XXI

Po­ldek Pfef­fer­berg miesz­kał we wspól­nym po­ko­ju na dru­gim pię­trze dzie­więt­na­sto­wiecz­nej ka­mie­ni­cy na koń­cu Jó­ze­fiń­skiej. Wi­do­kiem z okien się­gał za mury get­ta, do Wi­sły, po któ­rej pol­skie bar­ki pły­wa­ły w górę i w dół rze­ki, nie­świa­do­me, że to ostat­ni dzień get­ta, a ło­dzie pa­tro­lo­we SS krą­ży­ły spo­koj­nie jak łód­ki tu­ry­stycz­ne. Pfef­fer­berg z żoną Milą cze­ka­li, aż przyj­dzie Son­der­kom­man­do i każe im wyjść na uli­cę. Mila była ni­ską, ner­wo­wą, dwu­dzie­sto­dwu­let­nią dziew­czy­ną, ucie­ki­nier­ką z Ło­dzi, z któ­rą Po­ldek oże­nił się w pierw­szych dniach get­ta. Po­cho­dzi­ła z ro­dzi­ny le­kar­skiej od wie­lu po­ko­leń. Jej oj­ciec był chi­rur­giem (zmarł mło­do, w 1937), a mat­ka der­ma­to­lo­giem; pod­czas ak­cji w get­cie tar­now­skim w po­przed­nim roku po­nio­sła śmierć tak samo jak Ro­za­lia Blau ze szpi­ta­la epi­de­micz­ne­go: prze­cię­ła ją se­ria z pi­sto­le­tu ma­szy­no­we­go, gdy sta­ła po­śród pa­cjen­tów.

Mila po­cho­dzi­ła z Ło­dzi, gdzie spę­dzi­ła słod­kie dzie­ciń­stwo, po­mi­mo pa­nu­ją­ce­go w mie­ście an­ty­se­mi­ty­zmu, i na rok przed woj­ną za­czę­ła stu­dia me­dycz­ne w Wied­niu. Spo­tka­li się, gdy łódz­kich Ży­dów prze­trans­por­to­wa­no w 1939 roku do Kra­ko­wa. Milę za­kwa­te­ro­wa­no w tym sa­mym miesz­ka­niu, co Po­ld­ka Pfef­fer­ber­ga.

Te­raz już Po­ldek, po­dob­nie jak Mila, był ostat­nim ży­ją­cym człon­kiem swo­jej ro­dzi­ny. Jego mat­kę, któ­ra kie­dyś zmie­ni­ła wy­strój miesz­ka­nia Schin­dle­ra na Stra­szew­skie­go, wy­sła­no ra­zem z oj­cem do get­ta w Tar­no­wie. Stam­tąd, jak się po­tem oka­za­ło, za­bra­no ich do Bełż­ca i za­mor­do­wa­no. Jego sio­stra i szwa­gier, ma­ją­cy aryj­skie pa­pie­ry, znik­nę­li w war­szaw­skim wię­zie­niu na Pa­wia­ku. On i Mila, oprócz sie­bie, nie mie­li ni­ko­go. Pod wzglę­dem tem­pe­ra­men­tu róż­ni­li się znacz­nie. Po­ldek był chłop­cem z po­dwór­ka, pro­wo­dy­rem, or­ga­ni­za­to­rem, ty­pem, któ­ry gdy po­ja­wia się zwierzch­ność i pyta: „Co tu się, u li­cha, dzie­je?” – wy­stę­pu­je i od­po­wia­da. Mila była cich­sza, być może tak­że z po­wo­du prze­ra­ża­ją­ce­go losu, jaki spo­tkał jej ro­dzi­nę. W spo­koj­nych cza­sach taka kom­bi­na­cja by­ła­by do­sko­na­ła. Ona była nie tyl­ko spryt­na, ale i mą­dra, praw­dzi­wa osto­ja. Nie­ob­cy jej był zmysł iro­nii i Po­ldek czę­sto po­trze­bo­wał jej, by po­wstrzy­my­wa­ła jego ora­tor­skie za­pę­dy. Te­raz jed­nak, w tym nie­sa­mo­wi­tym dniu, nie mo­gli dojść do po­ro­zu­mie­nia.

