XVI

SS „pra­co­wa­ło” w get­cie do so­bo­ty wie­czór. Dzia­ła­li z taką samą bru­tal­no­ścią, jaką Oskar za­ob­ser­wo­wał przy eg­ze­ku­cji na Kra­ku­sa. Trud­no było prze­wi­dzieć ich na­stęp­ny ruch. Wie­lu lu­dzi, któ­rzy umknę­li w pią­tek, zła­pa­no w so­bo­tę. Ale Ge­nia prze­ży­ła ten ty­dzień. Prze­ży­ła dzię­ki swej nad wiek roz­wi­nię­tej umie­jęt­no­ści by­cia ci­cho, dzię­ki temu, że mimo swo­je­go czer­wo­ne­go stro­ju umia­ła być nie­wi­dzial­na.

Schin­dler nie śmiał wie­rzyć, że Ge­nia prze­ży­ła Ak­tion. Z roz­mów z Tof­flem i in­ny­mi zna­jo­my­mi z Po­mor­skiej do­wie­dział się, że z get­ta wy­wie­zio­no sie­dem ty­się­cy lu­dzi. Urzęd­nik ge­sta­po z Urzę­du ds. Ży­dów po­twier­dził ten fakt z nie ukry­wa­ną sa­tys­fak­cją. Na Po­mor­skiej prze­kła­da­cze pa­pier­ków uzna­li ak­cję za triumf.

Oskar za­czął te­raz bar­dziej zwra­cać uwa­gę na ta­kie in­for­ma­cje. Do­wie­dział się na przy­kład, że ak­cją kie­ro­wał Obe­rsturm­füh­rer Otto von Mal­lot­ke. Oskar nie pro­wa­dził kar­to­te­ki; przy­go­to­wy­wał się tyl­ko do chwi­li, gdy trze­ba bę­dzie zło­żyć peł­ne spra­woz­da­nie – Ca­na­ri­so­wi albo świa­tu. Doj­dzie do tego szyb­ciej, niż się spo­dzie­wał. Na ra­zie zbie­rał in­for­ma­cje, któ­re w prze­szło­ści trak­to­wał jako prze­ja­wy chwi­lo­we­go sza­leń­stwa. Otrzy­my­wał te tra­gicz­ne wia­do­mo­ści od swo­ich zna­jo­mych w po­li­cji, lecz tak­że od ro­zum­nych Ży­dów, ta­kich jak Stern. Wia­do­mo­ści z in­nych czę­ści Pol­ski prze­do­sta­wa­ły się do get­ta m. in. przez ap­te­kę Pan­kie­wi­cza, to zna­czy przez par­ty­zan­tów AL. In­for­ma­cje z in­nych gett przy­no­sił rów­nież Do­lek Lie­be­skind, do­wód­ca gru­py opo­ru Aki­ba Ha­lutz. Zdo­by­wał je dzię­ki swym ofi­cjal­nym po­dró­żom służ­bo­wym z ra­mie­nia Sa­mo­po­mo­cy Ży­dow­skiej, or­ga­ni­za­cji, któ­rej Niem­cy, oglą­da­jąc się na Mię­dzy­na­ro­do­wy Czer­wo­ny Krzyż, po­zwa­la­li ist­nieć.

Nie było sen­su do­star­czać ta­kich in­for­ma­cji Ju­den­ra­to­wi. Rada nie uwa­ża­ła za spo­łecz­nie po­żą­da­ne in­for­mo­wać miesz­kań­ców get­ta o obo­zach. Lu­dzie tyl­ko by się przej­mo­wa­li, ucier­piał­by na tym po­rzą­dek pu­blicz­ny, a za to na wszyst­kich spa­dła­by kara. Le­piej było po­zwo­lić, aby wie­ści krą­ży­ły w po­sta­ci plo­tek, bo wte­dy moż­na było po­my­śleć, że są zbyt po­twor­ne, aby były praw­dzi­we; a to zno­wu pod­no­si­ło na du­chu. Tak uwa­ża­ła więk­szość ży­dow­skich raj­ców, na­wet pod kie­row­nic­twem przy­zwo­ite­go Ar­tu­ra Ro­sen­zwe­iga. Lecz Ro­sen­zwe­iga już nie było. Na cze­le Ju­den­ra­tu, czę­ścio­wo dzię­ki swe­mu ger­mań­skie­mu na­zwi­sku, sta­nął sprze­daw­ca Da­wid Gut­ter. Za­czę­ły gi­nąć przy­dzia­ły żyw­no­ści. Prze­chwy­ty­wa­li je nie tyl­ko nie­któ­rzy wy­żsi urzęd­ni­cy SS, ale i sam Gut­ter ze swo­imi no­wy­mi raj­ca­mi, któ­rych na­miest­ni­kiem na uli­cy był pew­ny swe­go Sym­che Spi­ra, szef OD. Ju­den­rat za­tem nie miał już in­te­re­su w tym, żeby in­for­mo­wać lu­dzi z get­ta, do­kąd jadą wy­peł­nio­ne ludź­mi by­dlę­ce wa­go­ny, po­nie­waż jego człon­ko­wie mie­li pew­ność, że sami nie będą mu­sie­li się udać w tę po­dróż.

