XIV
Z różnych źródeł – między innymi od policjanta Toffla i od pijanego Boscha z „Ostfaseru”, fabryki tekstylnej SS – dochodziły Schindlera pogłoski, że „postępowanie w getcie” (cokolwiek miało to znaczyć) przybiera na sile. Słyszał, że SS sprowadza do Krakowa brutalne jednostki Sonderkommando z Lublina, które odwaliły tam kawał porządnej roboty w dziedzinie oczyszczenia rasowego. Toffel podpowiedział, że jeśli Oskar nie chce mieć przerwy w produkcji, to powinien zorganizować łóżka połowę dla nocnej zmiany do pierwszego szabatu czerwca.
Oskar wydzielił pomieszczenia sypialne w biurze i na piętrze hali amunicyjnej. Niektórzy pracownicy nocnej zmiany byli zadowoleni, mogąc tam spać. Na innych czekali w getcie rodzice, żony, dzieci. Poza tym mieli na swoich kenkartach święty niebieski pasek.
Trzeciego czerwca Abraham Bankier, kierownik „Emalii”, nie zjawił się na Lipowej. Schindler pił jeszcze kawę w domu na Straszewskiego, gdy zadzwonił telefon. Pracownica z biura mówiła, że widziała, jak prowadzono Bankiera z getta. Nie zatrzymali się nawet w „Optimie”, tylko poszli prosto do Prokocimia. W grupie byli także inni pracownicy „Emalii”: Reich, Leser… razem kilkunastu.
Oskar zadzwonił, by sprowadzono mu samochód z garażu. Pojechał na drugą stronę Wisły, do Prokocimia. Wartownikom przy bramie pokazał przepustkę. Stacja była zapełniona bydlęcymi wagonami, a budynek dworca – zbędnymi obywatelami getta, ustawionymi w grzeczne kolumny i nadal przekonanymi – być może słusznie – o potrzebie bierności i posłuszeństwa. Oskar po raz pierwszy zobaczył ludzi w wagonach bydlęcych. Słyszał już o tym, ale co innego słyszeć, a co innego zobaczyć. Z wrażenia aż zatrzymał się na chwilę na krawędzi peronu. Potem zobaczył znajomego złotnika.
– Widział pan Bankiera? – zapytał go.
– Jest już w którymś wagonie, Herr Schindler.
– Dokąd was zabierają?
– Mówią, że do obozu pracy koło Lublina. Podobno nie gorszy niż… – machnął ręką w kierunku Krakowa.
Schindler wyjął z kieszeni paczkę papierosów, wyszukał kilka banknotów dziesięciozłotowych i wręczył wszystko złotnikowi, który podziękował mu. Tym razem kazali im opuścić dom z pustymi rękami. Mówili, że bagaże doślą później.
Pod koniec ubiegłego roku Schindler widział w „Biuletynie Budżetowo-Budowlanym SS” zaproszenie do wzięcia udziału w przetargu na budowę kilku krematoriów w obozie na południowy wschód od Lublina. Bełżec. Schindler przyjrzał się złotnikowi. Sześćdziesiąt trzy, może cztery lata. Nieco wychudzony, pewnie w zimie przeszedł zapalenie płuc. Znoszony garnitur w prążki, za ciepły na taki dzień. A w jasnych mądrych oczach pogodzenie się z możliwością największych cierpień. Jeszcze latem 1942 nie sposób było zgadnąć, jaki jest związek między człowiekiem takim jak ten i owymi piecami o wielkiej wydajności. Czyżby zamierzano wywołać wśród więźniów epidemię? Czy to miała być metoda?
Zaczynając od lokomotywy, Schindler przeszedł wzdłuż składu liczącego ponad dwadzieścia wagonów bydlęcych, wołając do twarzy, które patrzyły nań z góry przez zakratowane okienka, nazwisko Bankiera. Na szczęście dla Abrahama Oskar nie zadał sobie pytania, dlaczego wywołuje akurat to nazwisko; nie przyszło mu do głowy, że „Bankier” ma taką samą wartość jak wszystkie inne nazwiska ludzi stłoczonych w taborze Ostbahnu. Egzystencjalista ugiąłby się pod ciężarem liczby ludzi w Prokocimiu, osłupiałby od podobieństwa wszystkich nazwisk i głosów tego miejsca. Lecz Schindler był nie skażony filozofią. Kogo znał, tego znał. A znał Bankiera.
– Bankier! Bankier!
Zatrzymał go młody esesman w randze oberscharführera, specjalista od transportu z Lublina. Poprosił o przepustkę. W jego lewej ręce Oskar zobaczył długą listę, całe strony nazwisk. Moi robotnicy, mówił Schindler. Niezbędni pracownicy przemysłowi. Mój kierownik. To idiotyzm. Mam kontrakty Inspektoratu Uzbrojenia, a wy mi odbieracie pracowników potrzebnych do ich wykonania.
