Prolog

Je­sień 1943

Była póź­na pol­ska je­sień. Z domu przy uli­cy Stra­szew­skie­go, bie­gną­cej skra­jem kra­kow­skie­go Sta­re­go Mia­sta, wy­szedł wy­so­ki mło­dy męż­czy­zna. Miał na so­bie dro­gi płaszcz, na­rzu­co­ny na dwu­rzę­do­wy smo­king z dużą, ozdob­ną swa­sty­ką w kla­pie. Pod­szedł do swo­je­go szo­fe­ra, któ­ry wy­pusz­cza­jąc z ust ob­łocz­ki pary, cze­kał przy otwar­tych drzwiach wiel­kiej i na­wet w za­pa­da­ją­cym zmierz­chu błysz­czą­cej li­mu­zy­ny mar­ki „Ad­ler”.

– Niech pan uwa­ża na chod­nik, Herr Schin­dler – po­wie­dział szo­fer. – Śli­ski jak przy­go­da z wdo­wą.

Dla ob­ser­wa­to­ra tej zi­mo­wej scen­ki nie­któ­re spra­wy od razu sta­ją się ja­sne. Ten wy­so­ki mło­dy męż­czy­zna już do koń­ca swo­ich dni bę­dzie no­sił dwu­rzę­do­we smo­kin­gi, bę­dzie, jako po tro­sze in­ży­nier, za­chwy­cał się wspa­nia­ły­mi sa­mo­cho­da­mi, i za­wsze bę­dzie ta­kim czło­wie­kiem, któ­re­mu oso­bi­sty szo­fer może bez­piecz­nie rzu­cić ko­le­żeń­ski dow­cip.

Jed­nak taka cha­rak­te­ry­sty­ka nie po­ka­zu­je ca­łej praw­dy. Jest to bo­wiem opo­wieść o czło­wie­ku, w któ­rym zwy­cię­ży­ło do­bro, i to zwy­cię­ży­ło w spo­sób wy­mier­ny, sta­ty­stycz­ny, jed­no­znacz­ny. Je­śli za­brać się do rze­czy od dru­giej stro­ny – je­śli spi­sać da­ją­ce się prze­wi­dzieć, wy­mier­ne po­wo­dze­nie, ja­kie osią­ga zło, wte­dy ła­two jest po­pi­sać się mą­dro­ścią, iro­nią, wni­kli­wo­ścią, ła­two unik­nąć fał­szy­we­go pa­to­su. Ła­two wy­ka­zać, jak nie­uchron­nie zło opa­no­wu­je wszyst­ko, co moż­na by na­zwać kan­wą opo­wie­ści, na­wet je­śli do­bru uda się na ko­niec za­cho­wać kil­ka im­pon­de­ra­bi­liów jak god­ność i sa­mo­po­zna­nie. Mor­der­cza ludz­ka złość jest osią nar­ra­cji, grzech pier­wo­rod­ny pa­li­wem hi­sto­rii. Lecz pi­sa­nie o cno­cie to przed­się­wzię­cie ry­zy­kow­ne.

„Cno­ta” jest jed­nak po­ję­ciem tak nie­bez­piecz­nym, że mu­si­my po­spie­szyć z pew­nym wy­ja­śnie­niem: Herr Oskar Schin­dler, idą­cy w wy­czysz­czo­nych bu­tach po ob­lo­dzo­nym chod­ni­ku sta­rej, ele­ganc­kiej dziel­ni­cy Kra­ko­wa, nie był czło­wie­kiem cno­tli­wym w tra­dy­cyj­nym sen­sie tego sło­wa. Miesz­ka­nie, któ­re zaj­mo­wał, dzie­lił ze swo­ją nie­miec­ką ko­chan­ką, a rów­no­cze­śnie miał ro­mans z pol­ską se­kre­tar­ką. Jego żona Emi­lia wo­la­ła miesz­kać na Mo­ra­wach, co nie zna­czy, że w ogó­le męża nie od­wie­dza­ła. Dla wszyst­kich tych ko­biet był Schin­dler wspa­nia­łym i hoj­nym ko­chan­kiem. Jed­nak przy nor­mal­nej in­ter­pre­ta­cji „cno­ty” nie jest to żad­ne uspra­wie­dli­wie­nie.

Nie stro­nił też od al­ko­ho­lu. Cza­sem pił dla sa­mej przy­jem­no­ści pi­cia, kie­dy in­dziej pił z ludź­mi, z któ­ry­mi współ­pra­co­wał – z urzęd­ni­ka­mi, es­es­ma­na­mi – a więc z po­wo­du in­te­re­sów. Pił jed­nak bar­dzo ostroż­nie, to zna­czy – ni­g­dy się nie upi­jał; co też pew­nie dla mo­ra­li­stów nie by­ło­by oko­licz­no­ścią ła­go­dzą­cą. I choć za­słu­gi Schin­dle­ra są do­brze udo­ku­men­to­wa­ne, to jed­nak on sam nie był po­sta­cią jed­no­znacz­ną. Jak­kol­wiek by było, dzia­łał po­śród – lub przy­naj­mniej z ra­mie­nia – zde­ge­ne­ro­wa­ne­go i bar­ba­rzyń­skie­go sys­te­mu, sys­te­mu, któ­ry za­peł­nił Eu­ro­pę obo­za­mi wszel­kie­go typu, ale kon­se­kwent­nie nie­ludz­ki­mi, i stwo­rzył od­cię­tą od świa­ta ar­mię więź­niów. Naj­le­piej więc bę­dzie roz­po­cząć od ja­kie­goś przy­kła­du cha­rak­te­ry­zu­ją­ce­go mo­ral­ność Herr Schin­dle­ra oraz od miejsc i lu­dzi, z któ­ry­mi dzię­ki tej mo­ral­no­ści się zwią­zał.

Przy koń­cu uli­cy Stra­szew­skie­go, nad sa­mo­cho­dem, za­ma­ja­czy­ła ciem­na bry­ła Wa­we­lu, z któ­re­go pierw­szy praw­nik Par­tii Na­ro­do­wo-So­cja­li­stycz­nej, Hans Frank, rzą­dził Ge­ne­ral­ną Gu­ber­nią. Jak z pa­ła­cu okrut­ne­go ol­brzy­ma, nie do­cho­dzi­ło stam­tąd żad­ne świa­tło. Ani Schin­dler, ani jego szo­fer nie spoj­rze­li w górę ku stro­mym, obron­nym mu­rom, kie­dy sa­mo­chód skrę­cał na po­łu­dnio­wy wschód w stro­nę Wi­sły. War­tow­ni­cy na mo­ście Ko­ściusz­ki, pil­nu­ją­cy, aby w cza­sie go­dzi­ny po­li­cyj­nej nikt nie po­ru­szał się mię­dzy Kra­ko­wem a Pod­gó­rzem, byli przy­zwy­cza­je­ni do wi­do­ku sa­mo­cho­du „Ad­ler”, do twa­rzy Schin­dle­ra, do oka­zy­wa­nej przez szo­fe­ra prze­pust­ki. Schin­dler czę­sto prze­jeż­dżał przez ten punkt kon­tro­li, kie­dy je­chał ze swo­jej fa­bry­ki (gdzie rów­nież miał miesz­ka­nie) do mia­sta albo spod domu na Stra­szew­skie­go do fa­bry­ki na Za­bło­ciu. Wi­dzie­li go też czę­sto po zmierz­chu, gdy ubra­ny ofi­cjal­nie lub pół­ofi­cjal­nie prze­jeż­dżał w jed­ną lub dru­gą stro­nę, czy to na ja­kąś ko­la­cję, czy na przy­ję­cie, czy do czy­jejś al­ko­wy, lub, tak jak dziś, do od­le­głe­go o dzie­sięć ki­lo­me­trów obo­zu pra­cy przy­mu­so­wej w Pła­szo­wie na ko­la­cję u haupt­sturm­füh­re­ra SS, Amo­na Götha, wy­so­ko po­sta­wio­ne­go lu­bież­ni­ka. Schin­dler miał opi­nię czło­wie­ka, któ­ry z oka­zji świąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia chęt­nie roz­da­je al­ko­hol, więc ja­dą­cy przez most sa­mo­chód prze­pusz­czo­no do Pod­gó­rza bez więk­szej zwło­ki.

To pew­ne, że Herr Schin­dler, po­mi­mo upodo­ba­nia do do­bre­go je­dze­nia i pi­cia, je­chał na dzi­siej­szą ko­la­cję u ko­men­dan­ta Götha ra­czej z obrzy­dze­niem niż z pod­nie­ce­niem. Pi­ja­ty­ki u Amo­na za­wsze były za­ję­ciem od­ra­ża­ją­cym. Nie­mniej jed­nak nie­smak, jaki czuł Schin­dler, miał w so­bie coś ta­kie­go, co na śre­dnio­wiecz­nych ma­lo­wi­dłach spra­wie­dli­wi oka­zu­ją wy­klę­tym. Uczu­cie to do­ku­cza­ło Oska­ro­wi, ale go nie znie­chę­ca­ło.

