VII

Nie­któ­rzy lu­dzie z wiel­kich miast – z War­sza­wy i Ło­dzi z ich get­ta­mi oraz z Kra­ko­wa po­sia­da­ją­ce­go Fran­ka opę­ta­ne­go ma­nią ju­den­frei – wy­je­cha­li na wieś zgu­bić się wśród chło­pów. Bra­cia Ro­sne­ro­wie osie­dli­li się w sta­rej wsi Ty­niec po­ło­żo­nej w uro­czym za­ko­lu Wi­sły, wsi z wie­ko­wym, wzno­szą­cym się na wa­pien­nej ska­le be­ne­dyk­tyń­skim opac­twem. Ro­sne­rom miej­sce to wy­da­wa­ło się wy­jąt­ko­wo za­cisz­ne. Było tam kil­ku ży­dow­skich skle­pi­ka­rzy i or­to­dok­syj­nych rze­mieśl­ni­ków, z któ­ry­mi mu­zy­cy z noc­ne­go lo­ka­lu mie­li nie­wie­le wspól­nych te­ma­tów do roz­mo­wy. Na­to­miast miej­sco­wi chło­pi, za­pra­co­wa­ni przy żni­wach, byli z obec­no­ści Ro­sne­rów bar­dzo za­do­wo­le­ni.

Ro­sne­ro­wie przy­by­li do Tyń­ca nie z Kra­ko­wa, nie z tego punk­tu zbor­ne­go nie­da­le­ko ogro­du bo­ta­nicz­ne­go na Mo­gil­skiej, gdzie es­es­ma­ni wpy­cha­li lu­dzi na cię­ża­rów­ki, wy­krzy­ku­jąc szy­der­cze i kłam­li­we za­pew­nie­nia, że wszyst­kie do­kład­nie pod­pi­sa­ne ba­ga­że zo­sta­ną do­star­czo­ne póź­niej. Przy­je­cha­li tu z War­sza­wy, gdzie mie­li an­gaż w „Ba­zy­lisz­ku”. Wy­je­cha­li na dzień przed tym, jak Niem­cy za­mknę­li war­szaw­skie get­to. Hen­ryk, Le­opold oraz żona Hen­ry­ka Man­ci i pię­cio­let­ni syn Olek.

Po­mysł z Tyń­cem, nie­od­le­głym od ich ro­dzin­ne­go Kra­ko­wa, bar­dzo przy­padł Ro­sne­rom do gu­stu. W ra­zie po­pra­wy wa­run­ków będą mo­gli zła­pać au­to­bus do Kra­ko­wa i po­szu­kać tam pra­cy. Man­ci Ro­sner, Au­striacz­ka, przy­wio­zła z sobą ma­szy­nę do szy­cia i Ro­sne­ro­wie za­ło­ży­li w Tyń­cu mały warsz­tat kra­wiec­ki, a wie­czo­ra­mi gra­li w karcz­mach. Wkrót­ce zna­li ich już wszy­scy wo­ko­ło. Na wsi lubi się i wspie­ra nie­zwy­kłych lu­dzi, na­wet je­śli są oni Ży­da­mi. A poza tym skrzyp­ce są w Pol­sce łu­bia­ne jak ża­den inny in­stru­ment.

Pew­ne­go wie­czo­ra prze­jezd­ny volks­deutsch z Po­zna­nia usły­szał Ro­sne­rów gra­ją­cych koło jed­nej z kar­czem. Volks­deutsch był urzęd­ni­kiem miej­skim w Kra­ko­wie, jed­nym z tych Po­la­ków po­cho­dze­nia nie­miec­kie­go, w imię któ­rych Hi­tler w ogó­le za­jął Pol­skę. On to po­wie­dział Hen­ry­ko­wi, że bur­mistrz Kra­ko­wa, Obe­rsturm­ban­n­füh­rer Pa­vlu, wraz ze swo­im za­stęp­cą, słyn­nym nar­cia­rzem Sep­pem Rohr­lem, będą wi­zy­to­wać oko­li­ce Tyń­ca w żni­wa i on, ów volks­deutsch, chce, by wi­zy­tu­ją­cy usły­sze­li grę tak wspa­nia­łych wy­ko­naw­ców jak Ro­sne­ro­wie.