Gdy­by nada­rzy­ła się oka­zja, Mila chęt­nie opu­ści­ła­by get­to, a na­wet po­tra­fi­ła so­bie wy­obra­zić sie­bie i Po­ld­ka jako par­ty­zan­tów, ale oba­wia­ła się ka­na­łów. Po­ldek ko­rzy­stał z nich wie­lo­krot­nie, kie­dy chciał wyjść z get­ta, mimo że na koń­cu ka­na­łu cza­sem cze­ka­ła po­li­cja. Jego przy­ja­ciel i były wy­kła­dow­ca, dok­tor H., tak­że nie­daw­no wspo­mi­nał o ka­na­łach jako o dro­dze uciecz­ki, któ­ra może być nie strze­żo­na w dniu, w któ­rym przyj­dzie Son­der­kom­man­do. Cho­dzi­ło o to, by prze­cze­kać do wcze­sne­go, zi­mo­we­go zmierz­chu. Od drzwi dok­to­ra do wła­zu ka­na­łu było za­le­d­wie parę me­trów. Na dole szło się tu­ne­lem pro­wa­dzą­cym w lewo, cią­gną­cym się pod uli­ca­mi Pod­gó­rza aż poza get­to i koń­czą­cym na wale Wi­sły koło Wil­gi. Wczo­raj H. po­dał mu osta­tecz­ną wia­do­mość: spró­bu­je z żoną wy­do­stać się ka­na­ła­mi i Pfef­fer­ber­go­wie mogą się do nich przy­łą­czyć. Wte­dy jesz­cze Po­ldek nie mógł zde­cy­do­wać za Milę i za sie­bie. Jego żona oba­wia­ła się, nie bez pod­staw, że SS może wpu­ścić do ka­na­łów gaz albo też roz­wią­że spra­wę wcze­śniej przy­cho­dząc do miesz­ka­nia.

Dzień spę­dza­ny na stry­chu mi­jał po­wo­li i w na­pię­ciu, w ocze­ki­wa­niu na moż­li­wość uciecz­ki. Są­sie­dzi też za­pew­ne cze­ka­li. Być może nie­któ­rzy z nich, nie mo­gąc znieść ocze­ki­wa­nia, sami już po­ma­sze­ro­wa­li uli­cą z pa­kun­ka­mi i wa­liz­ka­mi, w na­dziei, że im się one przy­da­dzą. Taki bo­wiem wy­war­ty na nich wpływ do­cie­ra­ją­ce ze­wsząd dźwię­ki: z jed­nej stro­ny gwał­tow­ny ha­łas do­bie­ga­ją­cy z od­le­gło­ści paru ulic, a z dru­giej ci­sza sta­rych, obo­jęt­nych be­lek domu, ci­sza ostat­nich, naj­gor­szych go­dzin po­by­tu w tym miej­scu. W po­chmur­ne po­łu­dnie Po­ldek i Mila żuli czar­ny chleb z za­pa­su po trzy­sta gra­mów na gło­wę. Na prze­mian ro­sną­ce i cich­ną­ce od­gło­sy ak­cji prze­su­nę­ły się na róg Wę­gier­skiej, o jed­ną uli­cę da­lej, a po­tem, wcze­snym po­po­łu­dniem, znów uci­chły. Za­pa­no­wa­ła nie­mal ci­sza. Ktoś bez­sku­tecz­nie usi­ło­wał spu­ścić wodę w to­a­le­cie na pierw­szym pię­trze. O tej go­dzi­nie moż­na jesz­cze było przy­pu­ścić, że o nich za­po­mnia­no.

Ostat­nie, mrocz­ne po­po­łu­dnie ich ży­cia na Jó­ze­fiń­skiej 2 po­mi­mo mro­ku nie chcia­ło się skoń­czyć. Świa­tło dnia było tak sła­be, ro­zu­mo­wał Po­ldek, że moż­na było spró­bo­wać sko­ku w ka­na­ły jesz­cze przed zmro­kiem. Te­raz, gdy na­sta­ła ci­sza, po­sta­no­wił pójść do H., żeby się z nim na­ra­dzić.

Mila pro­si­ła, żeby nie szedł, ale ją uspo­ko­ił. Nie po­ka­że się na uli­cy – bę­dzie się prze­śli­zgi­wał dziu­ra­mi łą­czą­cy­mi je­den dom z dru­gim. Za­sy­py­wał ją uspo­ka­ja­ją­cy­mi za­pew­nie­nia­mi. Uli­ce na tym koń­cu get­ta nie będą za­pew­ne pa­tro­lo­wa­ne. Prze­cze­ka przy­pad­ko­we­go ode­ma­na czy es­es­ma­na sto­ją­ce­go na skrzy­żo­wa­niu i wró­ci za pięć mi­nut.

– Ko­cha­nie – mó­wił – mu­szę to uzgod­nić z H.

