XII

Ta dziew­czyn­ka przy­by­ła do Dre­sne­rów póź­nym po­po­łu­dniem. Wró­ci­ła do Kra­ko­wa po po­by­cie na wsi, gdzie opie­ko­wa­ło się nią pew­ne pol­skie mał­żeń­stwo. Mał­żeń­stwu temu uda­ło się prze­ko­nać gra­na­to­wą po­li­cję, by ich wpu­ści­ła do get­ta w in­te­re­sach, przy czym uda­wa­li, że dziew­czyn­ka jest ich dziec­kiem.

Byli to przy­zwo­ici lu­dzie, któ­rzy wsty­dzi­li się, że ze wsi przy­wo­żą tę dziew­czyn­kę do Kra­ko­wa, do get­ta. Bar­dzo się do niej przy­wią­za­li, ale nie mo­gli już dłu­żej trzy­mać ży­dow­skie­go dziec­ka. Wła­dze lo­kal­ne, nie mó­wiąc już o SS, wy­zna­cza­ły na­gro­dy w wy­so­ko­ści pię­ciu­set, a na­wet wię­cej zło­tych, za każ­de­go wy­da­ne­go Żyda. Cho­dzi­ło o są­sia­dów: są­sia­dom nie moż­na było wie­rzyć. A w ra­zie do­no­su nie tyl­ko dziec­ko mia­ło­by kło­po­ty, ale i cała ro­dzi­na. Mój Boże, w nie­któ­rych oko­li­cach chło­pi po­lo­wa­li na Ży­dów z ko­sa­mi i sier­pa­mi.

Dziew­czyn­ka nie była chy­ba zbyt przy­bi­ta ubó­stwem, ja­kie za­sta­ła w get­cie. Sie­dzia­ła przy ma­łym sto­li­ku wśród roz­wie­szo­nych wil­got­nych ubrań i gry­ma­sząc ja­dła pięt­kę chle­ba otrzy­ma­ną od Dre­sne­ro­wej. Przyj­mo­wa­ła obo­jęt­nie wszel­kie czu­łe sło­wa pa­da­ją­ce z ust ko­bie­ty, któ­ra dzie­li­ła z Dre­sne­ra­mi kuch­nię. Dre­sne­ro­wa za­uwa­ży­ła, jak dziw­nie ostroż­ne były wszyst­kie od­po­wie­dzi dziec­ka. Jak wszyst­kie trzy­lat­ki, mała mia­ła swo­je próż­nost­ki i swój zde­cy­do­wa­nie ulu­bio­ny ko­lor: czer­wień. Była te­raz ubra­na w czer­wo­ną cza­pecz­kę, czer­wo­ny płasz­czyk, czer­wo­ne bu­ci­ki. Chłop­ska ro­dzi­na roz­piesz­cza­ła ją.

Dre­sne­ro­wa na­wią­za­ła roz­mo­wę, mó­wiąc o praw­dzi­wych ro­dzi­cach ma­łej. Tak­że i oni miesz­ka­li, a wła­ści­wie ukry­wa­li się, na wsi. Ale, mó­wi­ła Dre­sne­ro­wa, i oni przy­ja­dą wkrót­ce do Kra­ko­wa. Dziew­czyn­ka ski­nę­ła gło­wą, ale to chy­ba nie wsty­dli­wość za­mknę­ła jej usta.

Wcze­śniej, w stycz­niu, jej ro­dzi­ce zna­leź­li się na li­ście spo­rzą­dzo­nej przez Sym­che Spi­rę. Gdy pro­wa­dzo­no ich na sta­cję w Pro­ko­ci­miu, sto­ją­cy na chod­ni­kach Po­la­cy szy­dzi­li z nich. „Że­gnaj­cie, Ży­dzi!” – wo­ła­li. Oni zaś, ro­dzi­ce dziew­czyn­ki, wy­sko­czy­li z ko­lum­ny, prze­szli przez uli­cę, jak­by byli Po­la­ka­mi, któ­rzy przy­szli obej­rzeć de­por­ta­cję wro­gów spo­łecz­nych, na­stęp­nie wmie­sza­li się w tłum, sami tro­chę po­krzy­cze­li, a po­tem ode­szli, opusz­cza­jąc Kra­ków i uda­jąc się na wieś.

