III

Inny kra­kow­ski Żyd opo­wia­da o tym, jak je­sie­nią 1939 roku po­znał Schin­dle­ra i jak nie­wie­le bra­ko­wa­ło, by go za­bił. Czło­wiek ten na­zy­wa się Le­opold Pfef­fer­berg. Pfef­fer­berg był po­rucz­ni­kiem, do­wód­cą kom­pa­nii woj­ska pol­skie­go w nie­daw­nej tra­gicz­nej kam­pa­nii. Ra­nio­ny w nogę pod­czas bi­twy nad Sa­nem, zna­lazł się w pol­skim szpi­ta­lu w Prze­my­ślu, gdzie, ku­le­jąc, po­ma­gał przy ran­nych. Nie był le­ka­rzem, tyl­ko gim­na­zjal­nym na­uczy­cie­lem wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go, ab­sol­wen­tem Uni­wer­sy­te­tu Ja­giel­loń­skie­go – stąd pew­na zna­jo­mość ana­to­mii. Był nie­złom­ny, ufał we wła­sne siły, miał dwa­dzie­ścia sie­dem lat i atle­tycz­ną syl­wet­kę.

Ra­zem z in­ny­mi wzię­ty­mi do nie­wo­li w Prze­my­ślu ofi­ce­ra­mi je­chał do Nie­miec. Po­ciąg, któ­rym po­dró­żo­wał, za­trzy­mał się w ro­dzin­nym Kra­ko­wie, a jeń­ców za­pę­dzo­no do po­cze­kal­ni pierw­szej kla­sy, gdzie mie­li cze­kać na dal­szy trans­port. Dom Pfef­fer­ber­ga stał o parę ulic od dwor­ca. Prak­tycz­ne­mu mło­de­mu czło­wie­ko­wi wy­da­wa­ło się ab­sur­dal­ne, że nie może wyjść na Pa­wią i Je­dyn­ką” po­je­chać do domu. Sto­ją­cy przy drzwiach straż­nik wy­dał mu się wy­zwa­niem.

Pfef­fer­berg miał w kie­sze­ni na pier­si do­ku­ment pod­pi­sa­ny przez nie­miec­kie wła­dze szpi­tal­ne w Prze­my­ślu, ze­zwa­la­ją­cy mu po­ru­szać się po mie­ście z od­dzia­ła­mi sa­ni­tar­ny­mi, któ­re udzie­la­ły po­mo­cy ran­nym obu wojsk. Do­ku­ment był nie­sły­cha­nie for­ma­li­stycz­ny, ob­ło­żo­ny pie­czę­cia­mi i pod­pi­sa­mi. Wy­jął go te­raz i pod­cho­dząc do straż­ni­ka nie­dba­le po­dał mu do­ku­ment.

– Umie pan czy­tać po nie­miec­ku? – za­py­tał.

Oczy­wi­ście taki nu­mer trze­ba było na­le­ży­cie za­grać. Trze­ba było być mło­dym, pew­nym sie­bie, trze­ba było za­cho­wać tę szcze­gól­ną pol­ską god­ność, pro­pa­go­wa­ną przez licz­ną ary­sto­kra­cję wśród pol­skie­go kor­pu­su ofi­cer­skie­go, na­wet wśród tych nie­licz­nych jego człon­ków, któ­rzy byli Ży­da­mi.

Straż­nik za­mru­gał po­wie­ka­mi. Oczy­wi­ście, że po­tra­fię, od­parł. Ale kie­dy wziął do­ku­ment do ręki, trzy­mał go jak ktoś, kto w ogó­le nie zna li­ter; trzy­mał go jak krom­kę chle­ba. Pfef­fer­berg wy­ja­śnił po nie­miec­ku, że do­ku­ment upraw­nia go do wyj­ścia na uli­ce i opie­ki nad ran­ny­mi. Straż­nik wi­dział tyl­ko ob­fi­tość urzę­do­wych pie­czę­ci. W jego oczach wy­glą­da­ło to na do­ku­ment nie­ma­łej wagi. Ru­chem ręki wska­zał na drzwi.