W obi­tym czar­ną skó­rą wnę­trzu „Ad­le­ra”, mkną­ce­go wzdłuż to­rów tram­wa­jo­wych przez nie­daw­ne jesz­cze ży­dow­skie get­to, Schin­dler jak zwy­kle, pa­lił pa­pie­ro­sa za pa­pie­ro­sem. Ale poza tym był opa­no­wa­ny. A na­wet wy­twor­ny. Jego za­cho­wa­nie świad­czy­ło o tym, że nie był to czło­wiek, któ­ry by się mar­twił, jak zdo­być na­stęp­ną pacz­kę pa­pie­ro­sów i ko­lej­ną bu­tel­kę ko­nia­ku. Tyl­ko on mógł­by nam po­wie­dzieć, czy mu­siał się po­cie­szać bu­tel­ką, kie­dy mi­jał ci­chą i ciem­ną wieś Pro­ko­cim i wi­dział na li­nii ko­le­jo­wej pro­wa­dzą­cej do Lwo­wa sznur nie­ru­cho­mych wa­go­nów by­dlę­cych, w któ­rych mo­gło znaj­do­wać się woj­sko, więź­nio­wie lub na­wet – choć tu praw­do­po­do­bień­stwo było ni­kłe – by­dło.

Da­lej w po­lach „Ad­ler” skrę­cił w pra­wo, w uli­cę, któ­ra jak na iro­nię na­zy­wa­ła się Je­ro­zo­lim­ska. Tej nocy, peł­nej wy­ra­zi­stych, mroź­nych kon­tu­rów, Schin­dler doj­rzał u stóp wzgó­rza naj­pierw zbu­rzo­ną sy­na­go­gę, a po­tem miej­sce wte­dy ucho­dzą­ce za Je­ru­za­lem – Obóz Pra­cy Przy­mu­so­wej Pła­szów, czy­li mia­sto ba­ra­ków, za­lud­nio­ne dwu­dzie­sto­ma ty­sią­ca­mi nie­spo­koj­nych Ży­dów, Po­la­ków i Cy­ga­nów. Pil­nu­ją­cy bra­my ukra­iń­scy i nie­miec­cy straż­ni­cy uprzej­mie po­zdro­wi­li Schin­dle­ra, zna­li go bo­wiem tak samo do­brze jak ich ko­le­dzy na mo­ście Ko­ściusz­ki.

Koło bu­dyn­ku ad­mi­ni­stra­cji „Ad­ler” wje­chał na obo­zo­wą dro­gę, wy­bru­ko­wa­ną ży­dow­ski­mi ka­mie­nia­mi na­grob­ny­mi. Jesz­cze dwa lata temu miej­sce to było ży­dow­skim cmen­ta­rzem. Ko­men­dant Amon Göth, któ­ry uwa­żał się za po­etę, użył do bu­do­wy obo­zu ta­kich me­ta­for, ja­kie tyl­ko mu przy­szły do gło­wy. Owa me­ta­fo­ra, z po­trza­ska­nych ka­mie­ni na­grob­nych, bie­gła przez śro­dek obo­zu, dzie­ląc go na dwie czę­ści; jed­nak nie się­ga­ła ona wil­li, któ­rą zaj­mo­wał po­etycz­nie uspo­so­bio­ny ko­men­dant.

Na pra­wo, za ba­ra­kiem straż­ni­ków, stał bu­dy­nek by­łej ży­dow­skiej kost­ni­cy. Zda­wa­ła się ona oznaj­miać, że tu­taj każ­da śmierć jest na­tu­ral­na, ze sta­ro­ści; że wszy­scy zmar­li otrzy­mu­ją tu­taj po­śmiert­ny przy­odzie­wek. Tym­cza­sem bu­dy­nek ten słu­żył te­raz jako staj­nia dla koni ko­men­dan­ta. Mimo że Schin­dler był przy­zwy­cza­jo­ny do jej wi­do­ku, nie jest wy­klu­czo­ne, że za każ­dym ra­zem re­ago­wał nań iro­nicz­nym chrząk­nię­ciem. Re­agu­jąc na każ­dą iro­nię no­wej Eu­ro­py wchła­nia­ło się ją, bra­ło się ją do ser­ca. Ale Schin­dler po­sia­dał nie­ogra­ni­czo­ną zdol­ność no­sze­nia w so­bie po­dob­ne­go ba­la­stu.

Wię­zień Po­ldek Pfef­fer­berg rów­nież zmie­rzał tego wie­czo­ra do wil­li ko­men­dan­ta. Li­siek, dzie­więt­na­sto­let­ni słu­żą­cy ko­men­dan­ta, przy­szedł do ba­ra­ku Pfef­fer­ber­ga z prze­pust­ka­mi pod­pi­sa­ny­mi przez pod­ofi­ce­ra SS. Chło­piec miał kło­pot, któ­ry po­le­gał na tym, że na wan­nie ko­men­dan­ta upar­cie po­zo­sta­wa­ła nie­da­ją­ca się usu­nąć smu­ga osa­du i Li­siek bał się, że mu się za to obe­rwie, kie­dy ko­men­dant przyj­dzie wziąć po­ran­ną ką­piel. Pfef­fer­berg, któ­ry był na­uczy­cie­lem Li­ska w gim­na­zjum w Pod­gó­rzu, pra­co­wał w obo­zo­wym warsz­ta­cie sa­mo­cho­do­wym i miał do­stęp do roz­pusz­czal­ni­ków. Tak więc w to­wa­rzy­stwie Li­ska po­szedł Pfef­fer­berg do warsz­ta­tu, przy­niósł dłu­gi, owi­nię­ty na koń­cu szma­tą kij i pusz­kę z roz­pusz­czal­ni­kiem. Wcho­dze­nie do wil­li ko­men­dan­ta na­le­ża­ło do wąt­pli­wych przy­jem­no­ści, ale wią­za­ła się z nim na­dzie­ja, że do­sta­nie się tro­chę je­dze­nia od He­le­ny Hirsch, spo­nie­wie­ra­nej ży­dow­skiej słu­żą­cej Götha, do­brej dziew­czy­ny, któ­ra rów­nież była uczen­ni­cą Pfef­fer­ber­ga.

Kie­dy „Ad­ler” Schin­dle­ra miał do wil­li Götha jesz­cze oko­ło stu me­trów, za­czę­ły szcze­kać psy – dog, wil­czur i wszyst­kie inne, któ­re ko­men­dant trzy­mał w psiar­ni za do­mem. Sama wil­la, kwa­dra­to­wy bu­dy­nek z du­żym da­chem, mia­ła wzdłuż pię­tra bal­kon. Ścia­ny opa­sy­wał ta­ras z ba­lu­stra­dą. Amon Göth lu­bił la­tem być na po­wie­trzu. Od­kąd tu przy­był, przy­brał na wa­dze. Na­stęp­ne­go lata sta­nie się gru­bym czci­cie­lem słoń­ca, ale w tej aku­rat wer­sji Je­ru­za­lem nie bę­dzie na­ra­żo­ny na śmiesz­ność.

Przy drzwiach peł­nił tego wie­czo­ra służ­bę Unter­schar­füh­rer w bia­łych rę­ka­wicz­kach. Sa­lu­tu­jąc, sier­żant wpu­ścił Herr Schin­dle­ra do domu. W ko­ry­ta­rzu ukra­iń­ski słu­żą­cy Iwan wziął od nie­go płaszcz i ka­pe­lusz. Schin­dler po­kle­pał się po kie­sze­ni na pier­si, by się upew­nić, czy ma pre­zent dla go­spo­da­rza: zło­co­ną pa­pie­ro­śni­cę, ku­pio­ną na czar­nym ryn­ku. Amon miał tak wy­so­kie ubocz­ne do­cho­dy, szcze­gól­nie te w po­sta­ci skon­fi­sko­wa­nej bi­żu­te­rii, że czuł­by się ob­ra­żo­ny czymś, co nie było przy­naj­mniej po­zła­ca­ne, a i to był dla nie­go przy­jem­ny co praw­da, ale tyl­ko dro­biazg.

Przy po­dwój­nych drzwiach pro­wa­dzą­cych do ja­dal­ni gra­li bra­cia Ro­sner – Hen­ryk na skrzyp­cach, Le­opold na akor­de­onie. Na roz­kaz haupt­sturm­füh­re­ra Götha zdję­li nędz­ne odzie­nie, ja­kie w dzień no­si­li w obo­zo­wej ma­lar­ni, gdzie pra­co­wa­li, i wło­ży­li wie­czo­ro­we gar­ni­tu­ry, któ­re prze­cho­wy­wa­li w ba­ra­ku na ta­kie oka­zje. Oskar Schin­dler za­uwa­żył, że choć ko­men­dant po­dzi­wiał grę Ro­sne­rów, to oni ni­g­dy nie gra­li w jego wil­li swo­bod­nie. Zbyt do­brze zna­li Amo­na. Wie­dzie­li, że jest ka­pry­śny i skłon­ny do na­tych­mia­sto­wych eg­ze­ku­cji. Gra­li uważ­nie, ale my­śle­li tyl­ko o tym, czy ich mu­zy­ka nie ścią­gnie na nich na­głe­go gro­mu.

