XVI
SS „pracowało” w getcie do soboty wieczór. Działali z taką samą brutalnością, jaką Oskar zaobserwował przy egzekucji na Krakusa. Trudno było przewidzieć ich następny ruch. Wielu ludzi, którzy umknęli w piątek, złapano w sobotę. Ale Genia przeżyła ten tydzień. Przeżyła dzięki swej nad wiek rozwiniętej umiejętności bycia cicho, dzięki temu, że mimo swojego czerwonego stroju umiała być niewidzialna.
Schindler nie śmiał wierzyć, że Genia przeżyła Aktion. Z rozmów z Tofflem i innymi znajomymi z Pomorskiej dowiedział się, że z getta wywieziono siedem tysięcy ludzi. Urzędnik gestapo z Urzędu ds. Żydów potwierdził ten fakt z nie ukrywaną satysfakcją. Na Pomorskiej przekładacze papierków uznali akcję za triumf.
Oskar zaczął teraz bardziej zwracać uwagę na takie informacje. Dowiedział się na przykład, że akcją kierował Obersturmführer Otto von Mallotke. Oskar nie prowadził kartoteki; przygotowywał się tylko do chwili, gdy trzeba będzie złożyć pełne sprawozdanie – Canarisowi albo światu. Dojdzie do tego szybciej, niż się spodziewał. Na razie zbierał informacje, które w przeszłości traktował jako przejawy chwilowego szaleństwa. Otrzymywał te tragiczne wiadomości od swoich znajomych w policji, lecz także od rozumnych Żydów, takich jak Stern. Wiadomości z innych części Polski przedostawały się do getta m. in. przez aptekę Pankiewicza, to znaczy przez partyzantów AL. Informacje z innych gett przynosił również Dolek Liebeskind, dowódca grupy oporu Akiba Halutz. Zdobywał je dzięki swym oficjalnym podróżom służbowym z ramienia Samopomocy Żydowskiej, organizacji, której Niemcy, oglądając się na Międzynarodowy Czerwony Krzyż, pozwalali istnieć.
Nie było sensu dostarczać takich informacji Judenratowi. Rada nie uważała za społecznie pożądane informować mieszkańców getta o obozach. Ludzie tylko by się przejmowali, ucierpiałby na tym porządek publiczny, a za to na wszystkich spadłaby kara. Lepiej było pozwolić, aby wieści krążyły w postaci plotek, bo wtedy można było pomyśleć, że są zbyt potworne, aby były prawdziwe; a to znowu podnosiło na duchu. Tak uważała większość żydowskich rajców, nawet pod kierownictwem przyzwoitego Artura Rosenzweiga. Lecz Rosenzweiga już nie było. Na czele Judenratu, częściowo dzięki swemu germańskiemu nazwisku, stanął sprzedawca Dawid Gutter. Zaczęły ginąć przydziały żywności. Przechwytywali je nie tylko niektórzy wyżsi urzędnicy SS, ale i sam Gutter ze swoimi nowymi rajcami, których namiestnikiem na ulicy był pewny swego Symche Spira, szef OD. Judenrat zatem nie miał już interesu w tym, żeby informować ludzi z getta, dokąd jadą wypełnione ludźmi bydlęce wagony, ponieważ jego członkowie mieli pewność, że sami nie będą musieli się udać w tę podróż.