Pierw­szym w get­cie świa­dec­twem praw­dy, a dla Oska­ra osta­tecz­nym po­twier­dze­niem, był po­wrót do Kra­ko­wa, w osiem dni po wy­wie­zie­niu z Pro­ko­ci­mia, mło­de­go ap­te­ka­rza Bach­ne­ra. Nikt nie wie­dział, ja­kim spo­so­bem zna­lazł się on z po­wro­tem ani też dla­cze­go wró­cił w to miej­sce, z któ­re­go SS znów go po pro­stu wy­śle w taką samą po­dróż. Do domu spro­wa­dzi­ła go tę­sk­no­ta za czymś zna­nym, za swo­im miej­scem. Niósł swą opo­wieść przez całą Lwow­ską i ulicz­ka­mi za pla­cem Zgo­dy. Mó­wił, że wi­dział osta­tecz­ną za­gła­dę. W jego oczach błysz­cza­ło sza­leń­stwo, w cią­gu krót­kiej nie­obec­no­ści zdą­ży­ły mu po­si­wieć wło­sy. Mó­wił, że wszyst­kich aresz­to­wa­nych w Kra­ko­wie na po­cząt­ku czerw­ca wy­wie­zio­no pod gra­ni­cę ro­syj­ską, do obo­zu Beł­żec. Gdy po­cią­gi sta­wa­ły na sta­cji, Ukra­iń­cy pał­ka­mi wy­ga­nia­li lu­dzi z wa­go­nów. Wo­kół snuł się strasz­ny smród, ale ja­kiś es­es­man uprzej­mie po­in­for­mo­wał przy­by­łych, że to środ­ki de­zyn­fe­ku­ją­ce. Usta­wio­no lu­dzi przed dwo­ma wiel­ki­mi ma­ga­zy­na­mi. Na jed­nym było na­pi­sa­ne „Szat­nia”, na dru­gim – „Kosz­tow­no­ści”. Przy­by­łym ka­za­no się ro­ze­brać, a mały ży­dow­ski chło­piec krą­żył wo­kół tłu­mu, roz­da­jąc ka­wał­ki sznur­ka do wią­za­nia bu­tów pa­ra­mi. Po­zbie­ra­no oku­la­ry i ob­rącz­ki. Na­gim więź­niom fry­zjer go­lił gło­wy, a pod­ofi­cer SS in­for­mo­wał, że wło­sy są po­trzeb­ne do cze­goś tam dla za­łóg U-bo­otów. Od­ro­sną, po­wie­dział im, pod­trzy­mu­jąc mit o cią­głej uży­tecz­no­ści Ży­dów. W koń­cu ofia­ry po­pę­dzo­no przej­ściem ogro­dzo­nym dru­tem kol­cza­stym do bun­krów, któ­re mia­ły na da­chach mie­dzia­ne gwiaz­dy Da­wi­da i na­pis „Ką­pie­le i in­ha­la­cje”. Es­es­ma­ni przez cały czas uspo­ka­ja­ją­co za­le­ca­li głę­bo­kie od­de­chy jako świet­ny spo­sób na de­zyn­fek­cję. Bach­ner zo­ba­czył, jak mała dziew­czyn­ka upu­ści­ła na zie­mię bran­so­let­kę, a trzy­let­ni chło­piec pod­niósł ją i ba­wiąc się nią wszedł do bun­kra.

W bun­krach, mó­wił Bach­ner, wszyst­kich za­ga­zo­wa­no. Na­stęp­nie spe­cjal­ne bry­ga­dy wy­plą­ty­wa­ły po­szcze­gól­ne dała ze sto­su tru­pów, wy­wo­zi­ły je i grze­ba­ły. W cią­gu dwóch dni za­ga­zo­wa­no wszyst­kich z wy­jąt­kiem jego. Kie­dy cze­kał na wiel­kim pla­cu na swą ko­lej, za­alar­mo­wał go uspo­ka­ja­ją­cy ton SS-ma­nów, uda­ło mu się ja­koś prze­śli­zgnąć do la­try­ny i za­nu­rzyć w otwo­rze. Przez trzy dni sie­dział po szy­ję w od­cho­dach z twa­rzą ob­le­pio­ną mu­cha­mi. Spał sto­jąc, za­kli­no­wa­ny w dziu­rze, żeby się nie uto­pić. Na wierzch wy­czoł­gał się ko­lej­nej nocy.

Ja­kimś cu­dem opu­ścił Beł­żec, idąc to­ra­mi ko­le­jo­wy­mi. Wszy­scy do­my­śla­li się, że uda­ło mu się uciec dla­te­go, iż jest taki nie­roz­sąd­ny. Po dro­dze ktoś go oczy­ścił – za­pew­ne ja­kaś wie­śniacz­ka – i dał mu świe­że ubra­nie na po­wrot­ną po­dróż tam, skąd go za­bra­no.

Ale na­wet wte­dy byli w Kra­ko­wie lu­dzie, któ­rzy uwa­ża­li re­la­cję Bach­ne­ra za nie­bez­piecz­ną po­gło­skę. Od krew­nych uwię­zio­nych w Oświę­ci­miu przy­cho­dzi­ły prze­cież kart­ki pocz­to­we. Za­tem je­śli opo­wieść o Bełż­cu jest praw­dzi­wa, to nie­praw­dzi­we mu­szą być wie­ści z Oświę­ci­mia. A czy to moż­li­we? Przy nie­wiel­kiej ska­li emo­cjo­nal­nej get­ta żyło się cze­pia­jąc każ­dej wie­ści no­szą­cej po­zo­ry wia­ry­god­no­ści.