Przy sto­le Götha mia­ło tego wie­czo­ra za­siąść sied­miu męż­czyzn. Oprócz Schin­dle­ra wśród go­ści znaj­do­wa­li się: Ju­lian Szer­ner, szef kra­kow­skiej SS, i Obe­rsturm­ban­n­füh­rer Rolf Czur­da{1}, szef kra­kow­skie­go od­dzia­łu SD, służ­by bez­pie­czeń­stwa, for­ma­cji nie­ży­ją­ce­go już Re­in­har­da Hey­dri­cha. Ucho­dzi­li za go­ści szcze­gól­nie waż­nych, po­nie­waż obóz pod­le­gał ich wła­dzy. Byli oko­ło dzie­sięć lat star­si od Götha, a szef po­li­cji Szer­ner, w oku­la­rach, łysy i nie­co oty­ły, wy­glą­dał na czło­wie­ka w śred­nim wie­ku. Jed­nak bio­rąc pod uwa­gę roz­wią­zły tryb ży­cia jego pod­wład­ne­go, róż­ni­ca wie­ku mię­dzy nimi nie wy­da­wa­ła się tak duża.

Naj­star­szy w tym to­wa­rzy­stwie był Franz Bosch, we­te­ran pierw­szej woj­ny świa­to­wej, kie­row­nik róż­nych obo­zo­wych warsz­ta­tów, le­gal­nych i nie­le­gal­nych. Był on tak­że „do­rad­cą go­spo­dar­czym” Ju­lia­na Scher­ne­ra i pro­wa­dził in­te­re­sy w mie­ście.

Oskar gar­dził Bo­schem i obo­ma sze­fa­mi po­li­cji, Szer­ne­rem i Czur­dą. Nie­mniej jed­nak współ­pra­ca z nimi była nie­odzow­na dla funk­cjo­no­wa­nia fa­bry­ki na Za­bło­ciu – dla­te­go re­gu­lar­nie prze­sy­łał im pre­zen­ty. Je­dy­ny­mi go­ść­mi, z któ­ry­mi łą­czy­ło Oska­ra uczu­cie sym­pa­tii, byli Ju­lius Ma­dritsch, wła­ści­ciel fa­bry­ki mun­du­rów w obo­zie pła­szow­skim, oraz kie­row­nik w tej­że fa­bry­ce, Raj­mund Titsch. Ma­dritsch był o rok młod­szy od Oska­ra i od Götha. Był to czło­wiek przed­się­bior­czy, ale nie bez­względ­ny, i gdy­by go po­pro­sić o wy­ja­śnie­nia w spra­wie do­cho­dów obo­zo­wej fa­bry­ki, do­wo­dził­by, że daje ona za­trud­nie­nie czte­rem ty­siąc­om lu­dzi, a więc tym sa­mym chro­ni ich przed obo­zem śmier­ci. Raj­mund Titsch, czło­wiek po czter­dzie­st­ce, nie­po­zor­ny, za­mknię­ty w so­bie, z tych, co to wcze­śnie wy­cho­dzą z przy­jęć, za­rzą­dzał fa­bry­ką Ma­drit­scha; ko­rzy­sta­jąc ze swe­go sta­no­wi­ska prze­my­cał do niej cię­ża­rów­ki z żyw­no­ścią dla swo­ich więź­niów, ry­zy­ku­jąc w ten spo­sób po­byt w wię­zie­niu na Mon­te­lu­pich, w aresz­cie SS lub w Oświę­ci­miu.

Ta­kie więc gro­no go­ści zbie­ra­ło się zwy­kle w wil­li ko­men­dan­ta Götha.

Czte­ry za­pro­szo­ne ko­bie­ty, z ele­ganc­ko ucze­sa­ny­mi wło­sa­mi, ubra­ne w dro­gie suk­nie, były młod­sze od każ­de­go z męż­czyzn. Były to luk­su­so­we dziw­ki, Niem­ki i Po­lki. Nie­któ­re z nich ba­wi­ły tu już któ­ryś raz z rzę­du. Ich licz­ba stwa­rza­ła dwóm naj­star­szym ran­gą ofi­ce­rom moż­li­wość wy­bo­ru. Nie­miec­ka ko­chan­ka Götha, Ma­jo­la, kie­dy Göth urzą­dzał swo­je uczty, zo­sta­wa­ła w miesz­ka­niu w Kra­ko­wie. Trak­to­wa­ła ko­la­cje Götha jako mę­ską roz­ryw­kę, a więc taką, któ­ra ob­ra­ża­ła­by jej ko­bie­cą, sub­tel­ną na­tu­rę.

Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że obaj sze­fo­wie po­li­cji i ko­men­dant Göth na swój spo­sób lu­bi­li Oska­ra. Poza tym uwa­ża­li jed­nak, że jest w nim coś dziw­ne­go. Przy­pi­sy­wa­li to jego po­cho­dze­niu – Oskar był bo­wiem Niem­cem su­dec­kim. To coś ta­kie­go jak Ar­kan­sas wo­bec Man­hat­ta­nu albo Li­ver­po­ol wo­bec Cam­brid­ge. Do­my­śla­li się jego nie­cał­ko­wi­tej pra­wo­myśl­no­ści, ale osta­tecz­nie li­czy­ło się to, że umoż­li­wiał zdo­by­cie trud­no do­stęp­nych to­wa­rów, że miał moc­ną gło­wę i przy­tę­pio­ne, a cza­sem ru­basz­ne po­czu­cie hu­mo­ru. Wie­dzie­li, że Oskar jest ta­kim czło­wie­kiem, do któ­re­go wszy­scy się uśmie­cha­ją, ale któ­re­mu nie na­le­ży oka­zy­wać zbyt­nie­go uwiel­bie­nia.

Es­es­ma­ni, wi­dząc pod­nie­ce­nie, ja­kie za­pa­no­wa­ło wśród czte­rech za­pro­szo­nych ko­biet, do­my­śli­li się, że przy­szedł Schin­dler. Ci, któ­rzy zna­li Oska­ra, mó­wi­li o jego wiel­kim uro­ku, dzia­ła­ją­cym szcze­gól­nie na ko­bie­ty, u któ­rych miał ni­g­dy nie słab­ną­ce po­wo­dze­nie. Dwaj sze­fo­wie po­li­cji, Czur­da i Szer­ner, spoj­rze­li na nie­go z na­dzie­ją – dzię­ki nie­mu mo­gli li­czyć na więk­szą przy­chyl­ność za­pro­szo­nych ko­biet. Tym­cza­sem do Oska­ra pod­szedł Göth i po­dał mu rękę. Ko­men­dant był tego sa­me­go wzro­stu co Schin­dler i spra­wiał wra­że­nie czło­wie­ka bar­dzo oty­łe­go. Wra­że­nie to za­wdzię­czał swo­jej atle­tycz­nej bu­do­wie i wła­śnie wy­so­kie­mu wzro­sto­wi. Ale twarz – mimo iż Göth pił nie­przy­zwo­ite ilo­ści miej­sco­wej wód­ki – wy­glą­da­ła już nor­mal­nie.

Na­to­miast o wie­le go­rzej wy­glą­dał Bosch, go­spo­dar­czy cza­ro­dziej SS i Pła­szo­wa. Na przy­kład jego nos był cał­ko­wi­cie pur­pu­ro­wy; tlen, któ­ry na­le­żał się ży­łom jego twa­rzy, od lat słu­żył pod­sy­ca­niu błę­kit­ne­go pło­mie­nia spi­ja­ne­go przez Bo­scha al­ko­ho­lu. Schin­dler, ski­nąw­szy mu gło­wą, po­my­ślał, że rów­nież dzi­siaj Bosch na pew­no zło­ży za­mó­wie­nie na ja­kieś to­wa­ry.

– Wi­ta­my na­sze­go prze­my­słow­ca! – za­wo­łał Göth, a na­stęp­nie ofi­cjal­nie przed­sta­wił Oska­ra znaj­du­ją­cym się w po­ko­ju ko­bie­tom. Bra­cia Ro­sner cały czas gra­li; wzrok Hen­ry­ka błą­dził po­mię­dzy stru­na­mi a naj­bar­dziej pu­stym za­kąt­kiem po­ko­ju. Le­opold zaś uśmie­chał się do kla­wi­szy akor­de­onu. W po­wie­trzu uno­si­ły się dźwię­ki, któ­re Strauss za­pi­sał na pię­cio­li­nii ku ucie­sze lep­sze­go to­wa­rzy­stwa.