Pierwszym w getcie świadectwem prawdy, a dla Oskara ostatecznym potwierdzeniem, był powrót do Krakowa, w osiem dni po wywiezieniu z Prokocimia, młodego aptekarza Bachnera. Nikt nie wiedział, jakim sposobem znalazł się on z powrotem ani też dlaczego wrócił w to miejsce, z którego SS znów go po prostu wyśle w taką samą podróż. Do domu sprowadziła go tęsknota za czymś znanym, za swoim miejscem. Niósł swą opowieść przez całą Lwowską i uliczkami za placem Zgody. Mówił, że widział ostateczną zagładę. W jego oczach błyszczało szaleństwo, w ciągu krótkiej nieobecności zdążyły mu posiwieć włosy. Mówił, że wszystkich aresztowanych w Krakowie na początku czerwca wywieziono pod granicę rosyjską, do obozu Bełżec. Gdy pociągi stawały na stacji, Ukraińcy pałkami wyganiali ludzi z wagonów. Wokół snuł się straszny smród, ale jakiś esesman uprzejmie poinformował przybyłych, że to środki dezynfekujące. Ustawiono ludzi przed dwoma wielkimi magazynami. Na jednym było napisane „Szatnia”, na drugim – „Kosztowności”. Przybyłym kazano się rozebrać, a mały żydowski chłopiec krążył wokół tłumu, rozdając kawałki sznurka do wiązania butów parami. Pozbierano okulary i obrączki. Nagim więźniom fryzjer golił głowy, a podoficer SS informował, że włosy są potrzebne do czegoś tam dla załóg U-bootów. Odrosną, powiedział im, podtrzymując mit o ciągłej użyteczności Żydów. W końcu ofiary popędzono przejściem ogrodzonym drutem kolczastym do bunkrów, które miały na dachach miedziane gwiazdy Dawida i napis „Kąpiele i inhalacje”. Esesmani przez cały czas uspokajająco zalecali głębokie oddechy jako świetny sposób na dezynfekcję. Bachner zobaczył, jak mała dziewczynka upuściła na ziemię bransoletkę, a trzyletni chłopiec podniósł ją i bawiąc się nią wszedł do bunkra.
W bunkrach, mówił Bachner, wszystkich zagazowano. Następnie specjalne brygady wyplątywały poszczególne dała ze stosu trupów, wywoziły je i grzebały. W ciągu dwóch dni zagazowano wszystkich z wyjątkiem jego. Kiedy czekał na wielkim placu na swą kolej, zaalarmował go uspokajający ton SS-manów, udało mu się jakoś prześlizgnąć do latryny i zanurzyć w otworze. Przez trzy dni siedział po szyję w odchodach z twarzą oblepioną muchami. Spał stojąc, zaklinowany w dziurze, żeby się nie utopić. Na wierzch wyczołgał się kolejnej nocy.
Jakimś cudem opuścił Bełżec, idąc torami kolejowymi. Wszyscy domyślali się, że udało mu się uciec dlatego, iż jest taki nierozsądny. Po drodze ktoś go oczyścił – zapewne jakaś wieśniaczka – i dał mu świeże ubranie na powrotną podróż tam, skąd go zabrano.
Ale nawet wtedy byli w Krakowie ludzie, którzy uważali relację Bachnera za niebezpieczną pogłoskę. Od krewnych uwięzionych w Oświęcimiu przychodziły przecież kartki pocztowe. Zatem jeśli opowieść o Bełżcu jest prawdziwa, to nieprawdziwe muszą być wieści z Oświęcimia. A czy to możliwe? Przy niewielkiej skali emocjonalnej getta żyło się czepiając każdej wieści noszącej pozory wiarygodności.
Komory Bełżca, o czym ze swoich źródeł dowiedział się Schindler, zostały ukończone w marcu tego roku pod nadzorem hamburskiej firmy budowlanej i inżynierów SS z Oranienburga. Z relacji Bachnera wynikało, że komory te mogły uśmiercać dziennie trzy tysiące ludzi. W budowie były krematoria – ten nowoczesny sposób pozbywania się zwłok coraz bardziej wypierał staroświeckie metody. Firma z Hamburga instalowała już identyczne urządzenia w Sobiborze, także w okolicy Lublina. Podpisano kontrakty i budowa podobnych instalacji w Treblince koło Warszawy była już daleko posunięta. Zarówno komory gazowe, jak i piece krematoryjne działały w obozie głównym w Oświęcimiu i w oddalonym o kilka kilometrów Oświęcimiu II, czyli w Brzezince. Ruch oporu twierdził, że moc przerobowa Oświęcimia II wynosi nie mniej niż dziesięć tysięcy mordów dziennie. Obóz Chełmno koło Łodzi również był wyposażony w nową technologię.