Ko­mo­ry Bełż­ca, o czym ze swo­ich źró­deł do­wie­dział się Schin­dler, zo­sta­ły ukoń­czo­ne w mar­cu tego roku pod nad­zo­rem ham­bur­skiej fir­my bu­dow­la­nej i in­ży­nie­rów SS z Ora­nien­bur­ga. Z re­la­cji Bach­ne­ra wy­ni­ka­ło, że ko­mo­ry te mo­gły uśmier­cać dzien­nie trzy ty­sią­ce lu­dzi. W bu­do­wie były kre­ma­to­ria – ten no­wo­cze­sny spo­sób po­zby­wa­nia się zwłok co­raz bar­dziej wy­pie­rał sta­ro­świec­kie me­to­dy. Fir­ma z Ham­bur­ga in­sta­lo­wa­ła już iden­tycz­ne urzą­dze­nia w So­bi­bo­rze, tak­że w oko­li­cy Lu­bli­na. Pod­pi­sa­no kon­trak­ty i bu­do­wa po­dob­nych in­sta­la­cji w Tre­blin­ce koło War­sza­wy była już da­le­ko po­su­nię­ta. Za­rów­no ko­mo­ry ga­zo­we, jak i pie­ce kre­ma­to­ryj­ne dzia­ła­ły w obo­zie głów­nym w Oświę­ci­miu i w od­da­lo­nym o kil­ka ki­lo­me­trów Oświę­ci­miu II, czy­li w Brze­zin­ce. Ruch opo­ru twier­dził, że moc prze­ro­bo­wa Oświę­ci­mia II wy­no­si nie mniej niż dzie­sięć ty­się­cy mor­dów dzien­nie. Obóz Chełm­no koło Ło­dzi rów­nież był wy­po­sa­żo­ny w nową tech­no­lo­gię.

Pi­sa­nie o tym te­raz to tyl­ko przy­po­mi­na­nie hi­sto­rii. Lecz do­wie­dzieć się praw­dy o obo­zach w roku 1942 było jak uj­rze­nie spa­da­ją­ce­go z ja­sne­go, czerw­co­we­go nie­ba gro­mu, ozna­cza­ło prze­ży­cie naj­głęb­sze­go wstrzą­su, do­zna­nie cha­osu w tej czę­ści mó­zgu, w któ­rej prze­cho­wu­je się nie­zmien­ne wy­da­wa­ło­by się wy­obra­że­nia o lu­dziach i ich moż­li­wo­ściach. Tego lata mi­lio­ny lu­dzi w Eu­ro­pie, wśród nich tak­że Oskar i miesz­kań­cy kra­kow­skie­go get­ta, z bó­lem przy­sto­so­wy­wa­li swo­je umy­sły do fak­tu ist­nie­nia w pol­skich la­sach oto­czo­nych dru­tem miejsc w ro­dza­ju Bełż­ca.

Tego lata Schin­dler zli­kwi­do­wał pod­upa­dłą fir­mę „Re­kord” i zgod­nie z prze­pi­sa­mi Pol­skie­go Sądu Han­dlo­we­go za po­śred­nic­twem li­cy­ta­cji, prze­pro­wa­dzo­nej pro for­ma, prze­jął cały jej ma­ją­tek na wła­sność. Choć woj­ska nie­miec­kie sta­ły nad Do­nem, w dro­dze do kau­ka­skie­go za­głę­bia naf­to­we­go, Oskar wie­dział już, po tym, co zo­ba­czył na uli­cy Kra­ku­sa, że tej woj­ny Niem­cy nie mogą wy­grać. Była to za­tem wła­ści­wa pora, by jak naj­bar­dziej upra­wo­moc­nić wła­sność fa­bry­ki na Li­po­wej. Miał na­dzie­ję, nie­co dzie­cię­cą, na któ­rą hi­sto­ria nie zwró­ci uwa­gi, że upa­dek złe­go kró­la nie zni­we­czy tej pra­wo­moc­no­ści, że w no­wej erze nie prze­sta­nie mu do­pi­sy­wać do­tych­cza­so­we szczę­ście.

Je­reth z fa­bry­ki opa­ko­wań na­dal na­ma­wiał go do bu­do­wy schro­ni­ska na na­le­żą­cej do nie­go czę­ści nie­użyt­ku. Oskar uzy­skał z urzę­dów od­po­wied­nie po­zwo­le­nia. Na ich uży­tek na­zwał ten ob­szar „miej­scem od­po­czyn­ku dla noc­nej zmia­ny”. Drew­no na bu­do­wę schro­ni­ska prze­ka­zał mu Je­reth.

Ukoń­czo­ny w je­sie­ni bu­dy­nek nie wy­glą­dał zbyt im­po­nu­ją­co. De­ski mia­ły zie­lon­ka­wy od­cień, jak drew­no do pa­ko­wa­nia, i wy­glą­da­ły, że lada mo­ment się ro­ze­schną i będą prze­pusz­czać za­ci­na­ją­cy śnieg. Lecz w cza­sie paź­dzier­ni­ko­wej ak­cji w get­cie było to schro­nie­nie dla oboj­ga Je­re­thów, dla in­nych ro­bot­ni­ków z fa­bry­ki opa­ko­wań i za­kła­du grzej­ni­ków, a tak­że dla noc­nej zmia­ny z fa­bry­ki Oska­ra.