Zszedł tyl­ny­mi scho­da­mi, przez dziu­rę w ścia­nie staj­ni prze­do­stał się na po­dwó­rze i nie wy­nu­rzył na uli­cy, aż do­pie­ro przy Urzę­dzie Za­trud­nie­nia. Tam za­ry­zy­ko­wał prze­mknię­cie przez sze­ro­ką jezd­nię, wszedł w trój­kąt ka­mie­nic, od cza­su do cza­su na­ty­kał się na grup­ki oszo­ło­mio­nych lu­dzi w kuch­niach, ko­mór­kach, na ko­ry­ta­rzach i po­dwór­kach, wy­mie­nia­ją­cych po­gło­ski, dys­ku­tu­ją­cych, co zro­bić. Wy­szedł na Kra­ku­sa vis-à-vis domu dok­to­ra. Nie za­uwa­żo­ny przez pa­trol spa­ce­ru­ją­cy wzdłuż po­łu­dnio­wej gra­ni­cy get­ta, o trzy prze­czni­ce da­lej, prze­biegł przez uli­cę. Dzia­ło się to nie­da­le­ko miej­sca, gdzie Schin­dler po raz pierw­szy był świad­kiem po­ka­zu skraj­nej po­li­ty­ki ra­so­wej Rze­szy.

Dom dok­to­ra H. był pu­sty, lecz na po­dwór­ku Po­ldek zna­lazł ja­kie­goś ogłu­szo­ne­go męż­czy­znę w śred­nim wie­ku, któ­ry po­wie­dział mu, że Son­der­kom­man­do od­wie­dzi­ło już ten dom, ale że H. z żoną ukry­li się, a po­tem po­szli do ka­na­łu.

– Może tak wła­śnie trze­ba zro­bić – po­wie­dział nie­zna­jo­my. – Oni tu jesz­cze wró­cą, es­es­ma­ni.

Po­ldek ski­nął gło­wą. Po­znał do­brze tak­ty­kę Ak­tion, spo­ro ich już prze­żył.

Wró­cił do domu tą samą dro­gą i znów uda­ło mu się prze­kro­czyć uli­cę. Ale pod nu­me­rem 2 nie za­stał ni­ko­go. Mila znik­nę­ła wraz z ba­ga­żem, drzwi były otwar­te, po­ko­je pu­ste. Za­sta­na­wiał się, czy wszy­scy ra­zem nie scho­wa­li się w szpi­ta­lu – dok­tor H., jego żona i Mila. Może pań­stwo H. za­bra­li ją przez wzgląd na jej oba­wy i le­kar­skie po­cho­dze­nie.

Po­ldek znów po­gnał przez staj­nię i przej­ścia­mi do­tarł na po­dwór­ko szpi­ta­la. Jak wzgar­dzo­ne bia­łe fla­gi zwi­sa­ła z bal­ko­nów obu wyż­szych pię­ter za­krwa­wio­na po­ściel. Na bru­ku le­ża­ła ster­ta tru­pów; nie­któ­re z nich mia­ły roz­bi­te gło­wy, inne po­wy­gi­na­ne koń­czy­ny. Oczy­wi­ście nie byli to nie­ule­czal­nie cho­rzy pa­cjen­ci dok­to­rów B. i H. Byli to lu­dzie, któ­rych SS prze­trzy­my­wa­ło tu w cią­gu dnia, a po­tem roz­strze­la­ło. Nie­któ­rzy z nich mu­sie­li być uwię­zie­ni na gó­rze, a po roz­strze­la­niu zrzu­ce­ni na po­dwó­rze.

Za­py­ta­ny o ilość ciał na dzie­dziń­cu szpi­tal­nym, Po­ldek za­wsze bę­dzie mó­wił: sześć­dzie­siąt do sie­dem­dzie­się­ciu, choć nie miał cza­su po­li­czyć splą­ta­nej pi­ra­mi­dy. Kra­ków był mia­stem pro­win­cjo­nal­nym, a Po­ldek spę­dził dzie­ciń­stwo wśród lu­dzi – naj­pierw w Pod­gó­rzu, a po­tem w cen­trum – od­wie­dza­jąc z mat­ką za­moż­nych i wy­bit­nych oby­wa­te­li mia­sta, i dla­te­go roz­po­znał wśród ciał kil­ka zna­jo­mych twa­rzy, sta­rych klien­tów mat­ki, lu­dzi, któ­rzy wy­py­ty­wa­li go o szko­łę (cho­dził do Ko­ściusz­ki), otrzy­my­wa­li mą­dre jak na dziec­ko od­po­wie­dzi i czę­sto­wa­li go sło­dy­cza­mi za wy­gląd i urok. Te­raz le­że­li ha­nieb­nie wy­eks­po­no­wa­ni i po­mie­sza­ni na za­la­nym krwią po­dwó­rzu.