Pisanie o tym teraz to tylko przypominanie historii. Lecz dowiedzieć się prawdy o obozach w roku 1942 było jak ujrzenie spadającego z jasnego, czerwcowego nieba gromu, oznaczało przeżycie najgłębszego wstrząsu, doznanie chaosu w tej części mózgu, w której przechowuje się niezmienne wydawałoby się wyobrażenia o ludziach i ich możliwościach. Tego lata miliony ludzi w Europie, wśród nich także Oskar i mieszkańcy krakowskiego getta, z bólem przystosowywali swoje umysły do faktu istnienia w polskich lasach otoczonych drutem miejsc w rodzaju Bełżca.
Tego lata Schindler zlikwidował podupadłą firmę „Rekord” i zgodnie z przepisami Polskiego Sądu Handlowego za pośrednictwem licytacji, przeprowadzonej pro forma, przejął cały jej majątek na własność. Choć wojska niemieckie stały nad Donem, w drodze do kaukaskiego zagłębia naftowego, Oskar wiedział już, po tym, co zobaczył na ulicy Krakusa, że tej wojny Niemcy nie mogą wygrać. Była to zatem właściwa pora, by jak najbardziej uprawomocnić własność fabryki na Lipowej. Miał nadzieję, nieco dziecięcą, na którą historia nie zwróci uwagi, że upadek złego króla nie zniweczy tej prawomocności, że w nowej erze nie przestanie mu dopisywać dotychczasowe szczęście.
Jereth z fabryki opakowań nadal namawiał go do budowy schroniska na należącej do niego części nieużytku. Oskar uzyskał z urzędów odpowiednie pozwolenia. Na ich użytek nazwał ten obszar „miejscem odpoczynku dla nocnej zmiany”. Drewno na budowę schroniska przekazał mu Jereth.
Ukończony w jesieni budynek nie wyglądał zbyt imponująco. Deski miały zielonkawy odcień, jak drewno do pakowania, i wyglądały, że lada moment się rozeschną i będą przepuszczać zacinający śnieg. Lecz w czasie październikowej akcji w getcie było to schronienie dla obojga Jerethów, dla innych robotników z fabryki opakowań i zakładu grzejników, a także dla nocnej zmiany z fabryki Oskara.
Oskar Schindler wychodził przed biurowiec w mroźne poranki podczas trwającej Aktion i rozmawiał z esesmanem, Ukraińcem ze służby pomocniczej, z granatowym policjantem, z odemanami, którzy chcieli odprowadzić jego nocną zmianę do domu; Oskar Schindler dzwonił do znajdującego się przy getcie biura wachmistrza Bosko i tłumaczył, dlaczego nocna zmiana musi dzisiaj pozostać na Lipowej – to już był Oskar Schindler, który daleko wykraczał poza granice ostrożnego prowadzenia interesów. Wpływowym ludziom, którzy dwukrotnie wyciągali go z więzienia, nie uda się tego robić w nieskończoność, nawet jeśli on w dalszym ciągu będzie im dawał na urodziny drogie prezenty. Tego roku nawet wpływowi ludzie trafiali do Oświęcimia. A jeśli tam umierali, wdowy po nich dostawały lakoniczny, pozbawiony wyrazów ubolewania telegram od komendanta: „Pani mąż zmarł w obozie koncentracyjnym Auschwitz”.