Ale i tam nie czu­li się już bez­piecz­ni – za­mie­rza­li w le­cie prze­kraść się z po­wro­tem do Kra­ko­wa. Mat­ka Czer­wo­nej Cza­pecz­ki, jak na­zwa­li ją sy­no­wie Dre­sne­rów, któ­rzy wró­ci­li do domu z pra­cy w od­dzia­łach ro­bo­czych, była ku­zyn­ką Dre­sne­ro­wej.

Wkrót­ce przy­szła z pra­cy cór­ka Dre­sne­rów, Dan­ka, sprzą­tacz­ka i słu­żą­ca w ba­zie Luft­waf­fe. Nie mia­ła jesz­cze czter­na­stu lat, ale była tak wy­so­ka, że do­sta­ła ken­kar­tę umoż­li­wia­ją­cą jej za­trud­nie­nie poza get­tem.

Za­chwy­ca­ła się dziec­kiem, któ­re za­cho­wy­wa­ło re­zer­wę:

– Ge­niu, znam two­ją mamę, Ewę. Cho­dzi­ły­śmy ra­zem oglą­dać su­kien­ki i ku­po­wa­ła mi ciast­ka w cu­kier­ni na Brac­kiej.

Mała sie­dzia­ła na swo­im miej­scu, nie uśmie­cha­ła się, pa­trzy­ła przed sie­bie.

– Pro­szę pani, mo­jej ma­mie na imię Jo­asia, nie Ewa.

I da­lej wy­li­cza­ła imio­na ze swej fik­cyj­nej pol­skiej ge­ne­alo­gii, któ­rej na­uczy­li ją ro­dzi­ce i chłop­scy opie­ku­no­wie, na wy­pa­dek gdy­by gra­na­to­wa po­li­cja albo SS kie­dy­kol­wiek ją wy­py­ty­wa­ło. Wszy­scy Dre­sne­ro­wie spoj­rze­li po so­bie marsz­cząc brwi; tego ro­dza­ju spryt sta­now­czo nie pa­so­wał do trzy­let­nie­go dziec­ka. Uzna­li więc, że jest od­py­cha­ją­cy – ale nie za­mie­rza­li z nim wal­czyć, bo­wiem mógł się oka­zać nie­zbęd­ny, i to może już nie­dłu­go.

Wie­czo­rem, w po­rze ko­la­cji, przy­szedł Idek Schin­del, wu­jek dziew­czyn­ki, mło­dy le­karz ze szpi­ta­la na Wę­gier­skiej. Był to aku­rat taki za­baw­ny, prze­kor­ny i uczu­cio­wy wu­jek, ja­kie­go po­trze­bo­wa­ła. Na jego wi­dok Ge­nia sta­ła się znów dziec­kiem; ze­szła z krze­sła i pod­bie­gła do nie­go. Je­śli on tu był i na­zy­wał tych lu­dzi ku­zy­na­mi, to rze­czy­wi­ście nimi byli. Te­raz moż­na już przy­znać, że mama ma na imię Ewa, a dziad­ko­wie wca­le nie na­zy­wa­li się Lu­dwik i Zo­fia.

Po­tem zja­wił się Juda Dre­sner, za­opa­trze­nio­wiec z za­kła­dów Bo­scha, i cała ro­dzi­na była już w kom­ple­cie.


Dwu­dzie­ste­go ósme­go kwiet­nia wy­pa­da­ły uro­dzi­ny Oska­ra. W roku 1942 ob­cho­dził je jak dziec­ko wio­sny: hucz­nie i roz­rzut­nie. At­mos­fe­ra w „Ema­lii” była od­święt­na. Herr Di­rek­tor przy­wiózł bia­ły chleb (wte­dy wiel­ka rzad­kość) i za­rzą­dził, by bez wzglę­du na kosz­ty roz­da­no go z po­łu­dnio­wą zupą. We­so­ły na­strój udzie­lił się ca­łe­mu biu­ru i warsz­ta­tom. Prze­my­sło­wiec Oskar Schin­dler świę­to­wał swo­je ży­cio­we suk­ce­sy.