Pew­ne­go po­po­łu­dnia, gdy zwią­za­ne snop­ki sta­ły w polu ci­che i za­po­mnia­ne jak w nie­dzie­lę, ko­lum­na li­mu­zyn prze­to­czy­ła się przez Ty­niec i pod­je­cha­ła pod dwo­rek, nie­gdyś wła­sność pol­skie­go ary­sto­kra­ty. Bra­cia Ro­sne­ro­wie cze­ka­li na we­ran­dzie, a gdy wszyst­kie pa­nie i wszy­scy pa­no­wie usie­dli w sa­lo­nie, gdzie w prze­szło­ści za­pew­ne od­by­wa­ły się bale, po­pro­szo­no ich, by za­czę­li grać. Hen­ryk i Le­opold od­czu­wa­li za­rów­no pod­nie­ce­nie, jak i strach z po­wo­du po­wa­gi, z jaką świ­ta obe­rsturm­ban­n­füh­re­ra Pa­vlu ocze­ki­wa­ła na ich grę. Ko­bie­ty mia­ły na so­bie bia­łe suk­nie i rę­ka­wicz­ki, ofi­ce­ro­wie peł­ne umun­du­ro­wa­nie, biu­ro­kra­ci sztyw­ne koł­nie­rzy­ki. Je­śli ktoś za­da­je so­bie tyle tru­du, ła­two go roz­cza­ro­wać. W przy­pad­ku Żyda na­wet spra­wie­nie re­żi­mo­wi kul­tu­ral­ne­go roz­cza­ro­wa­nia by­ło­by po­waż­nym prze­stęp­stwem.

Ale słu­cha­cze wy­glą­da­li na za­chwy­co­nych. Była to ty­po­wa zbie­ra­ni­na lu­dzi, któ­rą moż­na by okre­ślić sło­wem: ge­mütlich; uwiel­bia­li Straus­sa, po­pu­lar­ne utwo­ry Of­fen­ba­cha i Le­ha­ra, An­dré Mes­sa­ge­ra i Leo Fal­la. W kon­cer­cie na ży­cze­nie ich gust oka­zał się po pro­stu ckli­wy.

Gdy Hen­ryk i Le­opold gra­li, pa­nie i pa­no­wie po­pi­ja­li szam­pa­na z wno­szo­nych w du­żych ilo­ściach kie­lisz­ków na wy­so­kich nóż­kach.

Gdy tyl­ko ofi­cjal­ny wy­stęp do­biegł koń­ca, bra­ci za­bra­no na dół, do wsi, gdzie ze­bra­li się chło­pi i żoł­nie­rze eskor­ty. Gdy­by mia­ło dojść do ja­kiejś or­dy­nar­nej ra­so­wej de­mon­stra­cji, sta­ło­by się to wła­śnie tu. Ale i tym ra­zem bra­cia Ro­sne­ro­wie mie­li szczę­ście. Gra­li na wo­zie, a do­oko­ła sta­li chło­pi. I to ich bro­ni­ło – chłop­ska duma, czę­ścio­wo duma na­ro­do­wa, bo­wiem w tej chwi­li Ro­sne­ro­wie sta­no­wi­li chwa­leb­ny frag­ment pol­skiej kul­tu­ry. Do tego stop­nia przy­po­mi­na­ło to daw­ne do­bre cza­sy, że Hen­ryk za­czął uśmie­chać się do Olka i Man­ci, i w ogó­le grał już tyl­ko dla niej, a resz­ta w ogó­le go nie ob­cho­dzi­ła. I rze­czy­wi­ście, w cią­gu tych paru chwil wy­da­wa­ło się, jak­by mu­zy­ka spra­wi­ła, że na zie­mi wresz­cie za­pa­no­wał spo­kój.

Gdy wy­stęp się za­koń­czył, do bra­ci sto­ją­cych na wo­zie i od­bie­ra­ją­cych gra­tu­la­cje pod­szedł pod­ofi­cer SS, może rot­ten­füh­rer – Hen­ryk nie był jesz­cze do­brze obe­zna­ny ze stop­nia­mi woj­sko­wy­mi w SS. Ski­nął gło­wą, le­d­wie się uśmie­cha­jąc.

– Mam na­dzie­ję, że miło spę­dzi­cie do­żyn­ki – po­wie­dział, ukło­nił się i od­szedł.