Bosko był szczupły. Szczuplejszy niż Oskar. Miał gruby głos i, podobnie jak Oskar, był Czechem pochodzenia niemieckiego. Także i jego rodzina należała do konserwatywnych i szanowała stare germańskie wartości. Przez pewien krótki czas Bosko żywił pangermańskie uczucia w związku z dojściem Hitlera do władzy; podobnie Beethoven dał się ponieść europejskim nadziejom za Napoleona. Bosko wstąpił do SS w Wiedniu, w mieście, gdzie studiował teologię. Do SS zapisał się trochę dlatego, żeby uniknąć wcielenia do Wehrmachtu, a trochę z przelotnej sympatii, którą teraz starał się odpokutować, i to w większym stopniu, niż się Oskarowi zdawało. Oskar wiedział o nim wówczas tylko tyle, że chętnie sabotuje Aktion. Był odpowiedzialny za całe getto i ze swego gabinetu, mieszczącego się poza murami getta, spoglądał na akcje z przerażeniem: uważał się bowiem, podobnie jak Oskar, za potencjalnego świadka.
Oskar nie wiedział, że podczas październikowej akcji Bosko przemycił z getta kilkadziesięcioro dzieci w kartonowych pudłach. Oskar nie był również świadom, że wachmistrz wystawia dziesiątki przepustek dla podziemia. ŻOB w Krakowie był silny. Składał się głównie z członków stowarzyszeń młodzieżowych, szczególnie związku Akiba, nazwanego tak na cześć legendarnego rabina Akiby, mędrca, autora Miszny. Na czele ŻOB-u stało małżeństwo Szymon i Gusta Drangerowie (pamiętnik Gusty stanie się potem klasyką ruchu oporu) oraz Dolek Liebeskind. Członkowie ZOB-u musieli mieć możliwość częstego wchodzenia i wychodzenia z getta, by werbować nowych członków, przenosić pieniądze, fałszywe dokumenty i egzemplarze podziemnej gazetki. Mieli kontakty z lewicową Armią Ludową, rozmieszczoną w lasach wokół Krakowa, która także potrzebowała dokumentów wystawianych przez Boska. Chociaż kontakty Boska z ŻOB-em i AL wystarczyły, by go powiesić, w skrytości ducha pogardzał on sobą za tę cząstkową działalność. Bosko chciał ocalić wszystkich; wkrótce spróbuje – i zginie.
Czternastoletnia Danka Dresner, kuzynka Czerwonej Geni, nie miała tego dziecięcego instynktu, który pozwolił jej małej krewniaczce przejść przez kordon na placu Zgody. Mimo że pracowała jako sprzątaczka w bazie Luftwaffe, nie mogła być pewna przyszłości: wiedziała, że przed jesienią każda kobieta poniżej piętnastego i powyżej pięćdziesiątego roku życia prawdopodobnie zostanie z getta wywieziona.
Tego ranka, kiedy Sonderkommando SS i oddziały Policji Bezpieczeństwa wpadły na Lwowską, Dresnerowa zabrała Dankę na Dąbrowskiego, do sąsiadki, która miała w domu podwójną ścianę. Sąsiadka, kobieta trzydziestoletnia, pracowała w stołówce gestapo koło Wawelu, mogła więc mieć nadzieję, że zostanie potraktowana łagodniej niż inni. Jednocześnie jednak miała starych rodziców, którzy z racji wieku byli przez SS z góry skazani na śmierć. To dla nich sąsiadka Dresnerowej wybudowała sześćdziesięciocentymetrowy schowek w ścianie – a było to kosztowne przedsięwzięcie, każdą cegłę bowiem musiała przeszmuglować do getta na taczkach pod stertą innych, dozwolonych towarów: szmat, drewna, środków dezynfekcyjnych. Jeden Bóg wie, ile ją to kosztowało – pięć, może dziesięć tysięcy złotych.
Szereg razy wspominała o skrytce Dresnerowej. W razie akcji Dresnerowa mogła przyjść z córką i ukryć się. Więc gdy Dresnerowa usłyszała pewnego ranka dobiegający zza rogu Dąbrowskiego hałas – szczekanie dalmatyńczyków i dobermanów i wrzeszczących przez megafony oberscharführerów – razem z córką pobiegła do mieszkania znajomej.