Pfef­fer­berg był je­dy­nym tego ran­ka pa­sa­że­rem Je­dyn­ki”. Do­cho­dzi­ła szó­sta rano. Kon­duk­tor bez zdzi­wie­nia przy­jął za­pła­tę, po­nie­waż w mie­ście było wie­lu pol­skich żoł­nie­rzy, któ­rych We­hr­macht ni­g­dzie nie przy­dzie­lił. Ofi­ce­ro­wie mie­li się za­re­je­stro­wać, to wszyst­ko.

Tram­waj skrę­cił koło Bar­ba­ka­nu, wje­chał w bra­mę w sta­rych mu­rach, po­je­chał Flo­riań­ską koło ko­ścio­ła Ma­riac­kie­go, przez Ry­nek Głów­ny i w pięć mi­nut zna­lazł się na Grodz­kiej. W po­bli­żu miesz­ka­nia ro­dzi­ców pod nu­me­rem 48 Le­opold po­wtó­rzył sztucz­kę z dzie­ciń­stwa: wy­sko­czył z tram­wa­ju, za­nim za­dzia­ła­ły pneu­ma­tycz­ne ha­mul­ce, po­zwa­la­jąc, by roz­pęd sko­ku po­łą­czo­ny z roz­pę­dem tram­wa­ju po­niósł go i rzu­cił lek­kim ude­rze­niem o drzwi domu, w któ­rym miesz­ka­li ro­dzi­ce.

Po uciecz­ce miesz­kał u przy­ja­ciół w nie naj­gor­szych wa­run­kach. Tyl­ko od cza­su do cza­su za­cho­dził do domu. Ży­dow­skie szko­ły na krót­ko otwar­to – zo­sta­ły na po­wrót za­mknię­te w cią­gu sze­ściu ty­go­dni – i wró­cił na­wet do swo­jej pra­cy na­uczy­ciel­skiej. Był pe­wien, że za­nim ge­sta­po za­cznie go szu­kać, tro­chę cza­su upły­nie. Zgło­sił się tak­że po kart­ki żyw­no­ścio­we. Poza tym za­czął sprze­da­wać bi­żu­te­rię – wła­sną i jako po­śred­nik – na czar­nym ryn­ku, któ­ry dzia­łał pod ar­ka­da­mi Su­kien­nic i w cie­niu wież ko­ścio­ła Ma­riac­kie­go. Han­del był oży­wio­ny, na­wet wśród sa­mych Po­la­ków, ale jesz­cze bar­dziej wśród pol­skich Ży­dów. Ich kart­ki przy­dzia­ło­we, peł­ne prze­kre­ślo­nych od­cin­ków, upo­waż­nia­ły je­dy­nie do dwóch trze­cich przy­dzia­łu mię­sa i po­ło­wy ma­sła przy­słu­gu­ją­ce­go oby­wa­te­lom aryj­skim, a ku­po­ny na ka­kao i ryż były w ca­ło­ści unie­waż­nio­ne. I tak czar­ny ry­nek, któ­ry dzia­łał przez stu­le­cia za­bo­rów i dwa dzie­siąt­ki lat nie­pod­le­gło­ści, stał się źró­dłem pie­nię­dzy i żyw­no­ści oraz naj­prost­szym ru­chem opo­ru sza­cow­nych miesz­czan, szcze­gól­nie zaś tych, któ­rzy byli spryt­ni.

Pfef­fer­berg są­dził, że uda mu się w nie­da­le­kiej przy­szło­ści prze­do­stać tra­sa­mi nar­ciar­ski­mi koło Za­ko­pa­ne­go i przez wą­skie pa­smo Sło­wa­cji – na Wę­gry lub do Ru­mu­nii. Przy­go­to­wy­wał się do po­dró­ży; przed woj­ną był człon­kiem pol­skiej na­ro­do­wej dru­ży­ny nar­ciar­skiej.