Te jego trzy­dzie­ste czwar­te uro­dzi­ny za­czę­ły się w „Ema­lii” wcze­śnie – Schin­dler za­sy­gna­li­zo­wał je wcho­dząc do biu­ra z trze­ma bu­tel­ka­mi ko­nia­ku pod pa­chą, żeby po­czę­sto­wać in­ży­nie­rów, księ­go­wych i kre­śla­rzy. Urzęd­ni­kom w ra­chu­bie i per­so­nal­nym wpy­chał gar­ścia­mi pa­pie­ro­sy; po­tem roz­da­wa­nie pre­zen­tów prze­nio­sło się tak­że na hale fa­brycz­ne. Z cu­kier­ni przy­nie­sio­no tort, któ­ry Oskar sam po­kro­ił na biur­ku Klo­now­skiej. Do biu­ra za­czę­ły się scho­dzić de­le­ga­cje ro­bot­ni­ków, Ży­dów i Po­la­ków, a roz­pro­mie­nio­ny Herr Di­rek­tor ser­decz­nie wy­ca­ło­wał dziew­czy­nę o na­zwi­sku Ku­char­ska, któ­rej oj­ciec przed woj­ną za­sia­dał w Sej­mie. Po­tem przy­szły Ży­dów­ki, były uści­ski dło­ni męż­czyzn. Ja­kimś cu­dem zja­wił się też Stern, któ­ry pra­co­wał w za­kła­dach „Po­stęp”. Ofi­cjal­nie uści­snął dłoń Oska­ra, ale chwi­lę po­tem zna­lazł się już w jego niedź­wie­dzich ob­ję­ciach.

Po po­łu­dniu ktoś – może ten sam mal­kon­tent, co po­przed­nio – za­dzwo­nił na Po­mor­ską i po­wie­dział o nie­sto­sow­nym ze wzglę­dów ra­so­wych za­cho­wa­niu Oska­ra. Może jego księ­gi nie boją się re­wi­zji, lecz nie moż­na za­prze­czyć, że to ży­do­fil.

Aresz­to­wa­nie prze­bie­gło w spo­sób bar­dziej pro­fe­sjo­nal­ny niż za pierw­szym ra­zem. 29 kwiet­nia rano mer­ce­des za­blo­ko­wał bra­mę fa­bry­ki i dwóch ge­sta­pow­ców, jak­by bar­dziej pew­nych sie­bie niż po­przed­nio, po­de­szło do Oska­ra, gdy ten prze­cho­dził przez plac. Po­wie­dzie­li mu, że jest oskar­żo­ny o na­ru­sze­nie prze­pi­sów Aktu Ra­so­we­go i Prze­sie­dleń­cze­go, i za­żą­da­li, aby po­szedł z nimi.

– Nie, nie ma po­trze­by, żeby szedł pan naj­pierw do ga­bi­ne­tu.

– Ma­cie na­kaz? – za­py­tał.

– Nie jest nam po­trzeb­ny – od­par­li.

Ro­ze­śmiał się im w twarz.

– Pa­no­wie wie­cie za­pew­ne – po­wie­dział – że je­śli za­bie­rze­cie mnie bez na­ka­zu, źle się to dla was skoń­czy.

Po­wie­dział to lek­ko, ale za­uwa­żył, że de­ter­mi­na­cja es­es­ma­nów okrze­pła od cza­su ze­szło­rocz­ne­go, ope­ret­ko­we­go za­trzy­ma­nia. Tam­tym ra­zem te­ma­tem kon­wer­sa­cji na Po­mor­skiej były prze­pi­sy go­spo­dar­cze i to, czy zo­sta­ły one na­ru­szo­ne. Te­raz miał do czy­nie­nia z czymś bar­dziej gro­te­sko­wym, z pra­wem dol­nej par­tii je­lit, z de­kre­tem ciem­nej stro­ny mó­zgu. Po­waż­na spra­wa.

– Cóż, za­ry­zy­ku­je­my – od­rzekł je­den z nich.

Sta­rał się osza­co­wać ich pew­ność sie­bie, nie­bez­piecz­ną obo­jęt­ność wo­bec nie­go, czło­wie­ka ze zna­jo­mo­ścia­mi, od nie­daw­na trzy­dzie­stocz­te­ro­let­nie­go.