– Nie wrócą do pana – odpowiedział esesman. – Są na liście.
Podoficer wiedział z doświadczenia, że lista oznaczała dla wszystkich na niej wymienionych jednakowy los. Oskar zniżył głos do twardego pomruku człowieka rozsądnego i ustosunkowanego, który na razie nie ma zamiaru wytaczać swoich najcięższych armat.
– Czy Herr Oberscharführer wie, ile czasu potrzeba, żeby przyuczyć ludzi zdolnych zastąpić tych z listy? W mojej fabryce, Deutsche Emailwaren Fabrik, mam dział amunicyjny pod specjalnym protektoratem generała Schindlera, mojego imiennika. Nie tylko koledzy Herr Oberscharführera na froncie rosyjskim ucierpią od przerwy w produkcji, ale Biuro Inspektoratu Uzbrojenia zażąda wyjaśnień.
Miody wojskowy potrząsnął głową, zdawał się mówić, że jest tylko zwykłym urzędnikiem odpowiedzialnym za transport.
– Słyszałem już takie opowieści – odrzekł.
Ale trochę się przejął. Oskar to wyczuł; pochylił się ku niemu i mówił miękko, choć z odcieniem groźby:
– To prawda, nie do pana należy zmienianie tej listy – powiedział. – Gdzie jest pański przełożony?
Młodzieniec ruchem głowy wskazał na oficera SS, mężczyznę po trzydziestce, marszczącego brwi.
– Czy mogę prosić o pańskie nazwisko, Herr Untersturmführer? – zwrócił się do niego Oskar, wyciągając z kieszeni marynarki notes.
Oficer również wygłosił mowę o świętości listy. Dla tego człowieka była to bezpieczna, racjonalna i jedyna podstawa wysyłania Żydów na przemiał i całego tego ruchu wagonów. Ale Schindler zrobił się bardziej szorstki. O liście słyszał już wcześniej. Teraz chciałby dowiedzieć się jak ma na nazwisko Untersturmführer. Zamierzał odwołać się bezpośrednio do oberführera Schernera i generała Schindlera z Inspektoratu Uzbrojenia.
– Schindler? – spytał oficer.
Dopiero teraz przyjrzał się Oskarowi. Ten człowiek jest ubrany jak potentat, nosi swastykę, ma generałów w rodzinie.
– Mogę pana zapewnić – mówił Schindler swym dobrotliwym półgłosem – że w ciągu tygodnia znajdzie się pan w południowej Rosji.
Podoficer szedł przodem, a Schindler z oficerem maszerowali obok siebie pomiędzy rzędami więźniów i załadowanymi wagonami. Lokomotywa była już pod parą, a maszynista wyglądał przez okienko, czekając na rozkaz odjazdu. Oficer krzyknął do kolejarzy, których mijali na peronie, by się wstrzymali z wysłaniem pociągu. W końcu dotarli do jednego z ostatnich wagonów. Było tam kilkunastu robotników razem z Bankierem; trzymali się razem, jakby się spodziewali wspólnego wybawienia. Otworzono drzwi i zeskoczyli – Bankier i Frankel z biura, Reich, Leser i inni z warsztatów. Zachowywali się powściągliwie, nie chcąc, żeby ktoś zauważył radość z powodu uniknięcia tej podróży. Ci, którzy pozostali w wagonie, zaczęli wesoło rozmawiać; wyglądało na to, że cieszą się z dodatkowego wolnego miejsca. Tymczasem oficer zamaszyście usuwał z listy kolejnych pracowników „Emalii”, każąc Oskarowi stawiać parafki.
Gdy Schindler podziękował oficerowi i odwrócił się, by pójść za swoimi ludźmi, ten chwycił go za rękaw marynarki.
– Proszę pana – powiedział – dla nas to żadna różnica, rozumie pan. Nam nie zależy, czy to tuzin tych, czy tamtych.
Gdy Oskar zobaczył go po raz pierwszy, oficer marszczył brew; teraz był spokojny, jakby odkrył reguły gry. Myśli pan, że tych trzynastu pańskich blacharczyków coś znaczy? Na ich miejsce weźmiemy trzynastu innych blacharczyków. Pańskie sentymenty na nic się tutaj nie zdadzą.
– To tylko drobne zamieszanie w spisie – wyjaśnił w końcu oficer.
Pulchny, niewysoki Bankier przyznał, że wszyscy oni zaniedbali uzyskania Blauscheinu z dawnego PKO. Schindler, nagle rozgniewany, kazał im tego dopilnować. Ale ta jego szorstkość była tylko maską, ukrywającą przerażenie z powodu tłumów w Prokocimiu, które z braku niebieskich nalepek stały, czekając na wagon bydlęcy – ten nowy i decydujący symbol ich statusu, który ciągnięty przez potężną lokomotywę zawiezie ich dalej, niż sięga wzrok. Ten środek transportu uświadomił im, że są teraz zwierzętami.