Pfef­fer­ber­go­wi ja­koś nie przy­szło do gło­wy szu­kać w prze­ra­ża­ją­cym sto­sie zwłok swo­jej żony i mał­żeń­stwa H. Do­znał uczu­cia, że nie na dar­mo zna­lazł się w tym miej­scu. Wie­rzył nie­wzru­sze­nie, że na­dej­dą lep­sze cza­sy, cza­sy spra­wie­dli­wych try­bu­na­łów. Miał po­czu­cie, że jest świad­kiem. Po­dob­ne­go uczu­cia do­znał wcze­śniej Schin­dler na wzgó­rzu nad Rę­kaw­ką.

Uwa­gę Po­ld­ka od­wró­ci­ła fala lu­dzi idą­cych Wę­gier­ską w stro­nę bra­my przy Rę­kaw­ce. Szli nie z de­spe­ra­cją, ale ocię­ża­le, jak ro­bot­ni­cy do pra­cy w po­nie­dział­ko­wy ra­nek czy jak ki­bi­ce pił­kar­scy po prze­gra­nym me­czu swo­jej dru­ży­ny. Zo­ba­czył wśród nich są­sia­dów z Jó­ze­fiń­skiej. Opu­ścił po­dwór­ko, nio­sąc w so­bie jak broń pa­mięć tego, co zo­ba­czył. Co się sta­ło z Milą? Do­wie­dział się, że już ją za­bra­li. Son­der­kom­man­do skoń­czy­ło ro­bo­tę. Te­raz pew­nie bę­dzie już za bra­mą, w dro­dze do Pła­szo­wa.

Oczy­wi­ście mie­li z Milą plan awa­ryj­ny, przy­go­to­wa­ny na taką wła­śnie oko­licz­ność. Gdy­by jed­no z nich zna­la­zło się w Pła­szo­wie, le­piej bę­dzie, je­śli dru­gie spró­bu­je po­zo­stać poza obo­zem. Wie­dział, że Mila ma dar nie­rzu­ca­nia się w oczy, cen­ny dar dla więź­nia, ale też, że bar­dzo bę­dzie jej do­skwie­rał głód. On za­tem musi ją za­opa­try­wać z ze­wnątrz. Był pe­wien, że da się to za­ła­twić. Nie była to jed­nak ła­twa de­cy­zja: otu­ma­nio­ny, sła­bo strze­żo­ny przez SS tłum, po­dą­ża­ją­cy ku po­łu­dnio­wej bra­mie i do fa­bryk za dru­ta­mi Pła­szo­wa, do­wo­dził, że tam wła­śnie więk­szość lu­dzi wi­dzia­ła, być może słusz­nie, moż­li­wość prze­trwa­nia.

Po­mi­mo póź­nej już pory świa­tło było ostre, jak­by miał pa­dać śnieg. Po­ld­ko­wi uda­ło się przejść przez uli­cę i wejść do opu­sto­sza­łych miesz­kań. Za­sta­na­wiał się, czy rze­czy­wi­ście są pu­ste, czy może peł­ne lu­dzi, ukry­tych mniej lub bar­dziej spryt­nie, któ­rzy byli prze­ko­na­ni, że gdzie­kol­wiek SS ich za­bie­rze, i tak skoń­czą w ko­mo­rze ga­zo­wej.

Po­ldek roz­glą­dał się za jak naj­lep­szą kry­jów­ką. Przez po­dwór­ka prze­do­stał się do skła­du drew­na na Jó­ze­fiń­skiej. Drew­no sta­no­wi­ło to­war de­fi­cy­to­wy. Nie było tam więk­szej bu­dow­li z de­sek, za któ­rą moż­na by się scho­wać. Naj­lep­sze miej­sce było za że­la­zny­mi bra­ma­mi przy wjeź­dzie na plac. Ich wiel­kość i czerń zda­wa­ły się obie­cy­wać bez­piecz­ną noc. Póź­niej nie po­tra­fił uwie­rzyć, że wy­brał je z ta­kim en­tu­zja­zmem.