– W taki wio­sen­ny ra­nek – po­wie­dział – mogę po­świę­cić tro­chę cza­su na prze­jażdż­kę.

Po­cie­szał się, że znów przy­dzie­lą mu jed­ną z tych wy­twor­nych cel na Po­mor­skiej. Ale gdy skrę­ci­li w Ko­le­jo­wą, wie­dział już, że tym ra­zem je­dzie nie na Po­mor­ską, tyl­ko na Mon­te­lu­pich.

– Chciał­bym po­mó­wić z ad­wo­ka­tem – oświad­czył.

– We wła­ści­wym cza­sie – brzmia­ła od­po­wiedź.

Oskar miał dość wia­ry­god­ną in­for­ma­cję od jed­ne­go z ko­le­gów od kie­lisz­ka, że In­sty­tut Ana­to­mii Uni­wer­sy­te­tu Ja­giel­loń­skie­go otrzy­mu­je cia­ła z Mon­te­lu­pich.

Z tyl­ne­go sie­dze­nia ge­sta­pow­skie­go mer­ce­de­sa wi­dać było dłu­gie mury wię­zie­nia i zło­wróżb­ną jed­na­ko­wość okien trze­cie­go i czwar­te­go pię­tra. Prze­je­cha­li przez bra­mę, po­tem pod ar­ka­da­mi. Sie­dzą­cy w biu­ro­wym po­ko­ju urzęd­nik SS mó­wił szep­tem, jak­by pod­nie­sio­ny głos mógł wy­wo­łać ogłu­sza­ją­ce echo w wą­skich ko­ry­ta­rzach. Oska­ro­wi za­bra­no pie­nią­dze, ale obie­ca­no mu, że bę­dzie do­sta­wał na każ­dy dzień po­by­tu w wię­zie­niu pięć­dzie­siąt zło­tych. Nie, jesz­cze nie czas na ad­wo­ka­ta, usły­szał od funk­cjo­na­riu­szy, któ­rzy go aresz­to­wa­li.

Kie­dy szedł ko­ry­ta­rzem, pod stra­żą, na­słu­chi­wał, czy nie usły­szy krzy­ków, któ­re mo­gły­by w tej gro­bo­wej ci­szy prze­do­stać się przez ju­da­sze w drzwiach cel.

Za­pro­wa­dzo­no go pię­tro ni­żej, w klau­stro­fo­bicz­ny tu­nel bie­gną­cy wzdłuż za­mknię­tych cel, z któ­rych jed­na mia­ła otwar­te okien­ko. Sie­dzia­ło w niej kil­ku więź­niów w ko­szu­lach, każ­dy w osob­nym bok­sie, od­wró­ce­ni ple­ca­mi, tak że nie było wi­dać twa­rzy. U jed­ne­go z nich Oskar za­uwa­żył na­de­rwa­ne ucho. Ktoś inny po­cią­gał no­sem, jak­by nie mógł go wy­czy­ścić. Klo­now­ska, Klo­now­ska, czy już dzwo­nisz, ko­cha­nie?

Otwo­rzy­li jego celę; wszedł. Oba­wiał się nie­co, że bę­dzie za­tło­czo­na, lecz oka­za­ło się, że był tam tyl­ko je­den wię­zień, żoł­nierz w płasz­czu. Gło­wę wtu­lił w pod­nie­sio­ny koł­nierz. Sie­dział na jed­nym z dwóch drew­nia­nych łó­żek z sien­ni­kiem. Umy­wal­ki oczy­wi­ście nie było. Wia­dro na wodę i wia­dro na od­cho­dy. Woj­sko­wy, Stan­dar­ten­füh­rer SS, był nie ogo­lo­ny, miał pod płasz­czem nie­świe­żą, roz­pię­tą ko­szu­lę, na no­gach za­bło­co­ne buty.

– Wi­tam pana – po­wie­dział ofi­cer z krzy­wym uśmie­chem, wy­cią­ga­jąc do Oska­ra rękę.

Był przy­stoj­nym męż­czy­zną, o kil­ka lat star­szym od Oska­ra. Pew­nie pod­sta­wio­ny. Tyl­ko dla­cze­go ma na so­bie mun­dur, i do tego tak wy­so­kiej ran­gi?