Za ka­flo­wym pie­cem mat­ki prze­cho­wy­wał mały zgrab­ny pi­sto­let ka­li­bru 0,22, któ­ry miał mu po­móc, gdy­by do miesz­ka­nia przy­szło ge­sta­po, i oczy­wi­ście pod­czas uciecz­ki z Pol­ski.

Tą wła­śnie za­baw­ką z per­ło­wą kol­bą pew­ne­go li­sto­pa­do­we­go dnia Pfef­fer­berg o mało nie za­strze­lił Schin­dle­ra. W dwu­rzę­do­wym ubra­niu, z par­tyj­ną od­zna­ką w kla­pie, Schin­dler po­sta­no­wił od­wie­dzić pa­nią Pfef­fer­berg i zło­żyć u niej za­mó­wie­nie. Od władz miesz­ka­nio­wych Rze­szy otrzy­mał ład­ne, no­wo­cze­sne miesz­ka­nie na Stra­szew­skie­go. Wcze­śniej na­le­ża­ło ono do ży­dow­skiej ro­dzi­ny o na­zwi­sku Nuss­baum. Przy­dzia­łów miesz­kań do­ko­ny­wa­no bez żad­nej re­kom­pen­sa­ty dla po­przed­nich lo­ka­to­rów. W dniu wi­zy­ty Oska­ra pani Mina Pfef­fer­berg mar­twi­ła się wła­śnie, że to samo sta­nie się z jej miesz­ka­niem na Grodz­kiej.

Wie­lu przy­ja­ciół Schin­dle­ra bę­dzie póź­niej twier­dzić – choć nie spo­sób tego udo­wod­nić – że Oskar od­szu­kał wy­własz­czo­nych wła­ści­cie­li w Pod­gó­rzu i dał im bli­sko pięć­dzie­siąt ty­się­cy zło­tych jako re­kom­pen­sa­tę. Za tę sumę Nuss­bau­mo­wie ku­pi­li so­bie uciecz­kę do Ju­go­sła­wii. Pięć­dzie­siąt ty­się­cy – to był­by do­wód da­le­ko po­su­nię­tej nie­lo­jal­no­ści wo­bec na­ro­do­we­go so­cja­li­zmu. Ale są inne, po­twier­dzo­ne do­wo­dy jego sprze­ci­wu. Nie­któ­rzy przy­ja­cie­le po­wie­dzą póź­niej, że szczo­drość była cho­ro­bą Oska­ra, jego sza­leń­stwem i na­mięt­no­ścią. Tak­sów­ka­rzom zo­sta­wiał na­piw­ki dwu­krot­nie więk­sze niż opła­ta na licz­ni­ku. Na­le­ży też po­wie­dzieć, że uwa­żał on wła­dze miesz­ka­nio­we Rze­szy za nie­spra­wie­dli­we – tak po­wie­dział mię­dzy in­ny­mi Ster­no­wi, i to nie wte­dy, gdy re­żim hi­tle­row­ski za­czy­nał mieć kło­po­ty, tyl­ko jesz­cze w cza­sie tej tak bar­dzo sprzy­ja­ją­cej mu je­sie­ni.

W każ­dym ra­zie pani Pfef­fer­berg nie wie­dzia­ła, cze­go mógł­by chcieć od niej wy­so­ki, do­brze ubra­ny Nie­miec. Może przy­szedł za­jąć jej miesz­ka­nie, jej fir­mę de­ko­ra­tor­ską, jej an­ty­ki i fran­cu­skie go­be­li­ny?