Oskar Schin­dler wy­cho­dził przed biu­ro­wiec w mroź­ne po­ran­ki pod­czas trwa­ją­cej Ak­tion i roz­ma­wiał z es­es­ma­nem, Ukra­iń­cem ze służ­by po­moc­ni­czej, z gra­na­to­wym po­li­cjan­tem, z ode­ma­na­mi, któ­rzy chcie­li od­pro­wa­dzić jego noc­ną zmia­nę do domu; Oskar Schin­dler dzwo­nił do znaj­du­ją­ce­go się przy get­cie biu­ra wach­mi­strza Bo­sko i tłu­ma­czył, dla­cze­go noc­na zmia­na musi dzi­siaj po­zo­stać na Li­po­wej – to już był Oskar Schin­dler, któ­ry da­le­ko wy­kra­czał poza gra­ni­ce ostroż­ne­go pro­wa­dze­nia in­te­re­sów. Wpły­wo­wym lu­dziom, któ­rzy dwu­krot­nie wy­cią­ga­li go z wię­zie­nia, nie uda się tego ro­bić w nie­skoń­czo­ność, na­wet je­śli on w dal­szym cią­gu bę­dzie im da­wał na uro­dzi­ny dro­gie pre­zen­ty. Tego roku na­wet wpły­wo­wi lu­dzie tra­fia­li do Oświę­ci­mia. A je­śli tam umie­ra­li, wdo­wy po nich do­sta­wa­ły la­ko­nicz­ny, po­zba­wio­ny wy­ra­zów ubo­le­wa­nia te­le­gram od ko­men­dan­ta: „Pani mąż zmarł w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym Au­schwitz”.

Bo­sko był szczu­pły. Szczu­plej­szy niż Oskar. Miał gru­by głos i, po­dob­nie jak Oskar, był Cze­chem po­cho­dze­nia nie­miec­kie­go. Tak­że i jego ro­dzi­na na­le­ża­ła do kon­ser­wa­tyw­nych i sza­no­wa­ła sta­re ger­mań­skie war­to­ści. Przez pe­wien krót­ki czas Bo­sko ży­wił pan­ger­mań­skie uczu­cia w związ­ku z doj­ściem Hi­tle­ra do wła­dzy; po­dob­nie Beetho­ven dał się po­nieść eu­ro­pej­skim na­dzie­jom za Na­po­le­ona. Bo­sko wstą­pił do SS w Wied­niu, w mie­ście, gdzie stu­dio­wał teo­lo­gię. Do SS za­pi­sał się tro­chę dla­te­go, żeby unik­nąć wcie­le­nia do We­hr­mach­tu, a tro­chę z prze­lot­nej sym­pa­tii, któ­rą te­raz sta­rał się od­po­ku­to­wać, i to w więk­szym stop­niu, niż się Oska­ro­wi zda­wa­ło. Oskar wie­dział o nim wów­czas tyl­ko tyle, że chęt­nie sa­bo­tu­je Ak­tion. Był od­po­wie­dzial­ny za całe get­to i ze swe­go ga­bi­ne­tu, miesz­czą­ce­go się poza mu­ra­mi get­ta, spo­glą­dał na ak­cje z prze­ra­że­niem: uwa­żał się bo­wiem, po­dob­nie jak Oskar, za po­ten­cjal­ne­go świad­ka.

Oskar nie wie­dział, że pod­czas paź­dzier­ni­ko­wej ak­cji Bo­sko prze­my­cił z get­ta kil­ka­dzie­się­cio­ro dzie­ci w kar­to­no­wych pu­dłach. Oskar nie był rów­nież świa­dom, że wach­mistrz wy­sta­wia dzie­siąt­ki prze­pu­stek dla pod­zie­mia. ŻOB w Kra­ko­wie był sil­ny. Skła­dał się głów­nie z człon­ków sto­wa­rzy­szeń mło­dzie­żo­wych, szcze­gól­nie związ­ku Aki­ba, na­zwa­ne­go tak na cześć le­gen­dar­ne­go ra­bi­na Aki­by, mę­dr­ca, au­to­ra Misz­ny. Na cze­le ŻOB-u sta­ło mał­żeń­stwo Szy­mon i Gu­sta Dran­ge­ro­wie (pa­mięt­nik Gu­sty sta­nie się po­tem kla­sy­ką ru­chu opo­ru) oraz Do­lek Lie­be­skind. Człon­ko­wie ZOB-u mu­sie­li mieć moż­li­wość czę­ste­go wcho­dze­nia i wy­cho­dze­nia z get­ta, by wer­bo­wać no­wych człon­ków, prze­no­sić pie­nią­dze, fał­szy­we do­ku­men­ty i eg­zem­pla­rze pod­ziem­nej ga­zet­ki. Mie­li kon­tak­ty z le­wi­co­wą Ar­mią Lu­do­wą, roz­miesz­czo­ną w la­sach wo­kół Kra­ko­wa, któ­ra tak­że po­trze­bo­wa­ła do­ku­men­tów wy­sta­wia­nych przez Bo­ska. Cho­ciaż kon­tak­ty Bo­ska z ŻOB-em i AL wy­star­czy­ły, by go po­wie­sić, w skry­to­ści du­cha po­gar­dzał on sobą za tę cząst­ko­wą dzia­łal­ność. Bo­sko chciał oca­lić wszyst­kich; wkrót­ce spró­bu­je – i zgi­nie.

