą. Mój kierowca może to potwierdzić.
– I oczywiście poza kierowcą są także inne osoby, które w razie potrzeby będą mogły to poświadczyć? Ten kandydat opozycji na przykład?
Albo jego najbliższe otoczenie?
– Tylko w razie konieczności. Ale mam nadzieję, że nie będziemy musieli posuwać się aż tak daleko.
– Dlaczego nie powiedział pan o tym wcześniej?
Poseł uśmiechnął się smutno. Pałac sprawiedliwości opustoszał i na korytarzach panowała cisza. Przypominali dwóch spiskowców. I w sumie nimi byli.
– Zdaje pan sobie sprawę, że jeśli to się wyda, moja kariera polityczna będzie skończona. I wie pan tak samo dobrze jak ja, że w tym kraju nie istnieje coś takiego jak tajemnica śledztwa, że każda sprawa w końcu dociera do prasy. Rozumie pan więc, że ogromnie trudno było mi powiedzieć o tym w tych pomieszczeniach albo w siedzibie policji.
Szczęki sędziego śledczego zacisnęły się. Nie lubił, kiedy ktoś kwestionował uczciwość przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości.
– Ale ryzykując, że zostaną panu postawione zarzuty, również bardzo pan naraził swoją karierę.
– Nie miałem czasu. Musiałem zareagować… i wybierać między jednym a drugim złem. Oczywiście nie przewidziałem, że on przyjedzie tego samego wieczoru, kiedy… kiedy to się stało. Dlatego jak najszybciej musi pan znaleźć winnego, panie sędzio. Wtedy zostanę oczyszczony, ci, którzy sugerowali, że mogę być winny, stracą wiarygodność, a ja powrócę do pierwszych rzędów jako nieskazitelny polityk, którego próbowano zniszczyć.
– Ale dlaczego zdecydował się pan na te wyznania akurat teraz?
– Ponieważ, o ile dobrze rozumiem, macie inny trop. Sprawę tamtego wypadku…
Sędzia zmarszczył brwi. Najwyraźniej poseł był dobrze poinformowany.
– I?
– W takim razie być może nie trzeba nigdzie zapisywać tej naszej nieformalnej rozmowy. Zresztą nie widzę tu żadnego kancelisty – powiedział Lacaze, rozglądając się demonstracyjnie.
Sartet uśmiechnął się pod nosem.
– Stąd ta późna wizyta.
– Mam do pana całkowite zaufanie – oświadczył poseł z naciskiem. – Ale tylko do pana. Znacznie mniej ufam tym, którzy pana otaczają.
Zachwalano mi pańską uczciwość.
Sędzia z uśmiechem przyjął to nieco grubo ciosane pochlebstwo, ale choć nie dał tego po sobie poznać, wywołało ono pożądany skutek. Poza tym schlebiało mu i to, że on, prosty sędzia śledczy, mógł się znaleźć w samym sercu państwowej afery.
– Informacje na temat pańskiego związku z tą nauczycielką zaczęły już wyciekać do prasy – zauważył. – One także mogą zaszkodzić pana karierze. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę stan zdrowia pańskiej małżonki…
Na czole Lacaze a pojawiła się bruzda, ale mężczyzna zbył ten argument machnięciem ręki.
– Mimo wszystko znacznie mniej niż związki z wrogą partią albo morderstwem – odpowiedział. – A list, który napisałem do Claire krótko przed jej śmiercią, wpadnie przypadkiem w ręce dziennikarzy. Można się z niego dowiedzieć, że postanowiłem z nią zerwać, aby całkowicie poświęcić się chorej żonie. Że nie chciałem już spotykać się z nią, ale z całą energią i oddaniem być przy Suzanne. Żeby było jasne, ja naprawdę napisałem ten list. Jest absolutnie autentyczny. Z tym, że nie zamierzałem go upubliczniać.
Sartet przeszył rozmówcę spojrzeniem. Czuł do niego mieszankę obrzydzenia i podziwu.
– Niech mi pan powie jedną rzecz. W tym ryzykownym spotkaniu z opozycją chodzi o powtórzenie tego, co zrobił Chirac w 1981, tak?