Po pre­zen­ta­cji Oskar od­czuł w sto­sun­ku do przed­sta­wio­nych mu ko­biet coś w ro­dza­ju li­to­ści. Wie­dział, że póź­niej, kie­dy za­cznie się za­ba­wa, na ich cia­łach po­ja­wią się prę­gi i rany po es­es­mań­skich klap­sach i ła­skot­kach. Ale na ra­zie haupt­sturm­füh­rer Amon Göth, po pi­ja­ne­mu sza­lo­ny sa­dy­sta, był wzo­ro­wym wie­deń­skim dżen­tel­me­nem.

Te­mat roz­mo­wy nie był zbyt ory­gi­nal­ny. Mó­wio­no o woj­nie. Szef SD, Czur­da, za­pew­niał wy­so­ką Niem­kę, że Krym trzy­ma się moc­no, a szef SS, Szer­ner, po­in­for­mo­wał inną ko­bie­tę, że jego ko­le­dze z cza­sów ham­bur­skich, po­rząd­ne­mu go­ścio­wi, obe­rschar­füh­re­ro­wi SS, urwa­ło nogi w czę­sto­chow­skiej re­stau­ra­cji, gdzie par­ty­zan­ci pod­ło­ży­li bom­bę. Schin­dler roz­ma­wiał z Ma­drit­schem i Tit­schem o spra­wach za­wo­do­wych. Mię­dzy tymi trze­ma przed­się­bior­ca­mi ist­nia­ła praw­dzi­wa przy­jaźń. Schin­dler wie­dział, że mały Titsch ku­pu­je na czar­nym ryn­ku chleb dla więź­niów fa­bry­ki Ma­drit­scha i że więk­szość po­trzeb­nych na ten cel pie­nię­dzy daje Ma­dritsch. To był naj­skrom­niej­szy akt hu­ma­ni­ta­ry­zmu, bo­wiem zda­niem Schin­dle­ra do­cho­dy w Pol­sce były wy­star­cza­ją­co duże, by za­do­wo­lić naj­bar­dziej wy­ma­ga­ją­ce­go ka­pi­ta­li­stę i uspra­wie­dli­wić prze­zna­cze­nie pew­nych sum na nie­le­gal­ny za­kup do­dat­ko­we­go chle­ba. W przy­pad­ku sa­me­go Herr Schin­dle­ra kon­trak­ty In­spek­to­ra­tu Uzbro­je­nia – cia­ła zbie­ra­ją­ce­go ofer­ty i przy­zna­ją­ce­go kon­trak­ty na pro­duk­cję wszyst­kich dóbr po­trzeb­nych nie­miec­kiej ar­mii – były tak ob­fi­te, że Oskar prze­szedł sam sie­bie, by osią­gnąć suk­ces w oczach ojca. Nie­ste­ty, Ma­dritsch i Titsch oraz on sam byli je­dy­ny­mi zna­ny­mi mu, któ­rzy re­gu­lar­nie wy­da­wa­li pie­nią­dze na czar­no­ryn­ko­wy chleb.

Za­nim Göth po­pro­sił wszyst­kich do sto­łu, Bosch pod­szedł do Schin­dle­ra, ujął go pod ra­mię i po­pro­wa­dził za drzwi, przy któ­rych gra­li Ro­sne­ro­wie, jak­by chciał, aby ich mu­zy­ka za­głu­szy­ła roz­mo­wę z Oska­rem.

– In­te­res kwit­nie, jak wi­dzę – po­wie­dział Bosch.

Schin­dler uśmiech­nął się do nie­go.

– Pan to wi­dzi, Herr Bosch?

– Wi­dzę – po­wie­dział Bosch. Za­pew­ne prze­czy­tał wcze­śniej biu­le­tyn Głów­nej Ko­mi­sji Uzbro­je­nia, w któ­rym pi­sa­no o przy­zna­nych fa­bry­ce Schin­dle­ra kon­trak­tach.

– Po­my­śla­łem so­bie wła­śnie – za­czął Bosch po­chy­la­jąc gło­wę – czy wo­bec ta­kiej pro­spe­ri­ty, wy­ni­ka­ją­cej w koń­cu z na­sze­go ogól­ne­go po­wo­dze­nia na licz­nych fron­tach, nie miał­by pan ocho­ty na pe­wien gest. Nic wiel­kie­go. Po pro­stu gest.

– Oczy­wi­ście – od­parł Schin­dler. Po­czuł mdło­ści, ale też i ra­dość. Urząd sze­fa po­li­cji Szer­ne­ra już dwu­krot­nie użył swych wpły­wów, by wy­do­być Oska­ra z aresz­tu. Będą więc mie­li oka­zję uczy­nić to po raz trze­ci – spła­ca­jąc w ten spo­sób za­cią­ga­ny w tej chwi­li dług.

– Bom­ba spa­dła na dom mo­jej ciot­ki w Bre­men. Bied­na, po­czci­wa sta­rusz­ka – po­wie­dział Bosch. – Wszyst­ko znisz­czo­ne! Łoże mał­żeń­skie, kre­den­sy, por­ce­la­na, sztuć­ce… Po­my­śla­łem so­bie, czy nie mógł­by pan jej wspo­móc kil­ko­ma garn­ka­mi, z tych, któ­re pro­du­ku­je się w DEF-ie?

Deut­sche Ema­il­wa­ren Fa­brik, Nie­miec­ka Fa­bry­ka Na­czyń Ema­lio­wa­nych – tak na­zy­wa­ła się fir­ma Oska­ra Schin­dle­ra. Niem­cy na­zy­wa­li ją DEF, na­to­miast Po­la­cy i Ży­dzi mó­wi­li o niej: „Ema­lia”.

– To się chy­ba da za­ła­twić – po­wie­dział Herr Schin­dler. – Czy mam wy­słać to­war bez­po­śred­nio do niej, czy przez pana?

Bosch na­wet się nie uśmiech­nął.

– Prze­ze mnie, Oska­rze, chciał­bym do­łą­czyć do tego list.

– Oczy­wi­ście.

– A więc za­ła­twio­ne. Wszyst­kie­go, po­wiedz­my, po sześć tu­zi­nów: ta­le­rzy głę­bo­kich i płyt­kich, fi­li­ża­nek do kawy itd. I pół tu­zi­na waz na zupę.

Schin­dler ro­ze­śmiał się, ale śmiech ten miał w so­bie coś ze znu­że­nia. Kie­dy jed­nak prze­mó­wił, jego głos brzmiał uprzej­mie. I taki wła­śnie był Oskar: ni­ko­mu nie po­tra­fił od­mó­wić. Tyle że Bo­scho­wi tak czę­sto bom­bar­do­wa­no krew­nych…

– Czy pań­ska ciot­ka pro­wa­dzi sie­ro­ci­niec? – za­py­tał pół­gło­sem.

Bosch spoj­rzał Oska­ro­wi pro­sto w oczy. Ten pi­jak nie sta­rał się dzia­łać dys­kret­nie.

– To sta­ra ko­bie­ta bez środ­ków do ży­cia. Je­śli cze­goś nie bę­dzie po­trze­bo­wa­ła, może sprze­dać.

– Po­wiem se­kre­tar­ce, by do­pil­no­wa­ła spra­wy.

– Tej Po­lce? – spy­tał Bosch. – Tej ślicz­not­ce?

– Tej ślicz­not­ce – przy­tak­nął Schin­dler.

Bosch usi­ło­wał gwizd­nąć, ale nie po­tra­fił od­po­wied­nio ścią­gnąć ust, oczy­wi­ście z po­wo­du bran­dy, któ­rą się dziś poił, wy­dał więc z sie­bie tyl­ko sła­be prych­nię­cie.

– Pań­ska żona – po­wie­dział jak męż­czy­zna męż­czyź­nie – musi być świę­ta.

– Jest świę­ta – przy­znał Schin­dler z pew­nym nie­po­ko­jem. Nie ża­ło­wał Bo­scho­wi na­czyń ku­chen­nych, ale też nie ży­czył so­bie, by ten mó­wił o jego żo­nie.

– Niech mi pan po­wie – cią­gnął Bosch – jak pan to robi, że ona nie sie­dzi panu na kar­ku? Prze­cież ona musi wie­dzieć… a tym­cza­sem pan chy­ba bar­dzo do­brze so­bie z nią ra­dzi.

Uśmiech znik­nął te­raz z twa­rzy Schin­dle­ra. Każ­dy mógł­by w niej doj­rzeć po pro­stu nie­smak. Ale ci­che mruk­nię­cie, ja­kie z sie­bie wy­dał, nie róż­ni­ło się wie­le od jego nor­mal­ne­go gło­su.

– Ni­g­dy nie roz­ma­wiam o ta­kich in­tym­nych spra­wach – po­wie­dział.

– Pro­szę mi wy­ba­czyć – wtrą­cił Bosch po­spiesz­nie – nie chcia­łem…

Oskar Schin­dler nie lu­bił tego pi­ja­ni­cy i nie miał za­mia­ru wy­ja­śniać mu, że tu wca­le nie cho­dzi o ra­dze­nie so­bie z kimś, tyl­ko o to, że wbrew do­brym ra­dom zwią­za­ły się ze sobą dwa róż­ne tem­pe­ra­men­ty: asce­tycz­ny tem­pe­ra­ment Emi­lii Schin­dler i he­do­ni­stycz­ny Oska­ra Schin­dle­ra. A tak­że o to, że jego, Oska­ra, sy­tu­acja mał­żeń­ska była w ja­kiś spo­sób po­wtó­rze­niem sy­tu­acji, jaka ist­nia­ła mię­dzy jego ro­dzi­ca­mi, któ­rzy w koń­cu ro­ze­szli się w 1935 roku.