Oskar spoj­rzał na ze­ga­rek, usiadł, wstał, po­pa­trzył w wy­so­kie okno. Prze­ni­ka­ło przez nie tro­chę świa­tła z dzie­dziń­ca, ale nie było to okno, na któ­rym moż­na by się oprzeć i uwol­nić od obec­no­ści tych dwóch łó­żek, od sie­dze­nia z łok­cia­mi na ko­la­nach na­prze­ciw ko­goś ob­ce­go.

W koń­cu za­czę­li roz­ma­wiać. Oskar był bar­dzo ostroż­ny, lecz Stan­dar­ten­füh­rer ga­dał jak na­ję­ty. Na imię miał Fi­lip. Na­zwi­ska nie po­wie­dział, bo uwa­żał, że to nie po dżen­tel­meń­sku po­da­wać na­zwi­sko w wię­zie­niu. Poza tym te­raz lu­dzie zwra­ca­ją się do sie­bie po imie­niu. Gdy­by­śmy wcze­śniej po­prze­stań na uży­wa­niu imion, by­li­by­śmy te­raz szczę­śliw­szą rasą.

Oskar wy­snuł wnio­sek, że je­że­li nie jest pod­sta­wio­ny, to pew­nie prze­żył ja­kieś za­ła­ma­nie, ja­kiś spo­wo­do­wa­ny woj­ną wstrząs psy­chicz­ny. Po­tem do­wie­dział się, że Fi­lip brał udział w kam­pa­nii w po­łu­dnio­wej Ro­sji, a jego ba­ta­lion trzy­mał się pod No­wo­gro­dem całą zimę. Po­tem do­stał urlop, żeby mógł od­wie­dzić swo­ją dziew­czy­nę, Po­lkę z Kra­ko­wa. Mó­wił, że „za­tra­ci­li się w so­bie zu­peł­nie”. Aresz­to­wa­no go w jej miesz­ka­niu w trzy dni po upły­wie urlo­pu.

– Chy­ba po­sta­no­wi­łem nie przej­mo­wać się zbyt­nio da­ta­mi – mó­wił Fi­lip – kie­dy zo­ba­czy­łem, jak ci dra­nie – mach­nął ręką w górę, w stro­nę gdzie prze­by­wa­li pla­ni­ści z SS, księ­go­wi, biu­ro­kra­ci – kie­dy zo­ba­czy­łem, jak oni żyją. Nie cho­dzi o to, że nie chcia­łem wra­cać. Po pro­stu uwa­ża­łem, że na­le­ży mi się tro­chę swo­bo­dy.

Oskar spy­tał, czy wo­lał­by być na Po­mor­skiej.

– Nie, wolę tu. Po­mor­ska wy­glą­da jak ho­tel. Ale mają tam, dra­nie, celę śmier­ci, peł­ną błysz­czą­cych, chro­mo­wa­nych krat. A co pan zro­bił, Herr Oskar?

– Po­ca­ło­wa­łem Ży­dów­kę. Moją pra­cow­ni­cę. Tak twier­dzą.

Fi­lip gwizd­nął.

– Ooo! I co, od­padł panu ku­tas?

Przez całe po­po­łu­dnie Stan­dar­ten­füh­rer Fi­lip nie szczę­dził złych słów SS. Zło­dzie­je i zbo­czeń­cy, tak ich na­zy­wał. Mó­wił, że to nie do wia­ry, jaką for­sę nie­któ­rzy z nich ro­bią. A za­czy­na­li jak nie­wi­niąt­ka. Strze­la­ją do Po­la­ków za szmu­glo­wa­nie ki­lo­gra­ma bocz­ku, a sami żyją jak ja­cyś cho­ler­ni han­ze­atyc­cy ba­ro­no­wie.

Oskar za­cho­wy­wał się tak, jak­by to wszyst­ko było dla nie­go no­wi­ną, jak gdy­by ła­pow­nic­two wśród wo­dzów Rze­szy było bo­le­snym cio­sem w jego han­dlo­wą nie­win­ność, w pro­win­cjo­nal­ną, su­dec­ką na­iw­ność, któ­ra spo­wo­do­wa­ła, że się za­po­mniał i uści­snął Ży­dów­kę. Wresz­cie Fi­lip, zmę­czo­ny swym obu­rze­niem, za­padł w drzem­kę.