Sku­lił się za jed­ną z bram, któ­ra sta­ła opar­ta o ścia­nę opusz­czo­ne­go ba­ra­ku biu­ro­we­go. Przez szpa­rę mię­dzy bra­mą a słup­kiem miał wi­dok na Jó­ze­fiń­ską w kie­run­ku, z któ­re­go przy­szedł. Zza lo­do­wa­te­go ka­wał­ka bla­chy oglą­dał wy­ci­nek zim­ne­go wie­czo­ru w ko­lo­rze świe­cą­cej sza­ro­ści i szczel­niej otu­lił się płasz­czem. Ja­kiś czło­wiek z żoną spie­szył w stro­nę bra­my, zyg­za­kiem wy­mi­ja­jąc le­żą­ce na zie­mi za­wi­niąt­ka, wa­liz­ki na próż­no pod­pi­sa­ne du­ży­mi li­te­ra­mi, oznaj­mia­ją­cy­mi w wie­czor­nym świe­tle: Kle­in­feld, Luh­rer, Bau­me, We­in­berg, Smo­lar, Struś, Ro­sen­thal, Bir­man, Ze­itlin. Na­zwi­ska, na któ­re nie zo­sta­ną wy­sta­wio­ne żad­ne po­kwi­to­wa­nia. „Sto­sy przed­mio­tów wy­peł­nio­nych wspo­mnie­nia­mi” – pi­sał o ta­kich sce­nach mło­dy ar­ty­sta Bau. „Gdzie są moje skar­by?”

Spo­za po­bo­jo­wi­ska po­rzu­co­nych ba­ga­ży sły­szał agre­syw­ne szcze­ka­nie psów. Po­tem na Jó­ze­fiń­skiej, na chod­ni­ku po prze­ciw­nej stro­nie, po­ja­wi­ło się trzech es­es­ma­nów, z któ­rych jed­ne­go cią­gnę­ły do przo­du dwa roz­ju­szo­ne psy po­li­cyj­ne. Zwie­rzę­ta wcią­gnę­ły swe­go opie­ku­na pod nu­mer 41 na Jó­ze­fiń­skiej, a po­zo­sta­li dwaj cze­ka­li na chod­ni­ku. Psy po­chła­nia­ły więk­szość uwa­gi Po­ld­ka. Wy­glą­da­ły na krzy­żów­kę dal­ma­tyń­czy­ków z owczar­ka­mi nie­miec­ki­mi. Kra­ków na­dal był dla Pfef­fer­ber­ga przy­ja­znym mia­stem, a te psy wy­glą­da­ły obco, jak­by je spro­wa­dzo­no z ja­kie­goś in­ne­go, bar­dziej be­stial­skie­go get­ta. Na­wet bo­wiem w tej ostat­niej go­dzi­nie, wśród po­roz­rzu­ca­nych pa­kun­ków, ukry­ty za że­la­zną bra­mą, dzię­ko­wał lo­so­wi za to mia­sto; był prze­ko­na­ny, że osta­tecz­ne okru­cień­stwa po­peł­nia się w ja­kichś in­nych, nie tak mi­łych miej­scach. To ostat­nie od­czu­cie zo­sta­ło zma­za­ne w cią­gu na­stęp­nych trzy­dzie­stu se­kund. Naj­gor­sza rzecz sta­ła się bo­wiem w Kra­ko­wie. Przez szpa­rę w bra­mie zo­ba­czył wy­da­rze­nie, któ­re uprzy­tom­ni­ło mu, że je­śli ist­nie­je bie­gun zła, to nie znaj­du­je się on, jak przy­pusz­czał, w Tar­no­wie, Czę­sto­cho­wie, Lwo­wie czy War­sza­wie, tyl­ko tu­taj, po pół­noc­nej stro­nie uli­cy Jó­ze­fiń­skiej, o sto dwa­dzie­ścia kro­ków od nie­go. Z nu­me­ru 41 wy­szła krzy­czą­ca ko­bie­ta z dziec­kiem. Je­den pies trzy­mał za ma­te­riał su­kien­ki, za cia­ło na bio­drze. Es­es­man od psów wziął z jej rąk dziec­ko i rzu­cił nim o ścia­nę. Dźwięk ude­rze­nia ka­zał Pfef­fer­ber­go­wi za­mknąć oczy. Usły­szał strzał, któ­ry po­ło­żył kres wrza­skli­wym pro­te­stom ko­bie­ty.

Tak samo jak oce­niał licz­bę tru­pów na sto­sie pod szpi­ta­lem na sześć­dzie­siąt czy sie­dem­dzie­siąt, tak za­wsze bę­dzie ze­zna­wał, że dziec­ko mia­ło dwa lub trzy lata.