Czter­na­sto­let­nia Dan­ka Dre­sner, ku­zyn­ka Czer­wo­nej Geni, nie mia­ła tego dzie­cię­ce­go in­stynk­tu, któ­ry po­zwo­lił jej ma­łej krew­niacz­ce przejść przez kor­don na pla­cu Zgo­dy. Mimo że pra­co­wa­ła jako sprzą­tacz­ka w ba­zie Luft­waf­fe, nie mo­gła być pew­na przy­szło­ści: wie­dzia­ła, że przed je­sie­nią każ­da ko­bie­ta po­ni­żej pięt­na­ste­go i po­wy­żej pięć­dzie­sią­te­go roku ży­cia praw­do­po­dob­nie zo­sta­nie z get­ta wy­wie­zio­na.

Tego ran­ka, kie­dy Son­der­kom­man­do SS i od­dzia­ły Po­li­cji Bez­pie­czeń­stwa wpa­dły na Lwow­ską, Dre­sne­ro­wa za­bra­ła Dan­kę na Dą­brow­skie­go, do są­siad­ki, któ­ra mia­ła w domu po­dwój­ną ścia­nę. Są­siad­ka, ko­bie­ta trzy­dzie­sto­let­nia, pra­co­wa­ła w sto­łów­ce ge­sta­po koło Wa­we­lu, mo­gła więc mieć na­dzie­ję, że zo­sta­nie po­trak­to­wa­na ła­god­niej niż inni. Jed­no­cze­śnie jed­nak mia­ła sta­rych ro­dzi­ców, któ­rzy z ra­cji wie­ku byli przez SS z góry ska­za­ni na śmierć. To dla nich są­siad­ka Dre­sne­ro­wej wy­bu­do­wa­ła sześć­dzie­się­cio­cen­ty­me­tro­wy scho­wek w ścia­nie – a było to kosz­tow­ne przed­się­wzię­cie, każ­dą ce­głę bo­wiem mu­sia­ła prze­szmu­glo­wać do get­ta na tacz­kach pod ster­tą in­nych, do­zwo­lo­nych to­wa­rów: szmat, drew­na, środ­ków de­zyn­fek­cyj­nych. Je­den Bóg wie, ile ją to kosz­to­wa­ło – pięć, może dzie­sięć ty­się­cy zło­tych.

Sze­reg razy wspo­mi­na­ła o skryt­ce Dre­sne­ro­wej. W ra­zie ak­cji Dre­sne­ro­wa mo­gła przyjść z cór­ką i ukryć się. Więc gdy Dre­sne­ro­wa usły­sza­ła pew­ne­go ran­ka do­bie­ga­ją­cy zza rogu Dą­brow­skie­go ha­łas – szcze­ka­nie dal­ma­tyń­czy­ków i do­ber­ma­nów i wrzesz­czą­cych przez me­ga­fo­ny obe­rschar­füh­re­rów – ra­zem z cór­ką po­bie­gła do miesz­ka­nia zna­jo­mej.

Gdy we­szły po scho­dach i zna­la­zły wła­ści­wy po­kój, zo­ba­czy­ły, że od­gło­sy z uli­cy zro­bi­ły na są­siad­ce duże wra­że­nie.

– To źle wró­ży – mó­wi­ła. – Moi ro­dzi­ce już tam są. Mała się jesz­cze zmie­ści, ale pani nie.

Dan­ka wpa­try­wa­ła się jak urze­czo­na w ścia­nę, w po­pla­mio­ną ta­pe­tę. Tam w środ­ku, wci­śnię­ci mię­dzy ce­głę, może wśród szczu­rów, sie­dzą sta­rzy ro­dzi­ce tej ko­bie­ty.

Dre­sne­ro­wa zda­ła so­bie spra­wę, że są­siad­ka za­cho­wu­je się hi­ste­rycz­nie.

– Dziew­czyn­ka tak, pani nie – po­wta­rza­ła.

Może my­śla­ła, że je­śli es­es­ma­ni od­kry­ją scho­wek, to będą bar­dziej wy­ro­zu­mia­li, gdy znaj­dą w nim dziec­ko, niż gdy­by od­kry­li tak­że oso­bę do­ro­słą. Dre­sne­ro­wa tłu­ma­czy­ła, że prze­cież nie jest gru­ba, że Ak­tion kon­cen­tru­je się naj­wy­raź­niej na tej stro­nie Lwow­skiej, że nie ma gdzie pójść. I że się zmie­ści. Na Dan­ce moż­na po­le­gać, ale bę­dzie się czu­ła le­piej w obec­no­ści mat­ki. Na oko wi­dać, że za ścia­ną zmiesz­czą się czte­ry oso­by sto­ją­ce obok sie­bie. Lecz dźwięk bli­skich strza­łów ode­brał są­siad­ce reszt­ki roz­sąd­ku.