Inna spra­wa, że przed gru­dnio­wym świę­tem Ha­nu­ka nie­miec­ka po­li­cja z po­le­ce­nia urzę­du kwa­te­run­ko­we­go przyj­dzie do Pfef­fer­ber­gów i każe im, drżą­cym z zim­na, wyjść na uli­cę. Kie­dy pani Pfef­fer­berg za­py­ta, czy może wziąć ze sobą fu­tro, spo­tka się z od­mo­wą, a kie­dy pan Pfef­fer­berg po­dej­dzie do biur­ka po sta­ry, odzie­dzi­czo­ny po przod­kach zło­ty ze­ga­rek, do­sta­nie cios w szczę­kę. „Wi­dzia­łem strasz­ne rze­czy w prze­szło­ści – mó­wił Her­mann Göring. – Szo­fe­rzy i gau­le­ite­rzy tak się wzbo­ga­ci­li na tych trans­ak­cjach, że mają te­raz po oko­ło pół mi­lio­na”. Wpływ cze­goś ta­kie­go, jak ze­ga­rek Pfef­fer­ber­ga na mo­ral­ną tkan­kę par­tii mógł nie­po­ko­ić Görin­ga. Ale ge­sta­po mia­ło swój styl – i wła­śnie do tego sty­lu na­le­ża­ło nie­roz­li­cza­nie się z za­war­to­ści miesz­kań.

Jed­nak kie­dy Schin­dler po raz pierw­szy przy­szedł do miesz­ka­nia Pfef­fer­ber­gów, nie­pew­na ju­tra ro­dzi­na cią­gle jesz­cze je zaj­mo­wa­ła. Pani Pfef­fer­berg i jej syn roz­ma­wia­li wła­śnie po­śród bel ma­te­ria­łu i ta­pet, gdy Schin­dler za­pu­kał. Le­opold nie prze­stra­szył się zbyt­nio. Miesz­ka­nie mia­ło dwa wyj­ścia – drzwi dla klien­tów i drzwi ku­chen­ne były na­prze­ciw sie­bie po obu stro­nach klat­ki scho­do­wej. Le­opold wy­co­fał się do kuch­ni i przez szpa­rę w drzwiach ob­ser­wo­wał go­ścia. Zo­ba­czył ogrom­ne­go męż­czy­znę w mod­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rze. Wró­cił do sa­lo­ni­ku mat­ki. Po­wie­dział jej, że ma wra­że­nie, iż to ge­sta­po. Je­śli mat­ka wpu­ści go drzwia­mi do za­kła­du, on za­wsze bę­dzie się mógł wy­mknąć ty­łem.

Pani Mina Pfef­fer­berg drża­ła. Otwo­rzy­ła drzwi. A po­tem na­słu­chi­wa­ła od­gło­sów z ko­ry­ta­rza.

Tym­cza­sem Pfef­fer­berg wziął pi­sto­let i wsu­nął go za pa­sek; za­mie­rzał otwo­rzyć swo­je drzwi w tym sa­mym mo­men­cie, co mat­ka. Na­gle wy­da­ło mu się dziw­ne, że chce ucie­kać, a nie zna celu wi­zy­ty nie­miec­kie­go urzęd­ni­ka. Jed­no­cze­śnie oba­wiał się, że bę­dzie mu­siał tego czło­wie­ka za­bić – a wte­dy trze­ba by zor­ga­ni­zo­wać uciecz­kę do Ru­mu­nii nie tyl­ko dla sie­bie, ale i dla mat­ki.


Gdy­by ja­kaś ma­gne­tycz­na chęć dzia­ła­nia po­pchnę­ła Le­opol­da do za­strze­le­nia Oska­ra i do uciecz­ki, re­pre­sje z tego po­wo­du ni­ko­go by nie zdzi­wi­ły. Po śmier­ci Herr Schin­dle­ra na­stą­pi­ła­by krót­ka ża­ło­ba, a za­raz po­tem – od­wet. A poza tym był­by to oczy­wi­ście ko­niec wszyst­kich al­tru­istycz­nych dzia­łań Oska­ra. A w Zwit­tau za­py­ta­li­by: Czy to nie był czyjś mąż?