Oskar chciał się na­pić. Odro­bi­na al­ko­ho­lu skró­ci­ła­by czas ocze­ki­wa­nia, zro­bi­ła­by ze stan­dar­ten­füh­re­ra lep­sze­go kom­pa­na, je­śli nie był on wtycz­ką, lub spo­wo­do­wa­ła­by po­tknię­cie, je­śli nią był. Oskar wy­jął bank­not dzie­się­cio­zło­to­wy i na­pi­sał na nim sze­reg na­zwisk i nu­me­rów te­le­fo­nicz­nych, wię­cej niż po­przed­nio, cały tu­zin. Wy­jął jesz­cze czte­ry bank­no­ty, zmiął je w pal­cach, pod­szedł do drzwi i za­stu­kał w ju­da­sza. Po­ka­zał się pod­ofi­cer SS – na Oska­ra pa­trzy­ła po­waż­na, nie­mło­da twarz. Nie wy­glą­dał na czło­wie­ka, któ­ry by za­drę­czał Po­la­ków na śmierć albo miaż­dżył kop­nia­kiem ner­ki; inna spra­wa, że był to je­den z ele­men­tów tor­tu­ry: nie ocze­ki­wa­ło się jej od lu­dzi o wy­glą­dzie wuj­ka ze wsi.

– Czy da­ło­by się za­ła­twić pięć bu­te­lek wód­ki? – spy­tał Oskar.

– Pięć bu­te­lek? – po­wtó­rzył pod­ofi­cer ta­kim gło­sem, jak­by miał przed sobą mło­de­go, nie­do­świad­czo­ne­go pi­jacz­ka, któ­ry nie zna mia­ry. Za­my­ślił się, jak­by roz­wa­żał moż­li­wość do­nie­sie­nia na Oska­ra prze­ło­żo­nym.

– Chcie­li­by­śmy z puł­kow­ni­kiem do­stać po bu­tel­ce na gło­wę dla po­bu­dze­nia roz­mo­wy. A pan i pań­scy ko­le­dzy wy­pij­cie, pro­szę, resz­tę za moje zdro­wie. Są­dzę też, że czło­wiek o pań­skiej wła­dzy może od­być parę zwy­kłych roz­mów te­le­fo­nicz­nych w imie­niu więź­nia. Tu są nu­me­ry… tak, na bank­no­tach. Nie musi pan sam dzwo­nić wszę­dzie. Wy­star­czy prze­ka­zać je mo­jej se­kre­tar­ce, do­brze? Tak, ona jest pierw­sza na li­ście.

– To bar­dzo wpły­wo­wi lu­dzie – wy­szep­tał es­es­man.

– Ale z pana głu­piec – po­wie­dział do Oska­ra Fi­lip. – Za­strze­lą pana za pró­bę prze­ku­pie­nia straż­ni­ków.

Oska­ro­wi zrze­dła mina, choć uda­wał nie­fra­so­bli­we­go.

– To jest tak samo głu­pie jak ca­ło­wa­nie Ży­dów­ki – do­dał Fi­lip.

– Zo­ba­czy­my – po­wie­dział Oskar. Ale w głę­bi du­szy był prze­ra­żo­ny.

W koń­cu pod­ofi­cer wró­cił i przy­niósł wraz z dwie­ma bu­tel­ka­mi czy­ste ko­szu­le i bie­li­znę, książ­ki i bu­tel­kę wina. Pacz­ka była dzie­łem In­grid; przy­go­to­wa­na na Stra­szew­skie­go, zo­sta­ła do­star­czo­na do bra­my wię­zie­nia na Mon­te­lu­pich. Fi­lip i Oskar spę­dzi­li ra­zem przy­jem­ny wie­czór, choć w pew­nym mo­men­cie straż­nik za­ło­mo­tał w drzwi i za­żą­dał, żeby prze­sta­li śpie­wać. Ale na­wet wte­dy, gdy wód­ka przy­da­ła celi prze­strze­ni, a sło­wom stan­dar­ten­füh­re­ra traf­no­ści, Schin­dler nie prze­sta­wał na­słu­chi­wać, czy nie nad­cho­dzą z od­da­li krzy­ki, czy po­grą­żo­ny w bez­na­dziei wię­zień z są­sied­niej celi nie wy­stu­ku­je mor­sem ja­kiejś wia­do­mo­ści. Tyl­ko raz praw­dzi­wa na­tu­ra tego miej­sca roz­cień­czy­ła efekt wód­ki. Obok swe­go łóż­ka Fi­lip od­krył, czę­ścio­wo przy­sło­nię­ty sien­ni­kiem, ma­leń­ki na­pis czer­wo­nym ołów­kiem. Od­cy­fro­wa­nie go za­ję­ło mu dłuż­szą chwi­lę – jego pol­sz­czy­zna nie była tak do­bra jak Oska­ra.