– Scho­wam dziew­czyn­kę – krzy­cza­ła. – Ale pani niech idzie!

Dre­sne­ro­wa zwró­ci­ła się do Dan­ki i ka­za­ła jej wejść za ścia­nę. Póź­niej Dan­ka nie bę­dzie umia­ła po­wie­dzieć, dla­cze­go po­słu­cha­ła mat­ki i bez sło­wa po­szła za ko­bie­tą. Go­spo­dy­ni wzię­ła ją na strych, pod­nio­sła z pod­ło­gi dy­wa­nik i ka­wa­łek pod­ło­gi z de­sek. Dan­ka ze­szła do otwo­ru. Nie było w nim cał­kiem ciem­no: sta­rusz­ko­wie pa­li­li ka­wa­łek świecz­ki. Dan­ka zna­la­zła się obok ko­bie­ty – nie swo­jej mat­ki, lecz i od niej biło, poza za­pa­chem bru­du, ma­cie­rzyń­skie, opie­kuń­cze cie­pło. Ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się lek­ko. Mąż stał po dru­giej stro­nie, z za­mknię­ty­mi ocza­mi, wsłu­chu­jąc się w do­cho­dzą­ce z ze­wnątrz dźwię­ki.

Po ja­kimś cza­sie ko­bie­ta wska­za­ła jej ręką, że może usiąść, je­śli chce. Dan­ka sku­li­ła się bo­kiem i zna­la­zła wy­god­ne miej­sce na pod­ło­dze. Nie na­pa­sto­wa­ły jej żad­ne szczu­ry. Nie sły­sza­ła nic – ani sło­wa mat­ki czy­jej zna­jo­mej z dru­giej stro­ny ścia­ny. Naj­waż­niej­sze, że czu­ła się nie­spo­dzie­wa­nie bez­piecz­na. A wraz z po­czu­ciem bez­pie­czeń­stwa po­ja­wi­ło się nie­za­do­wo­le­nie, że tak bez­wol­nie po­słu­cha­ła mat­ki, a za­raz po­tem oba­wa o mat­kę, któ­ra jest tam, na ze­wnątrz, gdzie trwa Ak­tion.

Dre­sne­ro­wa nie opu­ści­ła domu na­tych­miast. SS było te­raz na Dą­brow­skie­go. Uwa­ża­ła, że le­piej bę­dzie, gdy zo­sta­nie. Je­śli ją za­bio­rą, dla jej zna­jo­mej nie bę­dzie to stra­ta. A na­wet może to być jej na rękę. Gdy­by za­bra­li stąd ko­bie­tę, da­ło­by im to może za­do­wo­le­nie z wy­ko­na­nia za­da­nia i od­wio­dło od do­kład­niej­szych oglę­dzin sta­nu ta­pet.

Lecz go­spo­dy­ni miesz­ka­nia wmó­wi­ła so­bie, że znaj­dą wszyst­kich, je­śli Dre­sne­ro­wa u niej zo­sta­nie. Dre­sne­ro­wa zaś była prze­ko­na­na, że je­śli ta ko­bie­ta się nie opa­nu­je, to rze­czy­wi­ście znaj­dą wszyst­kich. Wsta­ła więc i wy­szła. Znaj­dą ją na scho­dach albo w ko­ry­ta­rzu. A może na uli­cy? Nie­pi­sa­nym pra­wem get­ta było, że trze­ba cze­kać w miesz­ka­niu do koń­ca, że każ­dy, kto cho­dzi po scho­dach w cza­sie ak­cji, ob­ra­ża sys­tem.

Ja­kiś czło­wiek w czap­ce po­wstrzy­mał ją przed wyj­ściem na ze­wnątrz. Po­ka­zał się na pro­gu drzwi wej­ścio­wych i mru­żąc oczy wy­glą­dał przez ciem­ny ko­ry­tarz na zim­ne, nie­bie­skie świa­tło po­dwór­ka po dru­giej stro­nie. Po­znał ją, a ona jego. Był ko­le­gą jej star­sze­go syna, ale nie mo­gła się spo­dzie­wać, że to coś po­mo­że: nie wia­do­mo, ja­kim na­ci­skom są pod­da­wa­ni chłop­cy z OD. Wszedł do sie­ni i pod­szedł do niej.

– Pani Dre­sne­ro­wa – po­wie­dział i wska­zał na klat­kę scho­do­wą. – Za dzie­sięć mi­nut już ich nie bę­dzie. Niech się pani scho­wa pod scho­da­mi. No, pro­szę, pod scho­dy.

Z ta­kim sa­mym otę­pie­niem, jak cór­ka usłu­cha­ła jej, ona te­raz usłu­cha­ła mło­dzień­ca z OD. Sku­li­ła się pod scho­da­mi, ale wie­dzia­ła, że nic z tego nie wyj­dzie. De­ma­sko­wa­ło ją je­sien­ne świa­tło wpa­da­ją­ce z po­dwó­rza. Je­śli ze­chcą zaj­rzeć na po­dwó­rze lub do miesz­ka­nia w tyle ko­ry­ta­rza, zo­ba­czą ją. Po­nie­waż nie mia­ło zna­cze­nia, czy stoi, czy się kuli, po­sta­no­wi­ła stać. Jesz­cze w drzwiach ode­man przy­na­glił ją ge­stem, żeby tam po­zo­sta­ła. Po­tem po­szedł. Sły­sza­ła krzy­ki, roz­ka­zy, bła­ga­nia, wszyst­ko z bar­dzo bli­ska, jak­by zza ścia­ny.