Gdy weszły po schodach i znalazły właściwy pokój, zobaczyły, że odgłosy z ulicy zrobiły na sąsiadce duże wrażenie.
– To źle wróży – mówiła. – Moi rodzice już tam są. Mała się jeszcze zmieści, ale pani nie.
Danka wpatrywała się jak urzeczona w ścianę, w poplamioną tapetę. Tam w środku, wciśnięci między cegłę, może wśród szczurów, siedzą starzy rodzice tej kobiety.
Dresnerowa zdała sobie sprawę, że sąsiadka zachowuje się histerycznie.
– Dziewczynka tak, pani nie – powtarzała.
Może myślała, że jeśli esesmani odkryją schowek, to będą bardziej wyrozumiali, gdy znajdą w nim dziecko, niż gdyby odkryli także osobę dorosłą. Dresnerowa tłumaczyła, że przecież nie jest gruba, że Aktion koncentruje się najwyraźniej na tej stronie Lwowskiej, że nie ma gdzie pójść. I że się zmieści. Na Dance można polegać, ale będzie się czuła lepiej w obecności matki. Na oko widać, że za ścianą zmieszczą się cztery osoby stojące obok siebie. Lecz dźwięk bliskich strzałów odebrał sąsiadce resztki rozsądku.
– Schowam dziewczynkę – krzyczała. – Ale pani niech idzie!
Dresnerowa zwróciła się do Danki i kazała jej wejść za ścianę. Później Danka nie będzie umiała powiedzieć, dlaczego posłuchała matki i bez słowa poszła za kobietą. Gospodyni wzięła ją na strych, podniosła z podłogi dywanik i kawałek podłogi z desek. Danka zeszła do otworu. Nie było w nim całkiem ciemno: staruszkowie palili kawałek świeczki. Danka znalazła się obok kobiety – nie swojej matki, lecz i od niej biło, poza zapachem brudu, macierzyńskie, opiekuńcze ciepło. Kobieta uśmiechnęła się lekko. Mąż stał po drugiej stronie, z zamkniętymi oczami, wsłuchując się w dochodzące z zewnątrz dźwięki.
Po jakimś czasie kobieta wskazała jej ręką, że może usiąść, jeśli chce. Danka skuliła się bokiem i znalazła wygodne miejsce na podłodze. Nie napastowały jej żadne szczury. Nie słyszała nic – ani słowa matki czyjej znajomej z drugiej strony ściany. Najważniejsze, że czuła się niespodziewanie bezpieczna. A wraz z poczuciem bezpieczeństwa pojawiło się niezadowolenie, że tak bezwolnie posłuchała matki, a zaraz potem obawa o matkę, która jest tam, na zewnątrz, gdzie trwa Aktion.
Dresnerowa nie opuściła domu natychmiast. SS było teraz na Dąbrowskiego. Uważała, że lepiej będzie, gdy zostanie. Jeśli ją zabiorą, dla jej znajomej nie będzie to strata. A nawet może to być jej na rękę. Gdyby zabrali stąd kobietę, dałoby im to może zadowolenie z wykonania zadania i odwiodło od dokładniejszych oględzin stanu tapet.
Lecz gospodyni mieszkania wmówiła sobie, że znajdą wszystkich, jeśli Dresnerowa u niej zostanie. Dresnerowa zaś była przekonana, że jeśli ta kobieta się nie opanuje, to rzeczywiście znajdą wszystkich. Wstała więc i wyszła. Znajdą ją na schodach albo w korytarzu. A może na ulicy? Niepisanym prawem getta było, że trzeba czekać w mieszkaniu do końca, że każdy, kto chodzi po schodach w czasie akcji, obraża system.