Ton, ja­kim prze­mó­wił Oskar, za­sko­czył Pfef­fer­ber­gów. Był spo­koj­nie mo­du­lo­wa­ny, od­po­wied­ni do in­te­re­sów, na­wet do ubie­ga­nia się o przy­słu­gę. W cią­gu sze­ściu ty­go­dni oku­pa­cji zdą­ży­li się już przy­zwy­cza­ić do tonu roz­po­rzą­dzeń i do­raź­nych wy­własz­czeń. Na­to­miast ten czło­wiek mó­wił to­nem bra­ter­skim. Było to pod pew­nym wzglę­dem gor­sze, lecz tak­że in­try­gu­ją­ce.

Pfef­fer­berg wśli­zgnął się z po­wro­tem do miesz­ka­nia i ukrył za po­dwój­ny­mi drzwia­mi ja­dal­ni. Wi­dział tyl­ko frag­ment po­sta­ci Niem­ca.

– Pani Pfef­fer­berg? – za­py­tał Nie­miec. – Po­le­cił mi pa­nią Herr Nuss­baum. Wła­śnie otrzy­ma­łem miesz­ka­nie na Stra­szew­skie­go i chciał­bym zmie­nić wy­strój wnę­trza.

Mina Pfef­fer­berg prze­trzy­my­wa­ła go­ścia u pro­gu. Mó­wi­ła tak nie­do­rzecz­nie, że syn zli­to­wał się nad nią i po­ka­zał w drzwiach z ma­ry­nar­ką za­pię­tą tak, by za­sła­nia­ła broń. Po­pro­sił go­ścia do środ­ka i rów­no­cze­śnie szep­nął mat­ce po pol­sku sło­wo uspo­ko­je­nia.

Oskar Schin­dler przed­sta­wił się. Te­raz mu­siał się do­sto­so­wać do no­wej sy­tu­acji, bo zro­zu­miał, że ten mło­dy czło­wiek speł­nia tu rolę obroń­cy. Pfef­fer­berg miał zwa­li­stą, sło­wiań­ską fi­gu­rę. Schin­dler oka­zał swój sza­cu­nek, zwra­ca­jąc się do nie­go jak­by do tłu­ma­cza.

– Moja żona przy­jeż­dża z Cze­cho­sło­wa­cji – po­wie­dział – i chciał­bym prze­me­blo­wać miesz­ka­nie we­dług jej gu­stu.

Po­wie­dział, że miesz­ka­nie Nuss­bau­mów jest w bar­dzo do­brym sta­nie, ale gu­sto­wa­li oni w cięż­kich dra­pe­riach i ciem­nych ko­lo­rach, gdy tym­cza­sem pani Schin­dler ma styl tro­chę bar­dziej fran­cu­ski, może tro­chę szwedz­ki…

Pani Pfef­fer­berg przy­szła do sie­bie na tyle, by po­wie­dzieć, że nie wie – ma dużo pra­cy, zbli­ża się Boże Na­ro­dze­nie. Le­opold do­my­ślił się, że cho­dzi tu­taj o nie­chęć mat­ki do po­sia­da­nia nie­miec­kiej klien­te­li; jed­no­cze­śnie jed­nak wie­dział, że Niem­cy są te­raz je­dy­ny­mi ludź­mi, któ­rzy mają na tyle za­ufa­nia do przy­szło­ści, by in­we­sto­wać w de­ko­ra­cję wnętrz. A pani Pfef­fer­berg po­trze­bo­wa­ła więk­sze­go za­mó­wie­nia – jej mąż zo­stał od­su­nię­ty od swo­jej pra­cy; pra­co­wał te­raz za nędz­ne gro­sze w dzia­le miesz­ka­nio­wym Ge­me­in­de, ży­dow­skie­go urzę­du sa­mo­po­mo­cy i opie­ki.