Wkrót­ce ode­man wró­cił, ale już nie sam. Usły­sza­ła kro­ki przy drzwiach. Usły­sza­ła, jak mówi po nie­miec­ku, że prze­szu­kał już par­ter i że ni­ko­go w domu nie ma. Ale że na gó­rze są za­miesz­ka­ne po­ko­je. Mó­wił tak zwy­czaj­nie, jak­by rze­czy­wi­ście nic nie ry­zy­ko­wał. A prze­cież po­sta­wił swo­je ży­cie prze­ciw praw­do­po­do­bień­stwu, że prze­szu­kaw­szy Lwow­ską i Dą­brow­skie­go aż do­tąd, Niem­cy nie będą już mie­li ocho­ty sami re­wi­do­wać par­te­ru i nie znaj­dą pod scho­da­mi zna­jo­mej mu tyl­ko z wi­dze­nia Dre­sne­ro­wej.

Jak się oka­za­ło, Niem­cy nie za­wie­dli jego ocze­ki­wań i za­wie­rzy­li sło­wu ode­ma­na. Sły­sza­ła jak idą po scho­dach, otwie­ra­ją i trza­ska­ją drzwia­mi na pierw­szym pię­trze, sły­sza­ła stu­kot ich bu­tów o pod­ło­gę po­ko­ju z po­dwój­ną ścia­ną. Sły­sza­ła pod­nie­sio­ny, ję­dzo­wa­ty głos zna­jo­mej.

– Oczy­wi­ście, że mam po­zwo­le­nie na pra­cę. Pra­cu­ję w sto­łów­ce ge­sta­po i znam tych wszyst­kich pa­nów.

Sły­sza­ła, jak scho­dzą z kimś z dru­gie­go pię­tra, z wię­cej niż jed­ną oso­bą, z ja­kimś mał­żeń­stwem czy ro­dzi­ną. „To za­miast mnie”, po­wie póź­niej Dre­sne­ro­wa. Głos męż­czy­zny w śred­nim wie­ku z ast­ma­tycz­nym po­świ­stem:

– Ależ pa­no­wie, chy­ba mo­że­my za­brać tro­chę ubra­nia.

I od­po­wiedź es­es­ma­na, po pol­sku, obo­jęt­nym to­nem jak od­po­wiedź ko­le­ja­rza za­py­ta­ne­go o czas od­jaz­du:

– Nie trze­ba, wszyst­ko tam do­sta­nie­cie.

Dźwię­ki uci­chły. Dre­sne­ro­wa cze­ka­ła. Dru­gi rzut nie przy­szedł. Jesz­cze wie­le razy będą prze­cze­sy­wać get­to i wy­bie­rać ofia­ry. To, co w czerw­cu wy­da­wa­ło się kul­mi­na­cją okru­cień­stwa, przed na­sta­niem paź­dzier­ni­ka spo­wsze­dnia­ło. I choć była wdzięcz­na chłop­cu z OD, to idąc scho­da­mi na górę po cór­kę zda­ła so­bie spra­wę, że je­śli ak­cje są tak re­gu­lar­ne, pla­no­we i ma­so­we jak te tu­taj, w Kra­ko­wie, jed­no­ra­zo­wym bo­ha­ter­stwem nie da się zmie­nić sys­te­mu. Bar­dziej or­to­dok­syj­ni miesz­kań­cy get­ta mie­li ha­sło: „Go­dzi­na ży­cia to też ży­cie”. Ode­man dał jej tę go­dzi­nę. Wie­dzia­ła, że nikt nie może dać jej wię­cej.

Zna­jo­ma była nie­co za­wsty­dzo­na.

– Mała może przyjść, kie­dy ze­chce – po­wie­dzia­ła.

Mia­ło to zna­czyć: Nie przy­ję­łam pani nie z tchó­rzo­stwa, ale z prze­ko­na­nia. I tak po­zo­sta­nie. Pani nie przyj­mę, cór­kę tak.

Dre­sne­ro­wa nie spie­ra­ła się – mia­ła wra­że­nie, że po­sta­wa tej ko­bie­ty jest czę­ścią rów­na­nia, dzię­ki któ­re­mu ona też się ura­to­wa­ła. Po­dzię­ko­wa­ła jej. Dan­ka może jesz­cze po­trze­bo­wać go­ścin­no­ści.