Jakiś człowiek w czapce powstrzymał ją przed wyjściem na zewnątrz. Pokazał się na progu drzwi wejściowych i mrużąc oczy wyglądał przez ciemny korytarz na zimne, niebieskie światło podwórka po drugiej stronie. Poznał ją, a ona jego. Był kolegą jej starszego syna, ale nie mogła się spodziewać, że to coś pomoże: nie wiadomo, jakim naciskom są poddawani chłopcy z OD. Wszedł do sieni i podszedł do niej.
– Pani Dresnerowa – powiedział i wskazał na klatkę schodową. – Za dziesięć minut już ich nie będzie. Niech się pani schowa pod schodami. No, proszę, pod schody.
Z takim samym otępieniem, jak córka usłuchała jej, ona teraz usłuchała młodzieńca z OD. Skuliła się pod schodami, ale wiedziała, że nic z tego nie wyjdzie. Demaskowało ją jesienne światło wpadające z podwórza. Jeśli zechcą zajrzeć na podwórze lub do mieszkania w tyle korytarza, zobaczą ją. Ponieważ nie miało znaczenia, czy stoi, czy się kuli, postanowiła stać. Jeszcze w drzwiach odeman przynaglił ją gestem, żeby tam pozostała. Potem poszedł. Słyszała krzyki, rozkazy, błagania, wszystko z bardzo bliska, jakby zza ściany.
Wkrótce odeman wrócił, ale już nie sam. Usłyszała kroki przy drzwiach. Usłyszała, jak mówi po niemiecku, że przeszukał już parter i że nikogo w domu nie ma. Ale że na górze są zamieszkane pokoje. Mówił tak zwyczajnie, jakby rzeczywiście nic nie ryzykował. A przecież postawił swoje życie przeciw prawdopodobieństwu, że przeszukawszy Lwowską i Dąbrowskiego aż dotąd, Niemcy nie będą już mieli ochoty sami rewidować parteru i nie znajdą pod schodami znajomej mu tylko z widzenia Dresnerowej.
Jak się okazało, Niemcy nie zawiedli jego oczekiwań i zawierzyli słowu odemana. Słyszała jak idą po schodach, otwierają i trzaskają drzwiami na pierwszym piętrze, słyszała stukot ich butów o podłogę pokoju z podwójną ścianą. Słyszała podniesiony, jędzowaty głos znajomej.
– Oczywiście, że mam pozwolenie na pracę. Pracuję w stołówce gestapo i znam tych wszystkich panów.
Słyszała, jak schodzą z kimś z drugiego piętra, z więcej niż jedną osobą, z jakimś małżeństwem czy rodziną. „To zamiast mnie”, powie później Dresnerowa. Głos mężczyzny w średnim wieku z astmatycznym poświstem:
– Ależ panowie, chyba możemy zabrać trochę ubrania.
I odpowiedź esesmana, po polsku, obojętnym tonem jak odpowiedź kolejarza zapytanego o czas odjazdu:
– Nie trzeba, wszystko tam dostaniecie.
Dźwięki ucichły. Dresnerowa czekała. Drugi rzut nie przyszedł. Jeszcze wiele razy będą przeczesywać getto i wybierać ofiary. To, co w czerwcu wydawało się kulminacją okrucieństwa, przed nastaniem października spowszedniało. I choć była wdzięczna chłopcu z OD, to idąc schodami na górę po córkę zdała sobie sprawę, że jeśli akcje są tak regularne, planowe i masowe jak te tutaj, w Krakowie, jednorazowym bohaterstwem nie da się zmienić systemu. Bardziej ortodoksyjni mieszkańcy getta mieli hasło: „Godzina życia to też życie”. Odeman dał jej tę godzinę. Wiedziała, że nikt nie może dać jej więcej.
Znajoma była nieco zawstydzona.
– Mała może przyjść, kiedy zechce – powiedziała.
Miało to znaczyć: Nie przyjęłam pani nie z tchórzostwa, ale z przekonania. I tak pozostanie. Pani nie przyjmę, córkę tak.