Dogaduje się pan z prawdopodobnym kandydatem do przyszłych wyborów prezydenckich, zapewnia mu pan duże poparcie swojej partii w drugiej turze, a potem, za pięć lat, staje pan przeciwko niemu.
– To już nie te czasy – poprawił go Lacaze. – Ludzie z mojej partii na pewno nie zagłosują na kandydata opozycji, chyba że jego polityka gospodarcza będzie rozsądna i sprawdzona gdzie indziej. I pod warunkiem że nie zgadzają się z wizją obecnego prezydenta. Obawiam się jednak, że jego notowania tak czy siak są zbyt niskie, by zapewnić mu reelekcję.
– To jednak oznacza, że osoba, z którą spotkał się pan w ostatni piątek, wygra prawybory w swojej partii i będzie kandydatem opozycji na prezydenta – zauważył sędzia, który wyglądał na coraz bardziej rozbawionego. – Za dwa lata…
Lacaze odwzajemnił jego uśmiech.
– Istnieje takie ryzyko.
Ktoś zapukał. Servaz odwrócił głowę w stronę drzwi. Usłyszał, że Vincent ruszył się z fotela.
– O, przepraszam – odezwał się młody męski głos. – Przyszedłem zobaczyć, czy zasnął.
– Nie ma problemu – odpowiedział Espérandieu.
Drzwi się zamknęły. Vincent przeszedł przez pokój i fotel zaskrzypiał
pod jego ciężarem. Na korytarzach było teraz ciszej. Deszcz za oknem nie przestawał padać i ciągle słychać było grzmoty.
– Kto to był?
– Pielęgniarz. Albo stażysta.
– Wracaj do siebie – powiedział.
– Nie, w porządku. Mogę zostać.
– Kto pilnuje Margot?
– Samira i Pujol. I dwóch żandarmów.
– Idź do nich. Tam się bardziej przydasz.
– Jesteś pewien?
– Jeżeli Hirtmann chce mi się dobrać do skóry, zaatakuje ją. – Jego głos lekko zadrżał. – Nawet nie wie, że tutaj jestem. Poza tym będzie wolał
kobietę… Boję się, Vincent. Będę spokojniejszy, jeśli będziesz tam z Samirą.
– A ten ktoś, kto do ciebie strzelał? Co o tym myślisz?
– To samo. Nie wie, że jestem tutaj. Poza tym strzelać do kogoś w nocy w środku lasu to nie to samo co strzelać w szpitalu.
Domyślił się, że jego zastępca się zastanawia.
– W porządku. Możesz na mnie liczyć. Nie odstąpię Margot na krok.
Espérandieu chwycił rękę Servaza i położył ją na telefonie.
– Na wszelki wypadek – powiedział.
– Okay. Zmykaj. Zadzwoń do mnie, jak tam dojedziesz. Dzięki.
Usłyszał, jak drzwi się zamykają. Zapadła cisza. Zza okna dochodziły odgłosy burzy, rozlegające się jak echo we wszystkich zakątkach nieba. Jakby odpowiadały sobie nawzajem. Otaczały szpital.
Z ulicy dobiegło ostre trąbienie klaksonu. Po nim rozległ się grzmot.
Ziegler wyczuła ruch za swoimi plecami. Zrozumiała, że wyszedł przez inne drzwi, by zaatakować ją od tyłu, i czekał na jakiś hałas, by przejść do działania. Za późno… Potężny cios pięści dosięgnął jej skroni, tak że upadła na kolana. Była ogłuszona. Szumiało jej w uszach. Zdążyła tylko odwrócić głowę, by odrobinę zmniejszyć wstrząs w chwili uderzenia.
Kopnął ją w żebra, straciła dech w piersiach i zwinęła się w kłębek na podłodze. Chciał wcelować w brzuch, ale ponieważ leżała skurczona w pozycji embrionalnej, osłaniając głowę rękami, z podciągniętymi kolanami i ściśniętymi łokciami, udało mu się to tylko częściowo. Zasypał
więc serią kopniaków jej biodra, nerki i uda.
– Pieprzona dziwka! Naprawdę myślałaś, że mnie wykiwasz? Za kogo ty mnie uważasz, szmato?