Chy­ba za­nim jesz­cze ko­bie­ta sko­na­ła, a z pew­no­ścią za­nim on sam zdał so­bie spra­wę, że się po­ru­sza – jak­by de­cy­zja wy­szła z ja­kie­goś ośrod­ka od­wa­gi w głę­bi mó­zgu – Pfef­fer­berg zre­zy­gno­wał z ukry­cia za zim­ną że­la­zną bra­mą i zna­lazł się na otwar­tej prze­strze­ni pla­cu. Przy­jął na­tych­miast woj­sko­wą po­sta­wę, wy­uczo­ną w pol­skim woj­sku. Opu­ścił skład drew­na jak czło­wiek z waż­ną mi­sją do speł­nie­nia, po­chy­lił się i za­czął pod­no­sić z uli­cy pa­kun­ki i ba­ga­że i ukła­dać je w stos pod ścia­ną skła­du. Sły­szał, jak trzej es­es­ma­ni się zbli­ża­ją; war­czą­cy od­dech psów sta­wał się co­raz wy­raź­niej­szy, a ich na­prę­żo­ne smy­cze sym­bo­li­zo­wa­ły nie­zno­śne na­pię­cie tego wie­czo­ra. Gdy uznał, że są o ja­kieś dzie­sięć kro­ków od nie­go, wy­pro­sto­wał się i uda­jąc kar­ne­go Żyda o pew­nej eu­ro­pej­skiej ogła­dzie po­zwo­lił so­bie ich do­strzec. Ich buty i bry­cze­sy były opry­ska­ne krwią, ale nie wsty­dzi­li się po­ka­zy­wać w ta­kim sta­nie in­nym. Ofi­cer w środ­ku był naj­wyż­szy. Nie wy­glą­dał na mor­der­cę: jego twarz zdra­dza­ła wraż­li­wość, usta miał sub­tel­nie za­ry­so­wa­ne.

Pfef­fer­berg w swo­im wy­świech­ta­nym ubra­niu strze­lił tek­tu­ro­wy­mi ob­ca­sa­mi, tak jak to się ro­bi­ło w pol­skim woj­sku, i za­sa­lu­to­wał temu wy­so­kie­mu w środ­ku. Nie znał stop­ni w SS i nie wie­dział, jak się do nie­go zwró­cić.

– Herr… – za­czął – Herr Kom­man­dant!

Jego umysł w ob­li­czu śmier­ci pod­su­nął mu ten ty­tuł z fer­tycz­ną ener­gią. Oka­zał się sło­wem naj­wła­ściw­szym, wy­so­kim ofi­ce­rem bo­wiem był sam Amon Göth, w peł­ni swych sił wi­tal­nych, dum­ny z po­stę­pów ak­cji i tak zdol­ny do na­tych­mia­sto­we­go, in­stynk­tow­ne­go oka­zy­wa­nia swej wła­dzy, jak Pfef­fer­berg do na­tych­mia­sto­we­go i in­stynk­tow­ne­go wy­bie­gu.

– Herr Kom­man­dant, mel­du­ję po­słusz­nie, że otrzy­ma­łem roz­kaz ze­brać wszyst­kie to­boł­ki z dro­gi, żeby nie ta­ra­so­wa­ły przej­ścia.

Psy przez ob­ro­że wy­cią­ga­ły ku nie­mu gło­wy. Spo­dzie­wa­ły się – co wy­ni­ka­ło z ich tre­su­ry i prze­bie­gu po­dob­nych ak­cji – że będą mo­gły się rzu­cić na ręce i pa­chwi­ny Pfef­fer­ber­ga. Ich dzi­kie war­cze­nie było peł­ne prze­ra­ża­ją­cej pew­no­ści co do skut­ków ta­kie­go ata­ku, a pro­blem po­le­gał tyl­ko na tym, czy es­es­man na lewo od ko­men­dan­ta bę­dzie miał dość siły, by je po­wstrzy­mać. Pfef­fer­berg nie li­czył na wie­le. Nie zdzi­wił­by się, gdy­by na­gle zna­lazł się pod psa­mi, od któ­rych zę­bów mo­gła wy­zwo­lić go tyl­ko kula. Je­śli tej ko­bie­cie nie uda­ło się ni­cze­go zwo­jo­wać ma­cie­rzyń­ski­mi bła­ga­nia­mi, to on nie miał szans ze swo­imi opo­wie­ścia­mi o to­boł­kach, o uprzą­ta­niu uli­cy, na któ­rej tak czy owak wszel­ki ruch zo­stał zli­kwi­do­wa­ny.

