VII
Niektórzy ludzie z wielkich miast – z Warszawy i Łodzi z ich gettami oraz z Krakowa posiadającego Franka opętanego manią judenfrei – wyjechali na wieś zgubić się wśród chłopów. Bracia Rosnerowie osiedlili się w starej wsi Tyniec położonej w uroczym zakolu Wisły, wsi z wiekowym, wznoszącym się na wapiennej skale benedyktyńskim opactwem. Rosnerom miejsce to wydawało się wyjątkowo zaciszne. Było tam kilku żydowskich sklepikarzy i ortodoksyjnych rzemieślników, z którymi muzycy z nocnego lokalu mieli niewiele wspólnych tematów do rozmowy. Natomiast miejscowi chłopi, zapracowani przy żniwach, byli z obecności Rosnerów bardzo zadowoleni.
Rosnerowie przybyli do Tyńca nie z Krakowa, nie z tego punktu zbornego niedaleko ogrodu botanicznego na Mogilskiej, gdzie esesmani wpychali ludzi na ciężarówki, wykrzykując szydercze i kłamliwe zapewnienia, że wszystkie dokładnie podpisane bagaże zostaną dostarczone później. Przyjechali tu z Warszawy, gdzie mieli angaż w „Bazyliszku”. Wyjechali na dzień przed tym, jak Niemcy zamknęli warszawskie getto. Henryk, Leopold oraz żona Henryka Manci i pięcioletni syn Olek.
Pomysł z Tyńcem, nieodległym od ich rodzinnego Krakowa, bardzo przypadł Rosnerom do gustu. W razie poprawy warunków będą mogli złapać autobus do Krakowa i poszukać tam pracy. Manci Rosner, Austriaczka, przywiozła z sobą maszynę do szycia i Rosnerowie założyli w Tyńcu mały warsztat krawiecki, a wieczorami grali w karczmach. Wkrótce znali ich już wszyscy wokoło. Na wsi lubi się i wspiera niezwykłych ludzi, nawet jeśli są oni Żydami. A poza tym skrzypce są w Polsce łubiane jak żaden inny instrument.
Pewnego wieczora przejezdny volksdeutsch z Poznania usłyszał Rosnerów grających koło jednej z karczem. Volksdeutsch był urzędnikiem miejskim w Krakowie, jednym z tych Polaków pochodzenia niemieckiego, w imię których Hitler w ogóle zajął Polskę. On to powiedział Henrykowi, że burmistrz Krakowa, Obersturmbannführer Pavlu, wraz ze swoim zastępcą, słynnym narciarzem Seppem Rohrlem, będą wizytować okolice Tyńca w żniwa i on, ów volksdeutsch, chce, by wizytujący usłyszeli grę tak wspaniałych wykonawców jak Rosnerowie.
Pewnego popołudnia, gdy związane snopki stały w polu ciche i zapomniane jak w niedzielę, kolumna limuzyn przetoczyła się przez Tyniec i podjechała pod dworek, niegdyś własność polskiego arystokraty. Bracia Rosnerowie czekali na werandzie, a gdy wszystkie panie i wszyscy panowie usiedli w salonie, gdzie w przeszłości zapewne odbywały się bale, poproszono ich, by zaczęli grać. Henryk i Leopold odczuwali zarówno podniecenie, jak i strach z powodu powagi, z jaką świta obersturmbannführera Pavlu oczekiwała na ich grę. Kobiety miały na sobie białe suknie i rękawiczki, oficerowie pełne umundurowanie, biurokraci sztywne kołnierzyki. Jeśli ktoś zadaje sobie tyle trudu, łatwo go rozczarować. W przypadku Żyda nawet sprawienie reżimowi kulturalnego rozczarowania byłoby poważnym przestępstwem.
Ale słuchacze wyglądali na zachwyconych. Była to typowa zbieranina ludzi, którą można by określić słowem: gemütlich; uwielbiali Straussa, popularne utwory Offenbacha i Lehara, André Messagera i Leo Falla. W koncercie na życzenie ich gust okazał się po prostu ckliwy.
Gdy Henryk i Leopold grali, panie i panowie popijali szampana z wnoszonych w dużych ilościach kieliszków na wysokich nóżkach.