Bra­cia po­pa­trzy­li na sie­bie. Kie­dy es­es­man od­da­lił się poza za­sięg gło­su, ule­gli po­ku­sie roz­wa­że­nia, co też zna­czy­ło to stwier­dze­nie.

Le­opold był pe­wien.

– To groź­ba – po­wie­dział.

Był to do­wód na to, cze­go w głę­bi ser­ca się oba­wia­li, gdy ów volks­deutsch pierw­szy raz z nimi roz­ma­wiał – że w tych cza­sach nie wy­star­czy się wy­bić, wy­ro­bić so­bie mar­kę.

Ta­kie było ży­cie na wsi w 1940 roku. Zła­ma­ne ka­rie­ry, wiej­ska nuda, brak pra­cy, spo­ra­dycz­ne przy­pad­ki ter­ro­ru, tę­sk­no­ta za tym pro­mie­niu­ją­cym cen­trum, ja­kim był Kra­ków. Ro­sne­ro­wie wie­dzie­li, że jesz­cze do nie­go wró­cą.


Emi­lia wró­ci­ła do domu je­sie­nią, i kie­dy Stern zno­wu po­ja­wił się w miesz­ka­niu Schin­dle­ra, kawę po­da­ła już In­grid. Oskar nie ro­bił ta­jem­ni­cy ze swej sła­bo­ści do ko­biet i ni­g­dy chy­ba nie przy­szło mu do gło­wy, by uspra­wie­dli­wiać się przed Ster­nem z obec­no­ści In­grid w miesz­ka­niu na Stra­szew­skie­go. Z wła­ści­wym so­bie wdzię­kiem po skoń­czo­nej ka­wie Oskar pod­szedł do bar­ku i wró­cił ze świe­żą bu­tel­ką ko­nia­ku, sta­wia­jąc ją na sto­le mię­dzy Ster­nem a sobą, tak jak­by Stern na­praw­dę miał ocho­tę mu po­móc w jej opróż­nie­niu.

Stern przy­szedł tego wie­czo­ra po to, by po­wie­dzieć Oska­ro­wi, że ro­dzi­na, któ­rą na­zwie­my tu­taj C.{4}, roz­pusz­cza róż­ne plot­ki na jego te­mat. Sta­ry Da­wid i mło­dy Leon C. mó­wią już nie tyl­ko w sa­lo­nach, ale na­wet na uli­cach Ka­zi­mie­rza, że Oskar to nie­miec­ki gang­ster i opry­szek. Re­la­cjo­nu­jąc Oska­ro­wi te oskar­że­nia, Stern nie użył jed­nak aż tak ostrych słów.

Oskar wie­dział, że Stern nie ocze­ku­je wy­ja­śnień, ale chce je­dy­nie prze­ka­zać in­for­ma­cję. Schin­dler czuł jed­nak, że po­wi­nien od­po­wie­dzieć na za­rzu­ty.

– To ra­czej ja miał­bym na ten te­mat coś do po­wie­dze­nia – wark­nął. – Kan­tu­ją mnie na ca­łe­go. Może pan spy­tać In­grid, je­śli pan chce.

In­grid pra­co­wa­ła w skle­pie pa­nów C. na Stra­do­miu. Była ła­god­nym ko­mi­sa­rzem, bo jako oso­ba za­le­d­wie dwu­dzie­sto­let­nia nie mia­ła zbyt du­że­go do­świad­cze­nia w han­dlu. Mó­wi­ło się, że Schin­dler sam ob­sa­dził dziew­czy­nę na tym sta­no­wi­sku, by mieć za­pew­nio­ny punkt zby­tu swo­ich ema­lio­wa­nych to­wa­rów. Mimo to C. ro­bi­li z fir­mą, co chcie­li. Trud­no zresz­tą było im się dzi­wić, w koń­cu to ich wła­sność prze­szła w ręce oku­pan­ta.

Stern mach­nął ręką. Cze­mu aku­rat on miał­by brać In­grid na spyt­ki? A po­rów­na­nie wer­sji też by nic nie dało.

– Oni ro­bią róż­ne rze­czy za jej ple­ca­mi – po­wie­dział Oskar.

Po­ka­za­li się na Li­po­wej, aby po­brać za­mó­wio­ny to­war, na miej­scu prze­ro­bi­li fak­tu­ry i wzię­li wię­cej, niż za­pła­ci­li. „Ona mówi, że tak jest w po­rząd­ku” – po­wie­dzie­li pra­cow­ni­kom Schin­dle­ra. „On uzgod­nił to z In­grid” – mó­wi­li.