Tym­cza­sem Bosch na­dal wy­rzu­cał z sie­bie prze­pro­si­ny. Ten spe­ku­lant z czer­wo­ną twa­rzą, za­plą­ta­ny we wszyst­kie kra­kow­skie szwin­dle, po­cił się te­raz ze stra­chu przed utra­tą sze­ściu tu­zi­nów kom­ple­tów sto­ło­wych.

Go­ści po­pro­szo­no do sto­łu. Słu­żą­ca wnio­sła i po­da­ła zupę ce­bu­lo­wą. Gdy go­ście je­dli ko­la­cję, bra­cia Ro­sne­ro­wie zbli­ży­li się do bie­siad­ni­ków, ale nie na tyle bli­sko, by prze­szka­dzać ob­słu­gu­ją­cym ich słu­żą­cym: He­le­nie oraz Ukra­iń­com Iwa­no­wi i Pe­tro­wi. Schin­dler sie­dzą­cy po­mię­dzy wy­so­ką ko­bie­tą, któ­rą przy­dzie­lił so­bie Szer­ner, a drob­no­ko­ści­stą Po­lką o słod­kiej twa­rzy, zna­ją­cą nie­miec­ki, za­uwa­żył, że obie ko­bie­ty śle­dzą wzro­kiem słu­żą­cą. Mia­ła ona na so­bie tra­dy­cyj­ny ubiór służ­by: czar­ną su­kien­kę i bia­ły far­tu­szek. Nie no­si­ła ani gwiaz­dy Da­wi­da na ra­mie­niu, ani żół­te­go pasa na ple­cach, cho­ciaż była Ży­dów­ką. Tym, co zwró­ci­ło uwa­gę po­zo­sta­łych ko­biet, była po­si­nia­czo­na twarz. A wy­da­wa­ło się, że Göth miał na tyle przy­zwo­ito­ści, żeby nie po­ka­zy­wać go­ściom z Kra­ko­wa słu­żą­cej w ta­kim sta­nie. Obie ko­bie­ty i Schin­dler, oprócz ob­ra­żeń twa­rzy, spo­strze­gli tak­że czer­wo­ny ślad, nie cał­kiem za­sło­nię­ty koł­nie­rzy­kiem, w miej­scu gdzie cien­ka szy­ja łą­czy­ła się z ra­mie­niem.

Amon Göth nie tyl­ko nie prze­mil­czał sta­nu dziew­czy­ny, ale ob­ró­cił w jej stro­nę krze­sło, przy­wo­łał ją ręką i po­ka­zał ze­bra­ne­mu to­wa­rzy­stwu. Schin­dler nie był w tym domu przez sześć ostat­nich ty­go­dni, ale wie­dział, że sto­sun­ki mię­dzy Göthem a dziew­czy­ną na­bra­ły ta­kie­go wła­śnie, szcze­gól­ne­go cha­rak­te­ru. Wśród przy­ja­ciół Göth uży­wał jej jako przed­mio­tu kon­wer­sa­cji. Ukry­wał ją do­pie­ro wte­dy, gdy zjeż­dża­li do nie­go wy­żsi ofi­ce­ro­wie spo­za Kra­ko­wa.

– Pa­nie i pa­no­wie – za­wo­łał imi­tu­jąc ton ka­ba­re­to­we­go kon­fe­ran­sje­ra – przed­sta­wiam Lenę. Po pię­ciu mie­sią­cach ra­dzi so­bie cał­kiem do­brze w kwe­stiach kuch­ni i ma­nier.

– Są­dząc po jej twa­rzy – za­uwa­ży­ła wy­so­ka to­wa­rzysz­ka Szer­ne­ra – mia­ła zde­rze­nie z kre­den­sem.

– I może się to suce przy­tra­fić jesz­cze raz – we­so­ło za­re­cho­tał Göth. – Praw­da, Leno?

– Krót­ko trzy­ma ko­bie­ty – stwier­dził z za­do­wo­le­niem szef SS, pusz­cza­jąc oko do swej wy­so­kiej są­siad­ki. Szer­ner nie miał może złych in­ten­cji, po­nie­waż nie mó­wił o Ży­dów­kach, tyl­ko o ko­bie­tach w ogó­le. Na­to­miast Göth, jak tyl­ko przy­po­mi­nał so­bie, że Lena jest Ży­dów­ką, za­czy­nał ją bić – albo jesz­cze przy go­ściach, albo póź­niej, po ich wyj­ściu. Scher­ner, jako prze­ło­żo­ny Götha, mógł za­bro­nić ko­men­dan­to­wi bi­cia dziew­czy­ny; nie ro­bił tego, bo było to w złym sty­lu, mo­gło­by po­psuć przy­ja­ciel­ską at­mos­fe­rę przy­jęć w wil­li Götha. Szer­ner nie przy­cho­dził tu jako prze­ło­żo­ny, ale jako przy­ja­ciel, to­wa­rzysz, bie­siad­nik, sma­kosz ko­biet. Amon miał swo­je wady, ale nikt nie po­tra­fił roz­krę­cić przy­ję­cia tak jak on.

Przy­szła ko­lej na śle­dzia w ma­jo­ne­zie, a po­tem na go­lon­kę, pysz­nie przy­rzą­dzo­ną przez Lenę. Do mię­sa pili cięż­kie wę­gier­skie czer­wo­ne wino; bra­cia Ro­sner prze­sta­wi­li się na ogni­stą wę­gier­ską mu­zy­kę, wszy­scy ofi­ce­ro­wie zdję­li blu­zy mun­du­ro­we i at­mos­fe­ra w ja­dal­ni zro­bi­ła się swo­bod­niej­sza. Za­czę­to plot­ko­wać o kon­trak­tach wo­jen­nych Ma­drit­scha, pro­du­cen­ta mun­du­rów, py­ta­no o jego za­kład w Tar­no­wie, o to, czy ma ta­kie samo szczę­ście do kon­trak­tów In­spek­to­ra­tu Uzbro­je­nia jak fa­bry­ka w Pła­szo­wie… Tym­cza­sem sam Ma­dritsch za­czął roz­ma­wiać ze swo­im chu­dym, asce­tycz­nym kie­row­ni­kiem Tit­schem, a Göth sie­dział za­my­ślo­ny jak czło­wiek, któ­ry w środ­ku przy­ję­cia przy­po­mi­na so­bie ja­kąś drob­ną spra­wę, wcze­śniej nie za­ła­twio­ną i te­raz wzy­wa­ją­cą go z ciem­no­ści ga­bi­ne­tu.

Ko­bie­ty wy­glą­da­ły na znu­dzo­ne. Drob­na Po­lka o błysz­czą­cych war­gach, może dwu­dzie­sto-, ale ra­czej osiem­na­sto­let­nia, po­ło­ży­ła dłoń na ręce Schin­dle­ra.

– Pan nie jest żoł­nie­rzem? – za­py­ta­ła ci­cho. – W mun­du­rze wy­glą­dał­by pan bar­dzo szy­kow­nie.

Wszy­scy za­chi­cho­ta­li, Ma­dritsch rów­nież. Schin­dler w 1940 roku przez krót­ki czas no­sił mun­dur, do­pó­ki go nie zwol­nio­no z uwa­gi na jego ta­len­ty kie­row­ni­cze, tak nie­zbęd­ne dla wy­sił­ku wo­jen­ne­go. Zresz­tą był czło­wie­kiem tak bar­dzo wpły­wo­wym, że We­hr­macht ni­g­dy mu nie za­gro­ził. Ma­dritsch za­śmiał się po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Sły­sze­li­ście? – za­py­tał sie­dzą­cy przy sto­le obe­rfüh­rer. – Na­sza pa­nien­ka już wi­dzi na­sze­go prze­my­słow­ca jako żoł­nie­rza. Sze­re­go­wy Schin­dler, co? Je­dzą­cy gdzieś w Char­ko­wie z me­naż­ki wła­snej pro­duk­cji, z ko­cem na ra­mio­nach…

W ze­sta­wie­niu z ele­gan­cją Schin­dle­ra był to ob­raz tak dziw­ny, że sam Schin­dler się ro­ze­śmiał.

– Coś ta­kie­go spo­tka­ło… – za­czął Bosch, pró­bu­jąc strze­lić pal­ca­mi – no, jak się na­zy­wa ten w War­sza­wie?

– To­eb­bens – pod­po­wie­dział Göth, któ­ry na­gle się oży­wił. – Coś ta­kie­go spo­tka­ło To­eb­ben­sa. Albo pra­wie spo­tka­ło.