Gdy tylko oficjalny występ dobiegł końca, braci zabrano na dół, do wsi, gdzie zebrali się chłopi i żołnierze eskorty. Gdyby miało dojść do jakiejś ordynarnej rasowej demonstracji, stałoby się to właśnie tu. Ale i tym razem bracia Rosnerowie mieli szczęście. Grali na wozie, a dookoła stali chłopi. I to ich broniło – chłopska duma, częściowo duma narodowa, bowiem w tej chwili Rosnerowie stanowili chwalebny fragment polskiej kultury. Do tego stopnia przypominało to dawne dobre czasy, że Henryk zaczął uśmiechać się do Olka i Manci, i w ogóle grał już tylko dla niej, a reszta w ogóle go nie obchodziła. I rzeczywiście, w ciągu tych paru chwil wydawało się, jakby muzyka sprawiła, że na ziemi wreszcie zapanował spokój.
Gdy występ się zakończył, do braci stojących na wozie i odbierających gratulacje podszedł podoficer SS, może rottenführer – Henryk nie był jeszcze dobrze obeznany ze stopniami wojskowymi w SS. Skinął głową, ledwie się uśmiechając.
– Mam nadzieję, że miło spędzicie dożynki – powiedział, ukłonił się i odszedł.
Bracia popatrzyli na siebie. Kiedy esesman oddalił się poza zasięg głosu, ulegli pokusie rozważenia, co też znaczyło to stwierdzenie.
Leopold był pewien.
– To groźba – powiedział.
Był to dowód na to, czego w głębi serca się obawiali, gdy ów volksdeutsch pierwszy raz z nimi rozmawiał – że w tych czasach nie wystarczy się wybić, wyrobić sobie markę.
Takie było życie na wsi w 1940 roku. Złamane kariery, wiejska nuda, brak pracy, sporadyczne przypadki terroru, tęsknota za tym promieniującym centrum, jakim był Kraków. Rosnerowie wiedzieli, że jeszcze do niego wrócą.
Emilia wróciła do domu jesienią, i kiedy Stern znowu pojawił się w mieszkaniu Schindlera, kawę podała już Ingrid. Oskar nie robił tajemnicy ze swej słabości do kobiet i nigdy chyba nie przyszło mu do głowy, by usprawiedliwiać się przed Sternem z obecności Ingrid w mieszkaniu na Straszewskiego. Z właściwym sobie wdziękiem po skończonej kawie Oskar podszedł do barku i wrócił ze świeżą butelką koniaku, stawiając ją na stole między Sternem a sobą, tak jakby Stern naprawdę miał ochotę mu pomóc w jej opróżnieniu.
Stern przyszedł tego wieczora po to, by powiedzieć Oskarowi, że rodzina, którą nazwiemy tutaj C.{4}, rozpuszcza różne plotki na jego temat. Stary Dawid i młody Leon C. mówią już nie tylko w salonach, ale nawet na ulicach Kazimierza, że Oskar to niemiecki gangster i opryszek. Relacjonując Oskarowi te oskarżenia, Stern nie użył jednak aż tak ostrych słów.
Oskar wiedział, że Stern nie oczekuje wyjaśnień, ale chce jedynie przekazać informację. Schindler czuł jednak, że powinien odpowiedzieć na zarzuty.
– To raczej ja miałbym na ten temat coś do powiedzenia – warknął. – Kantują mnie na całego. Może pan spytać Ingrid, jeśli pan chce.
Ingrid pracowała w sklepie panów C. na Stradomiu. Była łagodnym komisarzem, bo jako osoba zaledwie dwudziestoletnia nie miała zbyt dużego doświadczenia w handlu. Mówiło się, że Schindler sam obsadził dziewczynę na tym stanowisku, by mieć zapewniony punkt zbytu swoich emaliowanych towarów. Mimo to C. robili z firmą, co chcieli. Trudno zresztą było im się dziwić, w końcu to ich własność przeszła w ręce okupanta.
Stern machnął ręką. Czemu akurat on miałby brać Ingrid na spytki? A porównanie wersji też by nic nie dało.
– Oni robią różne rzeczy za jej plecami – powiedział Oskar.