Ale Pfef­fer­berg roz­ba­wił ko­men­dan­ta bar­dziej niż ko­bie­ta. Oto stoi taki get­to­mensch, bawi się w żoł­nie­rza przed trze­ma ofi­ce­ra­mi SS i skła­da mel­du­nek – słu­żal­czy, je­śli praw­dzi­wy, nie­mal przy­mil­ny, je­śli nie. Poza tym jego za­cho­wa­nie wy­ła­my­wa­ło się z tra­dy­cyj­ne­go sty­lu ofiar. Ze wszyst­kich ska­za­nych dziś na śmierć ani je­den nie pró­bo­wał stu­kać ob­ca­sa­mi. Herr Kom­man­dant może za­tem sko­rzy­stać z kró­lew­skie­go pra­wa oka­za­nia ir­ra­cjo­nal­ne­go, nie­spo­dzie­wa­ne­go roz­ba­wie­nia. Od­chy­lił gło­wę do tyłu, roz­cią­gnął swą dłu­gą gór­ną war­gę i ro­ze­śmiał się sze­ro­ko i szcze­rze, a jego ko­le­dzy uśmie­cha­li się i ki­wa­li gło­wa­mi tak dłu­go, jak dłu­go trwał śmiech prze­ło­żo­ne­go.

Swym do­sko­na­łym ba­ry­to­nem Unter­sturm­füh­rer Amon Göth po­wie­dział:

– Zaj­mie­my się wszyst­kim. Ostat­nia gru­pa opusz­cza get­to. Ver­schwin­de!

Zni­kaj, stu­ka­ją­cy ob­ca­sa­mi pol­ski żoł­nie­rzy­ku!

Pfef­fer­berg za­czął biec nie oglą­da­jąc się za sie­bie i nie zdzi­wił­by się, gdy­by po­ło­żył go strzał z tyłu. Bie­giem do­tarł do rogu Wę­gier­skiej i skrę­cił, mi­nął po­dwór­ko szpi­tal­ne, na któ­rym przed kil­ko­ma go­dzi­na­mi był świad­kiem zbrod­ni. Kie­dy zbli­żał się do bra­my, było już ciem­no i ostat­nie zna­jo­me ulicz­ki get­ta znik­nę­ły w mro­ku. Na Ryn­ku Pod­gór­skim sta­ła ostat­nia gro­ma­da więź­niów, oto­czo­na luź­nym kor­do­nem SS i Ukra­iń­ców.

– Je­stem chy­ba ostat­nim ży­wym stam­tąd – po­wie­dział lu­dziom w tłu­mie.

Albo on, albo ju­bi­ler Wul­kan z żoną i sy­nem. Przez kil­ka ostat­nich mie­się­cy Wul­kan pra­co­wał w fa­bry­ce „Po­stęp”. Wie­dząc, co ma się stać, udał się do ko­mi­sa­rza Unkel­ba­cha z du­żym dia­men­tem cho­wa­nym przez dwa lata w pod­szew­ce płasz­cza.

– Herr Unkel­bach – po­wie­dział do nie­go – pój­dę, gdzie mi każą, ale moja żona nie znie­sie tego wrza­sku i gwał­tu.

Wul­kan z żoną i sy­nem mie­li cze­kać w ko­mi­sa­ria­cie OD pod ochro­ną zna­jo­me­go ży­dow­skie­go po­li­cjan­ta, aż Herr Unkel­bach przyj­dzie i za­pro­wa­dzi ich bez­piecz­nie do Pła­szo­wa.

Od rana sie­dzie­li w ką­cie ko­mi­sa­ria­tu, lecz to ocze­ki­wa­nie było nie mniej dra­ma­tycz­ne, niż gdy­by zo­sta­li w swo­jej kuch­ni. Chło­piec był na prze­mian znu­dzo­ny i prze­ra­żo­ny, żona nie prze­sta­wa­ła mu ro­bić sy­czą­cych wy­mó­wek. „Gdzie on jest? Czy on w ogó­le przyj­dzie? Co za lu­dzie, co za lu­dzie!” Wcze­snym po­po­łu­dniem Unkel­bach rze­czy­wi­ście się po­ka­zał: przy­szedł do ko­mi­sa­ria­tu sko­rzy­stać z ustę­pu i na­pić się kawy. Wul­kan, wy­cho­dząc z kan­ce­la­rii, w któ­rej cze­kał, zo­ba­czył ta­kie­go Unkel­ba­cha, ja­kie­go ni­g­dy jesz­cze nie wi­dział: w mun­du­rze pod­ofi­ce­ra SS, pa­lą­ce­go i wy­mie­nia­ją­ce­go gło­śne, oży­wio­ne zda­nia z in­nym es­es­ma­nem. W jed­nej ręce trzy­mał fi­li­żan­kę z kawą, w dru­giej pa­pie­ro­sa, któ­rym za­cią­gał się głę­bo­ko, na ba­rier­ce ko­mi­sa­ria­tu, ni­czym od­po­czy­wa­ją­ce zwie­rzę, le­żał pi­sto­let. Na gor­sie mun­du­ru wi­dać było śla­dy krwi. Oczy, skie­ro­wa­ne w stro­nę Wul­ka­na, nie wi­dzia­ły go. Wul­kan od razu zro­zu­miał, że Unkel­bach nie tyle wy­co­fał się z umo­wy, co po pro­stu o niej za­po­mniał. Ten czło­wiek był pi­ja­ny, i to nie al­ko­ho­lem. Gdy­by Wul­kan prze­mó­wił, od­po­wie­dzią by­ło­by spoj­rze­nie peł­ne ab­so­lut­ne­go zdzi­wie­nia. A za nim praw­do­po­dob­nie coś dużo gor­sze­go. Wul­kan zre­zy­gno­wał i wró­cił do żony.