– Tak, tak, nie­wie­le bra­ko­wa­ło – ode­zwał się szef SD, Czur­da.

To­eb­bens był prze­my­słow­cem w War­sza­wie. Więk­szym niż Schin­dler, więk­szym niż Ma­dritsch. Gru­ba ryba.

– He­ini – po­wie­dział Czur­da (He­ini, czy­li Him­m­ler) – przy­je­chał do War­sza­wy i po­wie­dział do przed­sta­wi­cie­la In­spek­to­ra­tu: „Wy­wa­lić tych ku­rew­skich Ży­dów z fa­bry­ki To­eb­ben­sa, a jego sa­me­go wziąć do woj­ska i wy­słać na front. Na front! A księ­gi spraw­dzić pod mi­kro­sko­pem!” Ale To­eb­bens był pu­pi­lem In­spek­to­ra­tu Uzbro­je­nia, bo w za­mian za przy­dzie­la­ne mu wo­jen­ne kon­trak­ty hoj­nie ob­da­ro­wy­wał urzęd­ni­ków. Nic więc dziw­ne­go, że pro­te­sty tego urzę­du zdo­ła­ły go wy­ra­to­wać.

Po­wie­dziaw­szy to, Czur­da po­chy­lił się nad ta­le­rzem i pu­ścił do Schin­dle­ra oko.

– W Kra­ko­wie do tego ni­g­dy nie doj­dzie, Oskar – po­wie­dział. – Zbyt pana wszy­scy ko­cha­my.

Chcąc po­twier­dzić sło­wa Czur­dy, Amon Göth wstał, co praw­da z pew­nym wy­sił­kiem, i za­nu­cił prze­wod­ni mo­tyw z Ma­da­me But­ter­fly, do któ­re­go bra­cia Ro­sne­ro­wie przy­kła­da­li się rze­tel­niej niż ro­bot­ni­cy za­gro­żo­nej fa­bry­ki w get­cie do swo­jej pra­cy.

W tym cza­sie Pfef­fer­berg i słu­żą­cy Li­siek byli na gó­rze, w ła­zien­ce Götha, i szo­ro­wa­li gru­bą li­nię osa­du na wan­nie szma­tą na­są­czo­ną roz­pusz­czal­ni­kiem. Sły­sze­li mu­zy­kę Ro­sne­rów, roz­mo­wy i wy­bu­chy śmie­chu.

Na dole na­de­szła pora na kawę. Po­si­nia­czo­na Lena za­nio­sła go­ściom tacę i nie za­cze­pio­na wy­co­fa­ła się do kuch­ni.

Ma­dritsch i Titsch szyb­ko wy­pi­li kawę i za­czę­li zbie­rać się do wyj­ścia. Rów­nież Schin­dler od­su­nął krze­sło i chciał wstać od sto­łu. Mała Po­lka po­ło­ży­ła dłoń na jego ręce, ale dla Schin­dle­ra dom Götha nie był wła­ści­wym miej­scem do za­ba­wy z ko­bie­ta­mi. W Göth­haus wszyst­ko było wol­no, ale on sam za dużo wie­dział o za­cho­wa­niu się SS w Pol­sce i świa­do­mość ta sta­wia­ła w od­ra­ża­ją­cym świe­tle każ­de wy­po­wie­dzia­ne tu sło­wo, każ­dy wy­pi­ty kie­li­szek, a cóż do­pie­ro pro­po­zy­cję sek­su­al­ną. Na­wet gdy­by Schin­dler po­szedł z tą dziew­czy­ną na górę, nie mógł­by za­po­mnieć, że Bosch, Szer­ner i Göth są współ­to­wa­rzy­sza­mi w jego roz­ko­szy, że – na scho­dach czy w ła­zien­ce – ro­bią do­kład­nie to samo co on. Schin­dler wo­lał­by zo­stać księ­dzem niż prze­spać się z ko­bie­tą w domu Götha.

Przez ra­mię dziew­czy­ny roz­ma­wiał z Scher­ne­rem, mó­wi­li o wia­do­mo­ściach z fron­tu, o pol­skich ban­dy­tach, o tym, że nad­cho­dzą­ca zima może być bar­dzo su­ro­wa. W ten spo­sób da­wał dziew­czy­nie do zro­zu­mie­nia, że Szer­ner jest jego przy­ja­cie­lem i że on, Schin­dler, nie może od­bie­rać jej przy­ja­cie­lo­wi. Ale że­gna­jąc się po­ca­ło­wał ją w rękę. Wi­dział, jak Göth, bez ma­ry­nar­ki, idzie przez drzwi ja­dal­ni w kie­run­ku scho­dów, pod­trzy­my­wa­ny przez dziew­czy­nę, któ­ra sie­dzia­ła przy sto­le obok nie­go. Oskar prze­pro­sił po­zo­sta­łych i do­go­nił ko­men­dan­ta. Wy­cią­gnął rękę i po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu Götha. Oczy ko­men­dan­ta usil­nie pró­bo­wa­ły się zo­gni­sko­wać na go­ściu.

– O – wy­beł­ko­tał Göth – idziesz już, Oskar?

– Mu­szę być w domu – wy­tłu­ma­czył się Oskar. W domu cze­ka­ła In­grid, jego nie­miec­ka ko­chan­ka.

– Cho­ler­ny z cie­bie ogier – po­wie­dział Göth.

– Ale nie tak do­bry jak ty – od­parł Schin­dler.

– Rze­czy­wi­ście, masz ra­cję. Ja to już je­stem olim­pij­czy­kiem. Idzie­my… do­kąd idzie­my? – Zwró­cił gło­wę w kie­run­ku dziew­czy­ny, ale sam so­bie od­po­wie­dział na py­ta­nie. – Idzie­my do kuch­ni zo­ba­czyć, czy Lena do­brze sprzą­ta.

– Nie – za­prze­czy­ła dziew­czy­na ze śmie­chem. – Tam nie idzie­my.

Po­kie­ro­wa­ła nim w stro­nę scho­dów. To był przy­zwo­ity gest z jej stro­ny, prze­jaw ko­bie­cej so­li­dar­no­ści z chu­dą, po­tur­bo­wa­ną słu­żą­cą.

Oskar Schin­dler pa­trzył, jak zwa­li­sty ofi­cer i szczu­pła, pod­trzy­mu­ją­ca go dziew­czy­na wal­czą ze scho­da­mi. Göth wy­glą­dał tak, jak­by miał spać przy­naj­mniej do po­łu­dnia na­stęp­ne­go dnia, ale Oskar na tyle znał jego zdro­wie i od­por­ność, że wie­dział, iż tak nie bę­dzie. Amon mógł wstać już o trze­ciej rano i za­siąść do pi­sa­nia li­stu do miesz­ka­ją­ce­go w Wied­niu ojca. A o siód­mej, za­le­d­wie po go­dzi­nie snu, mógł już być na bal­ko­nie z ka­ra­bi­nem w ręku, go­to­wy za­strze­lić każ­de­go opie­sza­łe­go więź­nia.

Kie­dy ko­bie­ta i Göth do­tar­li do pół­pię­tra, Schin­dler po­wo­li skie­ro­wał się przez hall na tył domu.

Pfef­fer­berg i Li­siek nie spo­dzie­wa­li się, że Göth wró­ci tak szyb­ko. Zo­ba­czy­li go, kie­dy był już w sy­pial­ni i mru­czał coś do dziew­czy­ny, któ­rą przy­pro­wa­dził. Pfef­fer­berg i Li­siek ci­cho po­zbie­ra­li swo­je na­rzę­dzia, prze­śli­znę­li się przez sy­pial­nię i pró­bo­wa­li uciec bocz­ny­mi drzwia­mi. Göth wi­dząc ich uciecz­kę po­bladł, po­nie­waż wy­da­ło mu się, że ci dwaj mogą być za­ma­chow­ca­mi. Kie­dy jed­nak Li­siek po­stą­pił na­przód i drżąc za­czął skła­dać mel­du­nek, ko­men­dant zro­zu­miał, że to tyl­ko więź­nio­wie.

– Herr Kom­man­dant – za­czął Li­siek, cięż­ko dy­sząc ze stra­chu – mel­du­ję, że na pań­skiej wan­nie znaj­do­wał się osad…

– Aha – rzekł Amon. – I we­zwa­łeś eks­per­ta?

Przy­wo­łał chłop­ca ski­nie­niem ręki.

– Po­dejdź tu, ko­cha­ny – po­wie­dział.