Pokazali się na Lipowej, aby pobrać zamówiony towar, na miejscu przerobili faktury i wzięli więcej, niż zapłacili. „Ona mówi, że tak jest w porządku” – powiedzieli pracownikom Schindlera. „On uzgodnił to z Ingrid” – mówili.
A tymczasem syn C. zbierał wokół siebie ludzi i opowiadał im, że Schindler kazał SS go pobić. Ale kiedy przyszło do szczegółów, to okazało się, że cała sprawa wcale nie jest taka oczywista. Pobicie miało mieć miejsce w fabryce Schindlera, w magazynie, z którego młody C. wyszedł z opuchniętą głową i wybitymi zębami. Potem znów miało się ono zdarzyć na Limanowskiego, przy świadkach. Człowiek o nazwisku H., pracownik Schindlera i przyjaciel panów C., opowiadał, że słyszał, jak Oskar chodząc po swoim gabinecie groził, że zabije starego, to znaczy Dawida C. A trzecia wersja była taka, że Oskar pojechał na Stradom, splądrował kasę sklepu C., napchał sobie kieszenie pieniędzmi i powiedział im, że w Europie panuje teraz nowy porządek, a potem pobił starego Dawida C. w jego własnym gabinecie.
Nie było usprawiedliwieniem dla Oskara, że płacił C. siedemset pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Zarówno w oczach Oskara jak i Sterna interes należał nadal do nich. Czy to możliwe, by Oskar napadł na starego Dawida C. i go poturbował? Czy jest możliwe, by nakłonił przyjaciół z policji do napaści na Leona? W pewnym sensie zarówno Oskar, jak i panowie C. byli gangsterami, bo sprzedawali tony naczyń kuchennych nielegalnie, bez rachunków dla Transfer Stelle, bez wymaganych kartek towarowych zwanych Bezugschein. Na czarnym rynku dialog jest prymitywny, a nerwy traci się łatwo. Oskar przyznał, że wpadł do sklepu C., wyzwał ojca i syna od złodziei i sam wypłacił sobie z kasy należność za naczynia pobrane przez nich bez upoważnienia. Powiedział również, że uderzył młodego Leona. Ale to wszystko.
Rodzina C., którą Stern znał od dzieciństwa, nie miała najlepszej reputacji. Typy może nie przestępcze, ale bezpardonowe w działaniu. Przy tym, co w tej sprawie istotne, znani z tego, że w razie wpadki sypali.
Stern wiedział, że Leon C. rzeczywiście miał siniaki. Obnosił się z nimi po ulicy i chętnie się na ich temat rozwodził. Pobicie przez SS rzeczywiście gdzieś miało miejsce, ale mogło mieć tuzin przyczyn. Stern nie tylko nie wierzył, aby Oskar mógł zwrócić się do SS o tego rodzaju przysługę, ale na dodatek miał wrażenie, że zajmowanie stanowiska wobec tego, co o tej sprawie mówiono, nie wiąże się z jego własnymi, szerszymi zamierzeniami. Wiązałoby się, gdyby Schindler zaczął być brutalny. Jeśli chodzi o Sterna, przypadkowe potknięcia się nie liczyły. Gdyby Oskar był bezgrzeszny, to nie miałby takiego mieszkania, jakie miał, a Ingrid nie czekałaby w sypialni.
Wreszcie należy jeszcze raz przypomnieć, że Oskar uratuje ich wszystkich – pana C. z żoną, pana H. i panią M., ich starą sekretarkę – i oni nigdy nie będą temu przeczyć, ale też zawsze będą obstawać przy swojej wersji historii z pobiciem.