A tym­cza­sem syn C. zbie­rał wo­kół sie­bie lu­dzi i opo­wia­dał im, że Schin­dler ka­zał SS go po­bić. Ale kie­dy przy­szło do szcze­gó­łów, to oka­za­ło się, że cała spra­wa wca­le nie jest taka oczy­wi­sta. Po­bi­cie mia­ło mieć miej­sce w fa­bry­ce Schin­dle­ra, w ma­ga­zy­nie, z któ­re­go mło­dy C. wy­szedł z opuch­nię­tą gło­wą i wy­bi­ty­mi zę­ba­mi. Po­tem znów mia­ło się ono zda­rzyć na Li­ma­now­skie­go, przy świad­kach. Czło­wiek o na­zwi­sku H., pra­cow­nik Schin­dle­ra i przy­ja­ciel pa­nów C., opo­wia­dał, że sły­szał, jak Oskar cho­dząc po swo­im ga­bi­ne­cie gro­ził, że za­bi­je sta­re­go, to zna­czy Da­wi­da C. A trze­cia wer­sja była taka, że Oskar po­je­chał na Stra­dom, splą­dro­wał kasę skle­pu C., na­pchał so­bie kie­sze­nie pie­niędz­mi i po­wie­dział im, że w Eu­ro­pie pa­nu­je te­raz nowy po­rzą­dek, a po­tem po­bił sta­re­go Da­wi­da C. w jego wła­snym ga­bi­ne­cie.

Nie było uspra­wie­dli­wie­niem dla Oska­ra, że pła­cił C. sie­dem­set pięć­dzie­siąt zło­tych mie­sięcz­nie. Za­rów­no w oczach Oska­ra jak i Ster­na in­te­res na­le­żał na­dal do nich. Czy to moż­li­we, by Oskar na­padł na sta­re­go Da­wi­da C. i go po­tur­bo­wał? Czy jest moż­li­we, by na­kło­nił przy­ja­ciół z po­li­cji do na­pa­ści na Le­ona? W pew­nym sen­sie za­rów­no Oskar, jak i pa­no­wie C. byli gang­ste­ra­mi, bo sprze­da­wa­li tony na­czyń ku­chen­nych nie­le­gal­nie, bez ra­chun­ków dla Trans­fer Stel­le, bez wy­ma­ga­nych kar­tek to­wa­ro­wych zwa­nych Bez­ug­sche­in. Na czar­nym ryn­ku dia­log jest pry­mi­tyw­ny, a ner­wy tra­ci się ła­two. Oskar przy­znał, że wpadł do skle­pu C., wy­zwał ojca i syna od zło­dziei i sam wy­pła­cił so­bie z kasy na­leż­ność za na­czy­nia po­bra­ne przez nich bez upo­waż­nie­nia. Po­wie­dział rów­nież, że ude­rzył mło­de­go Le­ona. Ale to wszyst­ko.

Ro­dzi­na C., któ­rą Stern znał od dzie­ciń­stwa, nie mia­ła naj­lep­szej re­pu­ta­cji. Typy może nie prze­stęp­cze, ale bez­par­do­no­we w dzia­ła­niu. Przy tym, co w tej spra­wie istot­ne, zna­ni z tego, że w ra­zie wpad­ki sy­pa­li.

Stern wie­dział, że Leon C. rze­czy­wi­ście miał si­nia­ki. Ob­no­sił się z nimi po uli­cy i chęt­nie się na ich te­mat roz­wo­dził. Po­bi­cie przez SS rze­czy­wi­ście gdzieś mia­ło miej­sce, ale mo­gło mieć tu­zin przy­czyn. Stern nie tyl­ko nie wie­rzył, aby Oskar mógł zwró­cić się do SS o tego ro­dza­ju przy­słu­gę, ale na do­da­tek miał wra­że­nie, że zaj­mo­wa­nie sta­no­wi­ska wo­bec tego, co o tej spra­wie mó­wio­no, nie wią­że się z jego wła­sny­mi, szer­szy­mi za­mie­rze­nia­mi. Wią­za­ło­by się, gdy­by Schin­dler za­czął być bru­tal­ny. Je­śli cho­dzi o Ster­na, przy­pad­ko­we po­tknię­cia się nie li­czy­ły. Gdy­by Oskar był bez­grzesz­ny, to nie miał­by ta­kie­go miesz­ka­nia, ja­kie miał, a In­grid nie cze­ka­ła­by w sy­pial­ni.