Li­siek zro­bił krok do przo­du i wte­dy spadł na nie­go cios tak moc­ny, że Li­siek ru­nął i z roz­pę­du wje­chał pod łóż­ko. Amon po­no­wił za­pro­sze­nie – wi­docz­nie chciał za­ba­wić to­wa­rzy­szą­cą mu dziew­czy­nę ob­raz­kiem czu­łej roz­mo­wy z więź­niem. Li­siek pod­niósł się i po­drep­tał w stro­nę ko­men­dan­ta, po to, by znów upaść od cięż­kie­go cio­su. Gdy Li­siek zbie­rał się z pod­ło­gi po raz pierw­szy, Pfef­fer­berg, do­świad­czo­ny wię­zień, przy­go­to­wy­wał się już na naj­gor­sze – był prze­ko­na­ny, że obaj po­ma­sze­ru­ją za­raz do ogro­du, gdzie Iwan ich za­strze­li. Tym­cza­sem ko­men­dant roz­wście­czo­nym gło­sem ka­zał im je­dy­nie wyjść, co też nie­zwłocz­nie uczy­ni­li.

Gdy w kil­ka dni póź­niej Pfef­fer­berg usły­szał, że Göth za­strze­lił Liś­ka, są­dził, że sta­ło się to w wy­ni­ku in­cy­den­tu z ła­zien­ką. Po­wód był jed­nak­że zu­peł­nie inny: Li­siek za­przągł ko­nia do brycz­ki Bo­scha, nie za­py­taw­szy wcze­śniej ko­men­dan­ta o po­zwo­le­nie.


Słu­żą­ca He­le­na Hirsch (Göth przez le­ni­stwo na­zy­wał ją Leną) pod­nio­sła oczy i uj­rza­ła w drzwiach kuch­ni jed­ne­go z go­ści. Odło­ży­ła mi­skę z reszt­ka­mi mię­sa, któ­rą trzy­ma­ła w rę­kach, i w mgnie­niu oka sta­nę­ła na bacz­ność.

– Herr… – po­pa­trzy­ła na jego smo­king, szu­ka­jąc wła­ści­we­go ty­tu­łu. – Herr Di­rek­tor, wła­śnie od­kła­dam od­pad­ki dla psów Herr Kom­man­dan­ta.

– Ależ Fräu­le­in Hirsch – po­wie­dział Schin­dler – pro­szę się nie mel­do­wać.

Ob­szedł stół. Mimo że nie wy­glą­da­ło na to, aby Schin­dler chciał się do niej do­bie­rać, He­le­na jed­nak prze­stra­szy­ła się. Co praw­da Amon bił ją z przy­jem­no­ścią, ale jej ży­dow­skie po­cho­dze­nie za­wsze chro­ni­ło ją przed otwar­tą sek­su­al­ną na­pa­ścią. Nie­ste­ty nie wszy­scy Niem­cy byli tak wy­bred­ni w spra­wach ra­so­wych jak Amon.

Jed­nak głos tego, któ­ry się do niej zbli­żał, brzmiał zwy­czaj­nie, jak pod­czas to­wa­rzy­skiej roz­mo­wy. Nie była przy­zwy­cza­jo­na do ta­kie­go tonu, na­wet z ust ofi­ce­rów i pod­ofi­ce­rów SS, któ­rzy przy­cho­dzi­li do kuch­ni na­rze­kać na Amo­na.

– Pani mnie nie zna? – za­py­tał jak gwiaz­dor fil­mo­wy, któ­re­go nie od razu roz­po­zna­no. – Na­zy­wam się Schin­dler.

Skło­ni­ła gło­wę.

– Herr Di­rek­tor – po­wie­dzia­ła. – Oczy­wi­ście, że sły­sza­łam. Był pan tu już, pa­mię­tam.

Ob­jął ją ra­mie­niem. Wy­raź­nie od­czuł skurcz jej cia­ła, gdy war­ga­mi do­tknął jej po­licz­ka.

– Pro­szę mnie źle nie zro­zu­mieć – szep­nął. – Ca­łu­ję pa­nią, bo mi pani żal.

Nie mo­gła opa­no­wać łez. Herr Di­rek­tor Schin­dler cmok­nął ją w czo­ło, moc­no i gło­śno, tak jak to ro­bią przy po­że­gna­niach na dwor­cach Po­la­cy. Za­uwa­ży­ła, że i on za­czął pła­kać.

– Ten po­ca­łu­nek przy­no­szę pani od… – za­ma­chał ręką, co mia­ło ozna­czać, że ma na my­śli lu­dzi śpią­cych na pię­tro­wych łóż­kach albo kry­ją­cych się w la­sach, lu­dzi, dla któ­rych przez przyj­mo­wa­nie na sie­bie cio­sów haupt­sturm­füh­re­ra Götha była czymś w ro­dza­ju bu­fo­ru.

Schin­dler pu­ścił ją i się­gnął do bocz­nej kie­sze­ni smo­kin­ga, skąd wy­jął duży ba­ton. W swej isto­cie tak­że i ten sma­ko­łyk spra­wiał wra­że­nie przed­wo­jen­ne­go.

– Pro­szę to gdzieś scho­wać – po­ra­dził.

– Do­sta­ję tu dużo je­dze­nia – od­rze­kła, jak­by za­pew­nie­nie go, że nie gło­du­je, było spra­wą ho­no­ru. Żyw­ność była rze­czy­wi­ście naj­mniej­szym z jej zmar­twień. Wie­dzia­ła, że nie opu­ści domu Amo­na żywa, ale wie­dzia­ła też, że nie umrze z po­wo­du bra­ku po­ży­wie­nia.

– Je­śli nie chce pani tego zjeść, niech pani prze­han­dlu­je – za­pro­po­no­wał Schin­dler. – A może by pani tro­chę o sie­bie za­dba­ła?

Cof­nął się nie­co i przyj­rzał się jej uważ­nie.

– Iza­ak Stern mó­wił mi o pani – po­wie­dział.

– Herr Schin­dler – wy­szep­ta­ła dziew­czy­na. Spu­ści­ła gło­wę i przez parę se­kund ci­cho pła­ka­ła. – Herr Schin­dler, on lubi mnie bić przy tych ko­bie­tach. Pierw­sze­go dnia, gdy tu przy­szłam, zbił mnie, bo wy­rzu­ci­łam ko­ści z obia­du. O pół­no­cy zszedł do piw­ni­cy i za­py­tał mnie, gdzie one są. Ro­zu­mie pan, mia­ły być dla jego psów. To było pierw­sze bi­cie… Spy­ta­łam wte­dy… nie wiem, dla­cze­go, te­raz już ni­g­dy tego nie zro­bię… „Za co mnie pan bije?” Od­po­wie­dział: „W tej chwi­li biję cię za to, że za­py­ta­łaś, za co cię biję”.

Po­ki­wa­ła gło­wą i wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, jak­by wy­rzu­ca­jąc so­bie, że jest zbyt ga­da­tli­wa. Nie chcia­ła już wię­cej mó­wić, nie chcia­ła opo­wia­dać hi­sto­rii swo­ich kar, wie­lo­krot­ne­go do­zna­wa­nia na so­bie pię­ści haupt­sturm­füh­re­ra.

Schin­dler po­chy­lił się ku niej i po­wie­dział:

– Pani żyje w strasz­nych wa­run­kach, He­le­no.

– To nie­waż­ne – od­po­wie­dzia­ła – po­go­dzi­łam się z tym.

– Po­go­dzi­ła się pani?

– I tak któ­re­goś dnia mnie za­strze­li.

Schin­dler za­prze­czył ru­chem gło­wy, ale dla niej nie była to żad­na po­cie­cha. Na­gle ele­ganc­kie ubra­nie i wy­pie­lę­gno­wa­ne cia­ło Schin­dle­ra po­dzia­ła­ło na nią pro­wo­ku­ją­co.

– Na mi­łość bo­ską, Herr Schin­dler, prze­cież wi­dzę, co się dzie­je. W po­nie­dzia­łek by­li­śmy na da­chu, ja i Li­siek, i sku­wa­li­śmy lód. Zo­ba­czy­li­śmy, jak Herr Kom­man­dant wy­cho­dzi fron­to­wy­mi drzwia­mi i scho­dzi po scho­dach koło bal­ko­nu, tuż pod nami. I tam, na tych scho­dach, wy­cią­gnął pi­sto­let i za­strze­lił ko­bie­tę, któ­ra wła­śnie prze­cho­dzi­ła. Ko­bie­tę nio­są­cą to­bo­łek. Strze­lił pro­sto w kark. Po pro­stu za­bił ko­bie­tę idą­cą do­kądś. Nie wy­glą­da­ła na grub­szą ani chud­szą, szyb­szą ani wol­niej­szą niż wszyst­kie inne. Im czę­ściej się wi­dzi Herr Kom­man­dan­ta w ak­cji, tym le­piej się ro­zu­mie, że nie ma re­guł, któ­rych na­le­ży się trzy­mać. Nie moż­na so­bie po­wie­dzieć: Je­śli będę prze­strze­ga­ła re­guł, będę bez­piecz­na…

Schin­dler ujął jej dłoń i ści­snął, chcąc jak­by pod­kre­ślić to, co jej mó­wił.

– Niech pani po­słu­cha, moja dro­ga Fräu­le­in Hirsch, mimo wszyst­ko to lep­sze niż Maj­da­nek czy Oświę­cim. Je­śli uda się pani za­cho­wać zdro­wie…

– My­śla­łam, że ła­two bę­dzie za­cho­wać zdro­wie w kuch­ni ko­men­dan­ta. Kie­dy mnie tu prze­nie­sio­no z kuch­ni obo­zo­wej, inne dziew­czy­ny mi za­zdro­ści­ły.