Wyzywał ją, nie przestając jej kopać. Z jego ust tryskały fontanny śliny. Ból był straszliwy. Miała wrażenie, że jej łokcie, plecy i ramiona są już miazgą. Schylił się, złapał ją za włosy i uderzył jej twarzą o podłogę.
Z jej nosa trysnęła krew, przed oczami zobaczyła chmurę czarnych punkcików i przez chwilę myślała, że zemdleje. Kiedy ją puścił, podniosła drżącą rękę do nosa. Krwawiła. Złapał ją za kostki, mimo że się szarpała, przewrócił ją na brzuch i całym ciężarem zwalił jej się na plecy, przygniatając ją do podłogi. Wbił kolano w jej nerki. Chwycił ją za nadgarstki, wykręcił ręce na plecy i poczuła, jak spina je kajdankami, zaciągając tak mocno, że boleśnie wpiły jej się w ciało.
– Kurwa! Rozumiesz, co będę musiał teraz zrobić? Rozumiesz, kretynko?
Jego głos był jednocześnie wściekły i płaczliwy. Nie miała cienia wątpliwości, że zaraz może ją zabić. Zastrzelić albo roztrzaskać jej głowę.
Ale jeszcze się wahał. Zabicie gliny to jednak był cholernie poważny krok, decyzja, która wymagała refleksji. Być może miała jeszcze niewielką szansę…
– Nie rób głupstw, Zlatan! – zawołała przez nos, który był pełen krwi.
– Kanté o wszystkim wie, moi przełożeni też! Jeśli mnie zabijesz, dostaniesz dożywocie!
– Zamknij się! – Znowu ją kopnął, tym razem lżej, ale trafił w już obite miejsce i Ziegler skrzywiła się z bólu. – Naprawdę masz mnie za idiotę, co? Nawet nie pokazałaś odznaki! I nie masz nakazu! Kantem się zajmę. Kto jeszcze wie? – Kolejny kopniak. Zagryzła zęby. – Nie chcesz gadać? Nie martw się, radziłem sobie z twardszymi.
Splunął na podłogę. Następnie schylił się, przeszukał jej kieszenie, wyjął iPhone’a i podniósł pistolet, który wypadł jej na podłogę. Wielką łapą rozpiął jej skórzaną kurtkę i przelotnie pogłaskał piersi przez koszulkę. Po czym odszedł do swojego gabinetu, zostawiając ją skrępowaną i przerażoną na środku korytarza.
Servaz nie spał. Po prostu nie potrafił zasnąć. Zbyt dużo pytań. W jego żyłach kofeina ścigała się z podanym przez pielęgniarkę środkiem uspokajającym i nie wiedział, która z substancji jako pierwsza dobiegnie do mety: arabica, adrenalina czy bromazepam.
W pokoju panowała absolutna cisza. Słyszał tylko dudnienie burzy na zewnątrz i coraz bardziej odległy odgłos kroków za drzwiami. Próbował
sobie wyobrazić, jak wygląda jego pokój, ale nie potrafił. Ostrożnie dotknął
opatrunku na oczach, który przypominał niewygodną, sztywną opaskę do spania. Czuł się kompletnie zagubiony.
Wpatrywał się w pustkę przed sobą i myślał.
Odkrycie trupa w mercedesie dowodziło słuszności jego intuicji: morderstwa były związane z wypadkiem autokaru. Bójka dowódcy strażaków z kloszardami według wszelkiego prawdopodobieństwa była jedynie inscenizacją, która miała odwrócić podejrzenia. Rzekomi bezdomni nigdy nie zostali odnalezieni. Morderca – lub mordercy – okazał się bardzo sprytny: znalezienie związku pomiędzy nieszczęśliwie zakończoną bójką w Tuluzie a zaginięciem człowieka sto kilometrów stamtąd trzy lata później to dla śledczego rzecz trudna, niemal niemożliwa. Nie mówiąc już o innych sprawach dotyczących pozostałych bohaterów tej tragicznej nocy, które – był o tym przekonany – miały jeszcze wyjść na jaw.
Ale coś się nie zgadzało.
Wróciło wrażenie, które miał nieco wcześniej. W tej sprawie było coś niejasnego. O ile rzeczywiście chodziło o morderstwa, a nie o wypadki, zgony kierowcy i dowódcy strażaków zostały starannie zatuszowane.