Wresz­cie na­le­ży jesz­cze raz przy­po­mnieć, że Oskar ura­tu­je ich wszyst­kich – pana C. z żoną, pana H. i pa­nią M., ich sta­rą se­kre­tar­kę – i oni ni­g­dy nie będą temu prze­czyć, ale też za­wsze będą ob­sta­wać przy swo­jej wer­sji hi­sto­rii z po­bi­ciem.

Tego wie­czo­ra Iza­ak Stern przy­niósł też wia­do­mość o wy­ro­ku na Mar­ka Bi­ber­ste­ina. Do­stał dwa lata na Mon­te­lu­pich. Ma­rek był prze­wod­ni­czą­cym Ju­den­ra­tu – oczy­wi­ście do mo­men­tu aresz­to­wa­nia. W in­nych mia­stach lud­ność ży­dow­ska już prze­kli­na­ła Ju­den­rat, bo­wiem jego głów­ną funk­cją sta­ło się spo­rzą­dza­nie wy­ka­zów lu­dzi do ro­bót przy­mu­so­wych i do obo­zów. Ad­mi­ni­stra­cja nie­miec­ka uwa­ża­ła Ju­den­ra­ty za or­ga­ny wpro­wa­dza­ją­ce w ży­cie jej wolę, ale w Kra­ko­wie Ma­rek Bi­ber­ste­in i jego ga­bi­net na­dal są­dzi­li, że są czymś w ro­dza­ju bu­fo­ru mię­dzy biu­ra­mi Fran­ka, Wach­te­ra, Pa­vlu i sze­fów po­li­cji Scher­ne­ra i Czur­dy z jed­nej stro­ny, a ży­dow­ską lud­no­ścią mia­sta z dru­giej. W nie­miec­kiej ga­ze­cie „Kra­kau­er Ze­itung” z 13 mar­ca 1940 roku nie­ja­ki dr Die­trich Re­dec­ker na­pi­sał, że pod­czas wi­zy­ty w biu­rze Ju­den­ra­tu ude­rzył go kon­trast mię­dzy znaj­du­ją­cy­mi się tam dy­wa­na­mi i plu­szo­wy­mi krze­sła­mi a nę­dzą i ubó­stwem ży­dow­skich miesz­kań na Ka­zi­mie­rzu. Ale Ży­dzi – ci, któ­rzy prze­trwa­li – nie za­pa­mię­ta­li człon­ków kra­kow­skie­go Ju­den­ra­tu z tam­te­go okre­su jako lu­dzi izo­lu­ją­cych się od ogó­łu. Spra­gnie­ni do­pły­wu go­tów­ki, po­wtó­rzy­li oni jed­nak błąd, jaki wcze­śniej po­peł­ni­ły Ju­den­ra­ty Ło­dzi i War­sza­wy, któ­re po­zwo­li­ły, by bo­ga­ci wy­ku­py­wa­li się z list osób kie­ro­wa­nych na przy­mu­so­we ro­bo­ty, tym sa­mym ska­zu­jąc bied­nych na cięż­ką pra­cę za zupę i krom­kę chle­ba. Mimo to jesz­cze w 1940 roku Bi­ber­ste­in i jego rada cie­szy­li się sza­cun­kiem kra­kow­skich Ży­dów.

Po­cząt­ko­wo Ju­den­rat skła­dał się z dwu­dzie­stu czte­rech człon­ków, w więk­szo­ści in­te­lek­tu­ali­stów. Każ­de­go dnia w dro­dze na Za­bło­cie Oskar mi­jał w Pod­gó­rzu ich na­roż­ny biu­ro­wiec, w któ­rym stło­czo­no róż­ne se­kre­ta­ria­ty. Jak w ga­bi­ne­cie rzą­do­wym, każ­dy czło­nek rady zaj­mo­wał się in­nym aspek­tem sa­mo­rzą­du. Schen­ker trosz­czył się o po­dat­ki, Ste­in­berg o bu­dyn­ki – pra­ca nie­zwy­kłej wagi w spo­łecz­no­ści, któ­rej człon­ko­wie co chwi­la zmie­nia­li miej­sce za­miesz­ka­nia, raz ukry­wa­jąc się na wsi, to znów, przy­bi­ci ogra­ni­czo­no­ścią chło­pów, wra­ca­jąc do mia­sta. Leon Sal­pe­ter, ap­te­karz z za­wo­du, miał pie­czę nad jed­ną z tek opie­ki spo­łecz­nej. Pod­le­ga­ły mu se­kre­ta­ria­ty do spraw żyw­no­ści, cmen­ta­rzy, zdro­wia, do­ku­men­tów po­dró­ży, spraw go­spo­dar­czych, służb ad­mi­ni­stra­cyj­nych, kul­tu­ry, a na­wet – przy za­mknię­tych szko­łach – oświa­ty.