Na twa­rzy He­le­ny po­ja­wił się smut­ny uśmiech.

Te­raz Schin­dler pod­niósł głos. Za­cho­wy­wał się jak czło­wiek, któ­ry ogła­sza nowe pra­wo fi­zy­ki.

– Nie za­bi­je pani, He­le­no, bo pani za bar­dzo go cie­szy. Cie­szy go pani do tego stop­nia, że na­wet nie po­zwa­la pani no­sić gwiaz­dy. Nie chce, by ktoś wie­dział, że to Ży­dów­ka tak go cie­szy. Na scho­dach za­strze­lił ko­bie­tę, po­nie­waż ona dla nie­go nic nie zna­czy­ła; była jed­ną z wie­lu, ani go grza­ła, ani zię­bi­ła. Ro­zu­mie pani. Ale pani… to nie­przy­zwo­ite, He­le­no. Ale ta­kie jest ży­cie.

Ktoś inny też tak do niej mó­wił. Unter­sturm­füh­rer Leo John, pod­po­rucz­nik, za­stęp­ca ko­men­dan­ta. John po­wie­dział: „On cię za­bi­je do­pie­ro na koń­cu, Lena. Ma z tobą za dużo fraj­dy”. Ale w ustach Joh­na nie brzmia­ło to tak prze­ko­ny­wa­ją­co. Do­pie­ro Schin­dler ska­zał ją na bo­le­sną we­ge­ta­cję.

Wy­da­wa­ło mu się, że ro­zu­mie jej oszo­ło­mie­nie. Wy­szep­tał sło­wa po­cie­sze­nia. Mó­wił, że ją jesz­cze od­wie­dzi, że spró­bu­je ją wy­do­stać.

– Wy­do­stać? – zdzi­wi­ła się.

– Do mo­jej fa­bry­ki – wy­ja­śnił. – Sły­sza­ła pani prze­cież o mo­jej fa­bry­ce. Mam fa­bry­kę na­czyń ema­lio­wa­nych.

– A, tak – ode­zwa­ła się jak dziec­ko slum­sów mó­wią­ce o Ri­wie­rze. – Schin­dle­ro­wa Ema­lia, sły­sza­łam.

– Niech pani dba o sie­bie – po­wtó­rzył, jak­by wie­dział, że zdro­wie He­le­ny bę­dzie mia­ło w przy­szło­ści duże zna­cze­nie. Jak­by mó­wiąc to, kie­ro­wał się zna­jo­mo­ścią przy­szłych in­ten­cji Him­m­le­ra, Fran­ka.

– Do­brze – zgo­dzi­ła się.

Od­wró­ci­ła się, po­de­szła do kre­den­su i od­su­nę­ła go od ścia­ny, da­jąc tym po­kaz zdu­mie­wa­ją­cej jak na taką wą­tłą dziew­czy­nę siły. Ze ścia­ny, uprzed­nio za­sło­nię­tej me­blem, wy­ję­ła ce­głę, a po­tem zwi­tek pie­nię­dzy – oku­pa­cyj­nych zło­tych.

– Mam sio­strę w kuch­ni obo­zo­wej – po­wie­dzia­ła. – Jest młod­sza ode mnie. Chcia­ła­bym, aby użył pan tych pie­nię­dzy na jej wy­kup, je­śli tra­fi do trans­por­tu. Pan chy­ba wcze­śniej do­wia­du­je się o ta­kich rze­czach.

– Za­trosz­czę się o to – za­pew­nił ją Schin­dler swo­bod­nym, nie ma­ją­cym nic z uro­czy­stej obiet­ni­cy to­nem. – De tu jest?

– Czte­ry ty­sią­ce zło­tych.

Nie­dba­le wziął od niej uciu­ła­ny ma­ją­tek i wsa­dził do bocz­nej kie­sze­ni. Przy nim był bez­piecz­niej­szy niż w ni­szy za kre­den­sem Amo­na Götha.


Jak wi­dać, hi­sto­ria Oska­ra Schin­dle­ra za­czy­na się nie­zbyt sym­pa­tycz­nie – wśród bar­ba­rzyń­skich na­jeźdź­ców, es­es­mań­skich he­do­ni­stów, w obec­no­ści wą­tłej, spo­nie­wie­ra­nej dziew­czy­ny i z pew­nym two­rem wy­obraź­ni, któ­ry ja­kimś spo­so­bem stal się rów­nie po­pu­lar­ny jak dziw­ka o zło­tym ser­cu: do­brym Niem­cem.

Z jed­nej bo­wiem stro­ny Oskar do­ło­żył wszel­kich sta­rań, by do­kład­nie po­znać ob­li­cze sys­te­mu, ob­li­cze sza­leń­ca ukry­te za wo­al­ką biu­ro­kra­tycz­nej przy­zwo­ito­ści. Do­wie­dział się na przy­kład, wcze­śniej, niż inni ośmie­li­li się do­wie­dzieć, co to jest Son­der­be­han­dlung: że to „spe­cjal­ne trak­to­wa­nie” ozna­cza pi­ra­mi­dy za­ga­zo­wa­nych ciał w Bełż­cu, So­bi­bo­rze, Tre­blin­ce i Oświę­ci­miu-Brze­zin­ce, zwa­nym na Za­cho­dzie Au­schwitz-Bir­ke­nau.

Z dru­giej stro­ny, Schin­dler jest przed­się­bior­cą, han­dlow­cem i otwar­cie nie ma od­wa­gi pluć sys­te­mo­wi w twarz. Mimo to już uda­ło mu się zmniej­szyć owe pi­ra­mi­dy, co oczy­wi­ście nie mo­gło wpły­nąć na fakt, że swo­ją wy­so­ko­ścią prze­ro­sną one wkrót­ce Mat­ter­horn. Choć nie może prze­wi­dzieć, ja­kie biu­ro­kra­tycz­ne zmia­ny zaj­dą w przy­szło­ści, to jed­nak na­dal za­kła­da, że za­wsze bę­dzie za­po­trze­bo­wa­nie na ży­dow­ską siłę ro­bo­czą. Dla­te­go w cza­sie swej do­bro­czyn­nej wi­zy­ty u He­le­ny Hirsch ra­dzi jej: „Niech pani dba o zdro­wie”. Po­dob­nie w po­nu­rym „Ar­be­it­sla­ger Pła­szów” nie mo­gą­cy za­snąć Ży­dzi, od­wra­ca­jąc się na dru­gi bok, po­cie­sza­ją się, że ża­den bo­ry­ka­ją­cy się z trud­no­ścia­mi re­żim nie może so­bie po­zwo­lić na zre­zy­gno­wa­nie z ob­fi­tych za­so­bów dar­mo­wej siły ro­bo­czej. Trans­por­ta­mi do Oświę­ci­mia po­ja­dą ci, któ­rzy się za­ła­mią, za­czną pluć krwią, za­pad­ną na dy­zen­te­rię. Schin­dler sły­szał, jak więź­nio­wie na pla­cu ape­lo­wym Pła­szo­wa mó­wi­li sami do sie­bie. „Do­brze, że cho­ciaż je­stem jesz­cze zdro­wy” ta­kim to­nem, ja­kie­go w nor­mal­nym ży­ciu uży­wa­ją tyl­ko star­cy.

Tak więc tej zi­mo­wej nocy Oskar Schin­dler jest już czło­wie­kiem moc­no za­an­ga­żo­wa­nym w ra­to­wa­nie nie­któ­rych lu­dzi. Za­brnął da­le­ko; zła­mał pra­wa Re­ichu w stop­niu za­słu­gu­ją­cym już nie na jed­ną, ale na wie­le śmier­ci przez po­wie­sze­nie, przez ścię­cie, przez uwię­zie­nie w zim­nych ba­ra­kach Oświę­ci­mia lub Gross-Ro­sen. Ale nie wie jesz­cze, ile to na­praw­dę bę­dzie kosz­to­wa­ło. Choć wy­dał już ma­ją­tek, nie wie, ja­kie wy­dat­ki jesz­cze go cze­ka­ją.

Aby za­raz na po­cząt­ku nie wzbu­dzać ni­czy­jej nie­uf­no­ści, opo­wieść ta za­czy­na się od zwy­czaj­ne­go ge­stu do­bro­ci – po­ca­łun­ku, ła­god­ne­go gło­su, cze­ko­la­do­we­go ba­to­na. He­le­na Hirsch już nie zo­ba­czy swo­ich czte­rech ty­się­cy zło­tych – w każ­dym ra­zie nie w for­mie po­zwa­la­ją­cej na wzię­cie ich do ręki i po­li­cze­nie. Zresz­tą do dziś uwa­ża ona za spra­wę ma­łej wagi to, że Oskar tak nie­dba­le ob­cho­dził się z pie­niędz­mi.

Загрузка...