Tego wieczora Izaak Stern przyniósł też wiadomość o wyroku na Marka Bibersteina. Dostał dwa lata na Montelupich. Marek był przewodniczącym Judenratu – oczywiście do momentu aresztowania. W innych miastach ludność żydowska już przeklinała Judenrat, bowiem jego główną funkcją stało się sporządzanie wykazów ludzi do robót przymusowych i do obozów. Administracja niemiecka uważała Judenraty za organy wprowadzające w życie jej wolę, ale w Krakowie Marek Biberstein i jego gabinet nadal sądzili, że są czymś w rodzaju buforu między biurami Franka, Wachtera, Pavlu i szefów policji Schernera i Czurdy z jednej strony, a żydowską ludnością miasta z drugiej. W niemieckiej gazecie „Krakauer Zeitung” z 13 marca 1940 roku niejaki dr Dietrich Redecker napisał, że podczas wizyty w biurze Judenratu uderzył go kontrast między znajdującymi się tam dywanami i pluszowymi krzesłami a nędzą i ubóstwem żydowskich mieszkań na Kazimierzu. Ale Żydzi – ci, którzy przetrwali – nie zapamiętali członków krakowskiego Judenratu z tamtego okresu jako ludzi izolujących się od ogółu. Spragnieni dopływu gotówki, powtórzyli oni jednak błąd, jaki wcześniej popełniły Judenraty Łodzi i Warszawy, które pozwoliły, by bogaci wykupywali się z list osób kierowanych na przymusowe roboty, tym samym skazując biednych na ciężką pracę za zupę i kromkę chleba. Mimo to jeszcze w 1940 roku Biberstein i jego rada cieszyli się szacunkiem krakowskich Żydów.
Początkowo Judenrat składał się z dwudziestu czterech członków, w większości intelektualistów. Każdego dnia w drodze na Zabłocie Oskar mijał w Podgórzu ich narożny biurowiec, w którym stłoczono różne sekretariaty. Jak w gabinecie rządowym, każdy członek rady zajmował się innym aspektem samorządu. Schenker troszczył się o podatki, Steinberg o budynki – praca niezwykłej wagi w społeczności, której członkowie co chwila zmieniali miejsce zamieszkania, raz ukrywając się na wsi, to znów, przybici ograniczonością chłopów, wracając do miasta. Leon Salpeter, aptekarz z zawodu, miał pieczę nad jedną z tek opieki społecznej. Podlegały mu sekretariaty do spraw żywności, cmentarzy, zdrowia, dokumentów podróży, spraw gospodarczych, służb administracyjnych, kultury, a nawet – przy zamkniętych szkołach – oświaty.
Biberstein i jego rada byli przekonani, że Żydzi wywiezieni z Krakowa trafią w gorsze miejsce, i zdecydowali się posłużyć prastarym chwytem: łapówką. Pustawy skarb Judenratu przeznaczył na ten cel dwieście tysięcy złotych. Biberstein i sekretarz ds. mieszkaniowych, Chaim Goldfluss, wyszukali pośrednika; był to volksdeutsch o nazwisku Reichert, człowiek mający kontakty w SS i na Wawelu. Zadaniem Reicherta było przekazanie pieniędzy szeregowi urzędników, począwszy od obersturmführera Seiberta, oficera łącznikowego między Judenratem a Generalną Gubernią. W zamian za pieniądze administracja, pomimo zarządzeń Franka, miała pozwolić dziesięciu tysiącom krakowskich Żydów pozostać w mieście. Lecz czy to Reichert, zatrzymawszy zbyt dużą część pieniędzy dla siebie, obraził urzędników składając zbyt skromną ofertę, czy panowie d uważali, że największa ambicja gubernatora Franka, by Kraków stał się judenfrei, czyniła branie łapówek zbyt niebezpiecznym – tego z przebiegu procesu sądowego nie można było wywnioskować. Biberstein dostał dwa lata na Montelupich, Goldfluss sześć miesięcy w Oświęcimiu. Sam Reichert zaś dostał osiem lat. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że będzie mu lżej niż dwóm pozostałym.
Herr Schindler pokręcił głową na pomysł lokowania dwustu tysięcy złotych w tak kruchej nadziei.
– Reichert to oszust – powiedział.
Zaledwie dziesięć minut wcześniej zastanawiali się, czy panowie C. są oszustami, i pozostawili tę kwestię otwartą. Ale co do Reicherta nie było wątpliwości.
– Mogłem im powiedzieć, że to oszust – powtarzał.
Stern filozoficznie zauważył, że czasami jest tak, iż oprócz oszustów nie ma już nikogo, z kim można by prowadzić interesy.
To stwierdzenie rozbawiło Schindlera. Roześmiał się szeroko, jak wieśniak odsłaniając zęby.
– Bardzo dziękuję, przyjacielu – rzekł Sternowi.