Bi­ber­ste­in i jego rada byli prze­ko­na­ni, że Ży­dzi wy­wie­zie­ni z Kra­ko­wa tra­fią w gor­sze miej­sce, i zde­cy­do­wa­li się po­słu­żyć pra­sta­rym chwy­tem: ła­pów­ką. Pu­sta­wy skarb Ju­den­ra­tu prze­zna­czył na ten cel dwie­ście ty­się­cy zło­tych. Bi­ber­ste­in i se­kre­tarz ds. miesz­ka­nio­wych, Cha­im Gold­fluss, wy­szu­ka­li po­śred­ni­ka; był to volks­deutsch o na­zwi­sku Re­ichert, czło­wiek ma­ją­cy kon­tak­ty w SS i na Wa­we­lu. Za­da­niem Re­icher­ta było prze­ka­za­nie pie­nię­dzy sze­re­go­wi urzęd­ni­ków, po­cząw­szy od obe­rsturm­füh­re­ra Se­iber­ta, ofi­ce­ra łącz­ni­ko­we­go mię­dzy Ju­den­ra­tem a Ge­ne­ral­ną Gu­ber­nią. W za­mian za pie­nią­dze ad­mi­ni­stra­cja, po­mi­mo za­rzą­dzeń Fran­ka, mia­ła po­zwo­lić dzie­się­ciu ty­siąc­om kra­kow­skich Ży­dów po­zo­stać w mie­ście. Lecz czy to Re­ichert, za­trzy­maw­szy zbyt dużą część pie­nię­dzy dla sie­bie, ob­ra­ził urzęd­ni­ków skła­da­jąc zbyt skrom­ną ofer­tę, czy pa­no­wie d uwa­ża­li, że naj­więk­sza am­bi­cja gu­ber­na­to­ra Fran­ka, by Kra­ków stał się ju­den­frei, czy­ni­ła bra­nie ła­pó­wek zbyt nie­bez­piecz­nym – tego z prze­bie­gu pro­ce­su są­do­we­go nie moż­na było wy­wnio­sko­wać. Bi­ber­ste­in do­stał dwa lata na Mon­te­lu­pich, Gold­fluss sześć mie­się­cy w Oświę­ci­miu. Sam Re­ichert zaś do­stał osiem lat. Oczy­wi­ście wszy­scy wie­dzie­li, że bę­dzie mu lżej niż dwóm po­zo­sta­łym.

Herr Schin­dler po­krę­cił gło­wą na po­mysł lo­ko­wa­nia dwu­stu ty­się­cy zło­tych w tak kru­chej na­dziei.

– Re­ichert to oszust – po­wie­dział.

Za­le­d­wie dzie­sięć mi­nut wcze­śniej za­sta­na­wia­li się, czy pa­no­wie C. są oszu­sta­mi, i po­zo­sta­wi­li tę kwe­stię otwar­tą. Ale co do Re­icher­ta nie było wąt­pli­wo­ści.

– Mo­głem im po­wie­dzieć, że to oszust – po­wta­rzał.

Stern fi­lo­zo­ficz­nie za­uwa­żył, że cza­sa­mi jest tak, iż oprócz oszu­stów nie ma już ni­ko­go, z kim moż­na by pro­wa­dzić in­te­re­sy.

To stwier­dze­nie roz­ba­wi­ło Schin­dle­ra. Ro­ze­śmiał się sze­ro­ko, jak wie­śniak od­sła­nia­jąc zęby.

– Bar­dzo dzię­ku­ję, przy­ja­cie­lu – rzekł Ster­no­wi.

Загрузка...