– „Boże, jak mnie biją!” – prze­tłu­ma­czył. – Oskar, przy­ja­cie­lu, czyż ten świat nie jest pięk­ny?

Rano Schin­dler obu­dził się w do­brej for­mie. Ni­g­dy nie miał kaca i dzi­wił się, że lu­dzie ro­bią wo­kół nie­go tyle ha­ła­su. Fi­lip na­to­miast czuł się źle i był przy­gnę­bio­ny. Za­bra­no go jesz­cze przed po­łu­dniem. Wkrót­ce wró­cił po swo­je rze­czy. Po po­łu­dniu miał sta­nąć przed są­dem wo­jen­nym, ale rów­no­cze­śnie otrzy­mał przy­dział do ośrod­ka szko­le­nio­we­go w Sztu­to­wie, więc uwa­żał, że nie bę­dzie roz­strze­la­ny. Za­brał z łóż­ka swój płaszcz i po­szedł się tłu­ma­czyć ze swo­je­go pol­skie­go flir­tu. Sa­mot­ny Oskar spę­dził kil­ka go­dzin czy­ta­jąc przy­sła­ną mu przez In­grid książ­kę Ka­ro­la Maya, a po­po­łu­dnie – na roz­mo­wie ze swym ad­wo­ka­tem, Niem­cem su­dec­kim, spe­cja­li­stą od pra­wa cy­wil­ne­go, któ­ry dwa lata wcze­śniej otwo­rzył w Kra­ko­wie prak­ty­kę. Roz­mo­wa była dla Oska­ra po­cie­sza­ją­ca. Po­wód aresz­to­wa­nia był z pew­no­ścią taki, jak po­da­no. Jego mię­dzy­ra­so­we uści­ski nie sta­no­wi­ły pre­tek­stu do za­trzy­ma­nia na czas ba­da­nia jego in­te­re­sów.

– Ale mimo to spra­wa pew­nie doj­dzie do sądu SS i będą pana py­tać, dla­cze­go nie jest pan w woj­sku.

– Po­wód jest oczy­wi­sty – od­po­wie­dział Oskar. – Je­stem nie­zbęd­ny jako pro­du­cent wo­jen­ny. Ge­ne­rał Schin­dler może to po­twier­dzić.

Oskar de­lek­to­wał się opo­wie­ścią Ka­ro­la Maya: bia­ły my­śli­wy i in­diań­ski mę­drzec wśród ame­ry­kań­skiej dzi­czy – peł­ni wza­jem­ne­go sza­cun­ku. Oskar nie spie­szył się z czy­ta­niem. Może upły­nąć na­wet ty­dzień, za­nim sta­nie przed są­dem. Ad­wo­kat spo­dzie­wał się, że prze­wod­ni­czą­cy sądu wy­gło­si mowę o za­cho­wa­niu nie­god­nym Niem­ca i że ob­ło­ży go znacz­ną grzyw­ną. Trud­no. Na przy­szłość bę­dzie ostroż­niej­szy.

Pią­te­go dnia rano, kie­dy wy­pił pół li­tra czar­nej er­satz­ka­wy, któ­rą do­stał na śnia­da­nie, przy­szedł po nie­go pod­ofi­cer i dwóch straż­ni­ków. Po­pro­wa­dzi­li go szpa­le­rem nie­mych drzwi na górę, do jed­ne­go z po­miesz­czeń biu­ro­wych. Zna­lazł tam czło­wie­ka, któ­re­go spo­ty­kał na przy­ję­ciach, obe­rsturm­ban­n­füh­re­ra Rol­fa Czur­dę, sze­fa kra­kow­skiej SD. W swo­im po­rząd­nym gar­ni­tu­rze Czur­da wy­glą­dał jed­nak bar­dziej na przed­się­bior­cę niż na po­li­cjan­ta.