Dresnerowa nie spierała się – miała wrażenie, że postawa tej kobiety jest częścią równania, dzięki któremu ona też się uratowała. Podziękowała jej. Danka może jeszcze potrzebować gościnności.
Od tego dnia Dresnerowa będzie próbowała przeżyć w inny sposób, stawiając na ekonomię. Miała już wprawdzie czterdzieści dwa lata, ale wyglądała młodo i zdrowo. I postanowiła, że musi być użyteczna dla Inspektoratu Uzbrojenia lub innej gałęzi przemysłu wojennego. Nie była pewna, czy to dobry pomysł. W tych czasach każdy, kto miał choć odrobinę zdolności spostrzegania prawdy, widział, że dla SS śmierć społecznie niereedukowalnego Żyda przewyższa wszelką wartość, jaką może on posiadać jako siła robocza. Problem więc był tego rodzaju: kto uratuje Judę Dresnera, zaopatrzeniowca w fabryce, Janka Dresnera, mechanika samochodowego w garażach Wehrmachtu, Dankę Dresner, służącą w Luftwaffe, kiedy SS ostatecznie zrezygnuje z ich wartości ekonomicznej?
Gdy młody odeman osłaniał Dresnerową w sieni domu na Dąbrowskiego, młodzi syjoniści z grupy Halutz i z ŻOB-u przygotowali bardziej spektakularny akt oporu. Zdobyli mundury Waffen SS, a wraz z nimi prawo wstępu do zarezerwowanej dla SS restauracji „Cyganeria” na placu św. Ducha, naprzeciwko Teatru Słowackiego. Zostawili tam bombę, która wyrzuciła stoliki przez dach, rozerwała siedmiu esesmanów na kawałki i poraniła czterdziestu innych.
Gdy Oskar się o tym dowiedział, pomyślał, że i on mógł tam być, oswajając jakiegoś oficjela.
Taki był zdecydowany zamiar Szymona i Gusty Drangerów i ich kolegów: sprzeciwiać się wiecznemu pacyfizmowi getta, skłonić go do powszechnego buntu. Dokonali zamachu bombowego na esesowskie kino „Bagatela” na Karmelickiej. W mroku sali kinowej Leni Riefenstahl dawała obietnicę niemieckiej kobiecości utrudzonemu, wędrującemu żołnierzowi, spełniającemu wolę narodu w barbarzyńskim getcie czy na coraz niebezpieczniejszych ulicach Krakowa, a tu nagle wielka, żółta strzała ognia przesłoniła obraz.
W ciągu paru miesięcy ŻOB będzie zatapiał łodzie patrolowe na Wiśle, podkładał bomby benzynowe w rozmaitych wojskowych warsztatach w całym mieście, załatwiał przepustki dla tych, którym nie przysługiwały, szmuglował zdjęcia paszportowe do ośrodków, gdzie przydawały się do podrabiania aryjskich papierów, wykolei elegancki pociąg wojskowy kursujący z Krakowa do Czech i będzie rozprowadzał swą podziemną gazetkę. Sprawił również, że dwaj asystenci Spiry: Spitz i Forster, którzy sporządzali listy aresztowań tysięcy ludzi, wpadli w pułapkę gestapo. Była to adaptacja jarego studenckiego numeru. Ktoś z podziemia, udając informatora, umówił się z oboma policjantami w podkrakowskiej wiosce. Równocześnie inny rzekomy informator zawiadomił Pomorską, że dwóch przywódców żydowskiej partyzantki spotka się w tym a tym miejscu. Obu skosiły serie karabinowe, gdy uciekali przed gestapo.
Niemniej jednak styl oporu w getcie pozostał taki, jak za Artura Rosenzweiga. Ten ostatni, gdy w czerwcu kazano mu sporządzić listę tysięcy ludzi do deportacji, na pierwszych miejscach umieścił siebie, żonę i córkę.
A na Zabłociu, na tyłach „Emalii”, Jereth i Schindler uprawiali swój własny rodzaj oporu, planując budowę drugiego baraku.