Po dwóch mi­nu­tach obaj męż­czyź­ni ga­wę­dzi­li już jak sta­rzy zna­jo­mi. Pi­sto­let za pa­sem Pfef­fer­ber­ga stał się te­raz bro­nią na ja­kąś od­le­głą, przy­szłą ko­niecz­ność. Nie było wąt­pli­wo­ści, że pani Pfef­fer­berg zaj­mie się miesz­ka­niem Schin­dle­ra, nie szczę­dząc kosz­tów – a kie­dy w koń­cu spra­wę tę uzgod­nio­no, Schin­dler na­po­mknął, że Le­opold Pfef­fer­berg mógł­by wpaść do nie­go i po­roz­ma­wiać o in­nych spra­wach.

– Może do­ra­dził­by mi pan coś w spra­wie na­by­cia miej­sco­wych to­wa­rów – po­wie­dział Herr Schin­dler. – Na przy­kład ta­kich jak pań­ska ele­ganc­ka nie­bie­ska ko­szu­la. Zu­peł­nie nie wiem, gdzie szu­kać ta­kich rze­czy.

To był tyl­ko wy­bieg, ale Pfef­fer­berg go do­ce­nił.

– Skle­py, jak pan wie, są pu­ste – po­wie­dział Schin­dler ci­cho, jak­by pod­po­wia­da­jąc.

Le­opold Pfef­fer­berg na­le­żał do lu­dzi, któ­rzy żyją z pod­bi­ja­nia staw­ki.

– Herr Schin­dler, te ko­szu­le są bar­dzo dro­gie, chy­ba pan ro­zu­mie. Kosz­tu­ją dwa­dzie­ścia pięć zło­tych sztu­ka.

Po­dał cenę pię­cio­krot­nie za­wy­żo­ną. Schin­dler na­tych­miast po­jął, o co cho­dzi, ale nie dał tego po so­bie po­znać.

– Może uda mi się zdo­być kil­ka dla pana – po­wie­dział Pfef­fer­berg – je­śli poda mi pan swój roz­miar. Ale oba­wiam się, że moi po­śred­ni­cy będą wy­ma­ga­li pie­nię­dzy z góry.

Herr Schin­dler, na­dal z tym sa­mym wy­ra­zem zro­zu­mie­nia w ką­ci­kach ust i w oczach, wy­jął port­fel i wrę­czył Pfef­fer­ber­go­wi dwie­ście ma­rek. Suma była eks­tra­wa­ganc­ka; na­wet przy za­wy­żo­nej ce­nie Pfef­fer­ber­ga wy­star­czy­ła­by na ko­szu­le dla dzie­się­ciu po­ten­ta­tów. Ale Pfef­fer­berg znał re­gu­ły gry i ani mru­gnął.

– Musi mi pan po­dać roz­miar – po­wie­dział.

Ty­dzień póź­niej Pfef­fer­berg za­niósł do miesz­ka­nia Schin­dle­ra na Stra­szew­skie­go tu­zin je­dwab­nych ko­szul. W miesz­ka­niu była ład­na Niem­ka, któ­rą przed­sta­wio­no Pfef­fer­ber­go­wi jako ko­mi­sa­rza kra­kow­skiej fir­my że­la­znej. Póź­niej, któ­re­goś wie­czo­ra, Pfef­fer­berg zo­ba­czył Oska­ra w to­wa­rzy­stwie pięk­nej blon­dyn­ki o wiel­kich oczach, Po­lki. Być może ja­kaś Frau Schin­dler ist­nia­ła, ale nie po­ka­za­ła się w miesz­ka­niu Oska­ra na­wet po tym, jak pani Pfef­fer­berg już je urzą­dzi­ła. Le­opold Pfef­fer­berg zaś stał się jed­nym z re­gu­lar­nych po­śred­ni­ków Schin­dle­ra na ryn­ku luk­su­sów – je­dwa­bi, sprzę­tów, bi­żu­te­rii – któ­ry kwitł w sta­rym Kra­ko­wie.

Загрузка...