– Oska­rze, Oska­rze – za­czął Czur­da ubo­le­wa­ją­cym gło­sem sta­re­go przy­ja­cie­la. – Da­je­my ci te Ży­dów­ki za pięć ma­rek dzien­nie. Po­wi­nie­neś ca­ło­wać nas, nie je.

Oskar wy­ja­śnił, że to były jego uro­dzi­ny. Za­cho­wał się po­ryw­czo. Był po kie­lisz­ku.

Czur­da po­trzą­snął gło­wą.

– Nie wie­dzia­łem, że masz ta­kie roz­le­głe kon­tak­ty, Oska­rze. Te­le­fo­ny były aż z Wro­cła­wia, od na­szych przy­ja­ciół z Abweh­ry. Nie ma sen­su trzy­mać cię z dala od pra­cy tyl­ko dla­te­go, że ob­ma­ca­łeś ja­kąś Ży­dów­kę.

– Je­steś bar­dzo wy­ro­zu­mia­ły, Herr Obe­rsturm­ban­n­füh­rer – po­wie­dział Oskar, czu­jąc, że w Czur­dzie wzbie­ra proś­ba o ja­kieś wy­na­gro­dze­nie. – Je­śli będę kie­dyś mógł zre­wan­żo­wać się za ten wspa­nia­ło­myśl­ny gest…

– Wła­śnie – pod­chwy­cił Czur­da. – Mam sta­rą ciot­kę, któ­rej zbom­bar­do­wa­no miesz­ka­nie.

Jesz­cze jed­na ciot­ka. Schin­dler współ­czu­ją­co mla­snął i po­wie­dział, że wy­słan­nik pana Czur­dy bę­dzie mile wi­dzia­ny na Li­po­wej, gdzie może do­ko­nać wy­bo­ru spo­śród gamy pro­duk­tów.

Jed­nak nie wy­pa­da­ło po­zwo­lić na to, aby taki Czur­da so­bie po­my­ślał, że zwol­nie­nie Oska­ra jest Bóg wie jaką ła­ską, a na­czy­nia ku­chen­ne naj­skrom­niej­szą z moż­li­wych za­pła­tą uszczę­śli­wio­ne­go więź­nia. Gdy Czur­da po­zwo­lił mu odejść, Oskar za­pro­te­sto­wał.

– Nie mogę tak po pro­stu we­zwać mo­je­go sa­mo­cho­du, Herr Obe­rsturm­ban­n­füh­rer. Moje za­so­by pa­li­wa są ogra­ni­czo­ne.

Czur­da spy­tał, czy Herr Schin­dler ocze­ku­je, że SD za­wie­zie go do domu.

Oskar wzru­szył ra­mio­na­mi. Prze­cież miesz­ka na dru­gim koń­cu mia­sta. Na pie­cho­tę za da­le­ko.

Czur­da ro­ze­śmiał się.

– Każę cię od­wieźć jed­ne­mu z mo­ich wła­snych kie­row­ców – po­wie­dział.

Li­mu­zy­na cze­ka­ła już przy głów­nych scho­dach z włą­czo­nym sil­ni­kiem, ale Herr Schin­dler nie wsia­dał. Pa­trzył w górę na pu­ste okna, ocze­ku­jąc zna­ku z tej dru­giej re­pu­bli­ki, z kró­le­stwa męki, z za­kra­to­wa­ne­go pie­kła dla tych, któ­rzy nie mają garn­ków i pa­tel­ni, by się wy­ku­pić. Kie­dy chciał wsiąść do sa­mo­cho­du, Rolf Czur­da chwy­cił go za ło­kieć.

– Żar­ty na bok, Oska­rze, dro­gi przy­ja­cie­lu. Był­byś głup­cem, gdy­byś na­praw­dę za­sma­ko­wał w ja­kiejś ży­dow­skiej spód­nicz­ce. Oni nie mają przy­szło­ści. To już nie jest zwy­kła nie­na­wiść do Ży­dów, za­pew­niam cię. To po­li­ty­ka.

Загрузка...