Od tego dnia Dre­sne­ro­wa bę­dzie pró­bo­wa­ła prze­żyć w inny spo­sób, sta­wia­jąc na eko­no­mię. Mia­ła już wpraw­dzie czter­dzie­ści dwa lata, ale wy­glą­da­ła mło­do i zdro­wo. I po­sta­no­wi­ła, że musi być uży­tecz­na dla In­spek­to­ra­tu Uzbro­je­nia lub in­nej ga­łę­zi prze­my­słu wo­jen­ne­go. Nie była pew­na, czy to do­bry po­mysł. W tych cza­sach każ­dy, kto miał choć odro­bi­nę zdol­no­ści spo­strze­ga­nia praw­dy, wi­dział, że dla SS śmierć spo­łecz­nie nie­re­edu­ko­wal­ne­go Żyda prze­wyż­sza wszel­ką war­tość, jaką może on po­sia­dać jako siła ro­bo­cza. Pro­blem więc był tego ro­dza­ju: kto ura­tu­je Judę Dre­sne­ra, za­opa­trze­niow­ca w fa­bry­ce, Jan­ka Dre­sne­ra, me­cha­ni­ka sa­mo­cho­do­we­go w ga­ra­żach We­hr­mach­tu, Dan­kę Dre­sner, słu­żą­cą w Luft­waf­fe, kie­dy SS osta­tecz­nie zre­zy­gnu­je z ich war­to­ści eko­no­micz­nej?

Gdy mło­dy ode­man osła­niał Dre­sne­ro­wą w sie­ni domu na Dą­brow­skie­go, mło­dzi sy­jo­ni­ści z gru­py Ha­lutz i z ŻOB-u przy­go­to­wa­li bar­dziej spek­ta­ku­lar­ny akt opo­ru. Zdo­by­li mun­du­ry Waf­fen SS, a wraz z nimi pra­wo wstę­pu do za­re­zer­wo­wa­nej dla SS re­stau­ra­cji „Cy­ga­ne­ria” na pla­cu św. Du­cha, na­prze­ciw­ko Te­atru Sło­wac­kie­go. Zo­sta­wi­li tam bom­bę, któ­ra wy­rzu­ci­ła sto­li­ki przez dach, ro­ze­rwa­ła sied­miu es­es­ma­nów na ka­wał­ki i po­ra­ni­ła czter­dzie­stu in­nych.

Gdy Oskar się o tym do­wie­dział, po­my­ślał, że i on mógł tam być, oswa­ja­jąc ja­kie­goś ofi­cje­la.

Taki był zde­cy­do­wa­ny za­miar Szy­mo­na i Gu­sty Dran­ge­rów i ich ko­le­gów: sprze­ci­wiać się wiecz­ne­mu pa­cy­fi­zmo­wi get­ta, skło­nić go do po­wszech­ne­go bun­tu. Do­ko­na­li za­ma­chu bom­bo­we­go na ese­sow­skie kino „Ba­ga­te­la” na Kar­me­lic­kiej. W mro­ku sali ki­no­wej Leni Rie­fen­stahl da­wa­ła obiet­ni­cę nie­miec­kiej ko­bie­co­ści utru­dzo­ne­mu, wę­dru­ją­ce­mu żoł­nie­rzo­wi, speł­nia­ją­ce­mu wolę na­ro­du w bar­ba­rzyń­skim get­cie czy na co­raz nie­bez­piecz­niej­szych uli­cach Kra­ko­wa, a tu na­gle wiel­ka, żół­ta strza­ła ognia prze­sło­ni­ła ob­raz.

W cią­gu paru mie­się­cy ŻOB bę­dzie za­ta­piał ło­dzie pa­tro­lo­we na Wi­śle, pod­kła­dał bom­by ben­zy­no­we w roz­ma­itych woj­sko­wych warsz­ta­tach w ca­łym mie­ście, za­ła­twiał prze­pust­ki dla tych, któ­rym nie przy­słu­gi­wa­ły, szmu­glo­wał zdję­cia pasz­por­to­we do ośrod­ków, gdzie przy­da­wa­ły się do pod­ra­bia­nia aryj­skich pa­pie­rów, wy­ko­lei ele­ganc­ki po­ciąg woj­sko­wy kur­su­ją­cy z Kra­ko­wa do Czech i bę­dzie roz­pro­wa­dzał swą pod­ziem­ną ga­zet­kę. Spra­wił rów­nież, że dwaj asy­sten­ci Spi­ry: Spitz i For­ster, któ­rzy spo­rzą­dza­li li­sty aresz­to­wań ty­się­cy lu­dzi, wpa­dli w pu­łap­kę ge­sta­po. Była to ad­ap­ta­cja ja­re­go stu­denc­kie­go nu­me­ru. Ktoś z pod­zie­mia, uda­jąc in­for­ma­to­ra, umó­wił się z obo­ma po­li­cjan­ta­mi w pod­kra­kow­skiej wio­sce. Rów­no­cze­śnie inny rze­ko­my in­for­ma­tor za­wia­do­mił Po­mor­ską, że dwóch przy­wód­ców ży­dow­skiej par­ty­zant­ki spo­tka się w tym a tym miej­scu. Obu sko­si­ły se­rie ka­ra­bi­no­we, gdy ucie­ka­li przed ge­sta­po.

Nie­mniej jed­nak styl opo­ru w get­cie po­zo­stał taki, jak za Ar­tu­ra Ro­sen­zwe­iga. Ten ostat­ni, gdy w czerw­cu ka­za­no mu spo­rzą­dzić li­stę ty­się­cy lu­dzi do de­por­ta­cji, na pierw­szych miej­scach umie­ścił sie­bie, żonę i cór­kę.

A na Za­bło­ciu, na ty­łach „Ema­lii”, Je­reth i Schin­dler upra­wia­li swój wła­sny ro­dzaj opo­ru, pla­nu­jąc bu­do­wę dru­gie­go ba­ra­ku.

Загрузка...