W przeciwieństwie do śmierci Claire Diemar…
Środek uspokajający, który mu na siłę podano, zaczynał działać.
Kręciło mu się w głowie. Wyglądało na to, że Siostra Morfina wygrała.
Servaz przeklinał lekarzy, pielęgniarki i cały personel medyczny. Chciał
być trzeźwy. Zdolny do działania. Wątpliwości rozrastały się w nim jak trująca roślina. Claire Diemar została zamordowana w sposób, który bez cienia wątpliwości odsyłał do wypadku autokaru. Latarka w gardle, oświetlona wanna, nawet lalki w basenie… Ale to był dopiero pierwszy raz, kiedy morderca chciał, by dostrzeżono związek między obydwoma zdarzeniami. A przynajmniej pierwszy raz, kiedy ten związek został tak wyraźnie ukazany. Bo jeśli się przyjrzeć śmierci strażaka – utopionego w Garonnie – i kierowcy autokaru – który wjechał samochodem do jeziora w tym samym miejscu, gdzie autokar wypadł z trasy – to oczywiście związek z katastrofą istniał. Ale został bardzo starannie ukryty.
A tutaj nic z tych rzeczy, powtórzył jeszcze raz w myślach. Żadnego maskowania. Śmierć Claire bezpośrednio nawiązywała do wypadku.
I świadczyła o wściekłości mordercy w chwili popełnienia tego czynu.
A także o jego braku kontroli.
Nagle wszystko się poukładało. Dlaczego potrzebował aż tyle czasu, żeby dostrzec to, co od samego początku miał przed oczami? Morderca przez cały czas był tuż obok. Nawet nie próbował się ukryć. Servaz przypomniał sobie uczucie, jakiego doświadczył zaraz na początku śledztwa, kiedy w ogrodzie Claire znalazł niedopałki. Czuł się tak, jakby był świadkiem magicznego seansu: ktoś chciał sprawić, by patrzyli na sprawę od niewłaściwej strony. Miał też wrażenie, jakby za kulisami całego dramatu przesuwał się jakiś niewidzialny dla wszystkich cień. Ale teraz już wiedział. Zrobiło mu się niedobrze. Jeszcze miał nadzieję, że się myli. Modlił się, by tak było. Wciąż niewidzącymi oczyma wpatrywał się w pokój przed sobą. W uszach bez przerwy słyszał odgłosy burzy.
Przychodziła i odchodziła. Jego myśl także powróciła. Ależ oczywiście. Jak to się stało, że wcześniej tego nie zauważył? Wszystko było przed jego oczami. Nikt nie miał lepszych danych niż on, by to zrozumieć. Musi zawiadomić Vincenta. Natychmiast. I sędziego.
Po omacku poszukał telefonu. Palcami rozpoznał jego kształt, kciukiem trafił na duży klawisz menu pośrodku. I mniejsze klawisze pod spodem. Ale nie był w stanie wyświetlić menu, a tym bardziej go odczytać.
Próbował na oślep wystukać jakiś numer, podniósł aparat do ucha, ale bezwzględny głos w słuchawce oświadczył, że numer jest błędny.
Spróbował jeszcze raz. Ta sama odpowiedź. Dzwonek… Na oślep obmacywał okolice łóżka, znalazł go i nacisnął. Zaczekał. Nic. Nacisnął po raz drugi. A potem zawołał: „Jest tu kto?” Żadnej odpowiedzi, Cholera, gdzie oni wszyscy się podziali? Zrzucił kołdrę, usiadł na krawędzi łóżka i opuścił bose stopy na posadzkę. Ogarniało go jakieś dziwne uczucie.
Było coś jeszcze… Druga myśl krążyła po obrzeżach jego świadomości, próbując przyciągnąć jego uwagę. To coś miało związek z ostatnią godziną, z czymś, co wydarzyło się, kiedy już był w tym pokoju. Po wszystkich tych przeżyciach trudno mu było o jasność myśli. Środek uspokajający działał, bo Servaz czuł się coraz bardziej ociężały i przymulony. Ale pilność sprawy go pobudzała. Za wszelką cenę musi zachować przytomność. Już miał
pomyśleć o czymś ważnym. O czymś… zasadniczym.