– Cze­mu z nim nie po­mó­wisz? – py­ta­ła w kół­ko. – Ja z nim po­mó­wię, je­śli jesz­cze jest.

W tym mo­men­cie jed­nak zo­ba­czy­ła cień w oczach męża i wy­chy­liw­szy się, spoj­rza­ła zza drzwi. Unkel­bach wła­śnie zbie­rał się do wyj­ścia. Zo­ba­czy­ła mun­dur opry­ska­ny krwią drob­nych han­dla­rzy i ich żon. Jęk­nę­ła i wró­ci­ła na swo­je miej­sce.

Po­dob­nie jak jej mąż po­pa­dła te­raz w roz­pacz i cze­ka­nie sta­ło się dla niej nie­co ła­twiej­sze. Zna­jo­my ode­man przy­wró­cił im zwy­kły rytm na­dziei i nie­pew­no­ści. Po­wie­dział, że cała OD, poza pre­to­ria­na­mi Spi­ry, ma do szó­stej wie­czór opu­ścić get­to i Wie­lic­ką udać się do Pła­szo­wa. Spró­bu­je upchnąć Wul­ka­nów na jed­nej z fur­ma­nek.

Gdy zmrok za­padł na tra­sie bie­gu Pfef­fer­ber­ga, gdy ostat­nia gru­pa więź­niów ze­bra­ła się na Ryn­ku Pod­gór­skim, gdy dok­tor H. z żoną szedł na wschód w to­wa­rzy­stwie ha­ła­śli­wych, pi­ja­nych Po­la­ków, uda­jąc jed­ne­go z nich, gdy od­dzia­ły Son­der­kom­man­do od­po­czy­wa­ły, pa­ląc pa­pie­ro­sy przed ostat­nim prze­szu­ka­niem ka­mie­nic, pod drzwi ko­mi­sa­ria­tu pod­je­cha­ły dwa kon­ne wozy. Ode­ma­ni ukry­li Wul­ka­nów pod ster­tą pu­deł z pa­pie­ra­mi i górą odzie­ży. Sym­che Spi­ry i jego ko­le­gów z OD nie było wi­dać; pra­co­wa­li gdzieś na uli­cach, po­pi­ja­li kawę z pod­ofi­ce­ra­mi, czci­li swój nie za­gro­żo­ny byt w ra­mach sys­te­mu.

Za­nim wozy mi­nę­ły bra­mę get­ta, roz­płasz­cze­ni na de­skach Wul­ka­no­wie usły­sze­li z po­zo­sta­ją­cych w tyle ulic od­głos nie­mal cią­głe­go ognia z bro­ni krót­kiej i dłu­giej. Zna­czy­ło to, że Amon, Göth, Wil­li Ha­ase, Al­bert Hu­jar, Horst Pi­la­rzik i set­ki in­nych wpa­da­ją do schow­ków na stry­chach, od­kry­wa­ją po­dwój­ne su­fi­ty, za­glą­da­ją do skrzyń w piw­ni­cach i znaj­du­ją tych, któ­rzy przez cały dzień za­cho­wy­wa­li peł­ną na­dziei ci­szę.

Zna­le­zio­no ta­kich po­nad czte­ry ty­sią­ce. Wszyst­kich roz­strze­la­no na uli­cach. Przez na­stęp­ne dwa dni wy­wo­żo­no ich zwło­ki otwar­ty­mi cię­ża­rów­ka­mi do Pła­szo­wa i cho­wa­no w dwóch zbio­ro­wych mo­gi­łach w la­sku za no­wym obo­zem.

Загрузка...