XXVIII
Biuro Amona, mieszczące się w budynku administracji, zatrudniało do przepisywania na maszynie dwie osoby. Jedną z nich była młoda Niemka, Frau Kochmann, drugą – młody, pilny więzień, Mietek Pemper. Pemper zostanie kiedyś sekretarzem Oskara, ale latem 1944 pracował u Amona i jak każdy inny więzień Płaszowa nie miał zbyt wielkich nadziei na przeżycie.
Po raz pierwszy miał kontakt z Amonem tak przypadkowo, jak służąca Helena Hirsch. Wezwano go do gabinetu Amona po tym, jak ktoś go komendantowi polecił. Młody więzień był studentem rachunkowości, umiał pisać na maszynie bez patrzenia na klawisze i stenografować pod polskie i niemieckie dyktando. Jego wspaniała pamięć była niemal przysłowiowa. W taki więc sposób Pemper, więzień własnych umiejętności, znalazł się w głównym biurze Płaszowa, pod bokiem Amona, a czasem pisał pod dyktando także w willi komendanta.
Ironia polegała na tym, że dzięki fotograficznej pamięci Pempera Amon w końcu zawiśnie. Pemper nie przypuszczał, że taki czas nadejdzie. Gdyby w roku 1944 ktoś go zapytał, kto mógłby ewentualnie być ofiarą jego doskonałej pamięci, odpowiedziałby pewnie, że przede wszystkim on sam, Mietek Pemper.
W zasadzie Pemper był stenotypistą pomocniczym. Tajne dokumenty miała przepisywać Frau Kochmann, która jednak nie była ani tak kompetentna, ani tak szybka jak Mietek. Czasem Amon łamał zasadę i dyktował tajne materiały młodemu Pemperowi. A Mietek, siedząc przy biurku naprzeciw Amona, z notatnikiem na kolanach, nie mógł uwolnić się od podejrzeń, które nie pozwalały mu się skupić. Pierwsze podejrzenie było takie, że wszystkie te wewnętrzne raporty i memoranda, których szczegóły zapamiętywał, uczynią z niego głównego świadka w dniu, gdy Amon stanie przed sądem. Drugie podejrzenie było takie, że Amon w końcu „skasuje” Mietka, tak jak później kasował tajne nagrania na taśmie.
Tak więc Mietek przygotowywał co rano nie tylko własny zestaw papieru maszynowego, kalki i przebitek, ale i tuzin kompletów dla Niemki. Gdy Niemka kończyła pisać, Pemper zabierał kalki, aby je zniszczyć. Wcześniej jednak je czytał. Nie przechowywał żadnych pisanych dokumentów – w końcu od czasów szkolnych znany był ze swojej pamięci. Wiedział, że jeśli kiedykolwiek zbierze się sąd, przed którym stanie Amon, to on, ze swoją fotograficzną pamięcią, wprawi komendanta w osłupienie.
Pemper widział kilka nieprawdopodobnych dokumentów. Czytał na przykład memoranda o chłoście kobiet. Komendantom obozów przypominano, że kara ta powinna być wykonana z jak największym efektem. A że takie zajęcie jak chłosta byłoby dla personelu SS poniżające, więc Czeszki powinny być chłostane przez Słowaczki, a Słowaczki przez Czeszki. W taki sam sposób należało przeciwstawiać sobie Polki i Rosjanki. I tak dalej, według uznania komendantów, według ich znajomości antagonizmów narodowych i kulturowych.
Inny biuletyn przypominał, że komendantom nie przysługuje prawo skazywania na karę śmierci. O prawo takie mogą występować w skierowanym do Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy liście lub telegramie. Amon skorzystał z tego sposobu na wiosnę w stosunku do dwóch Żydów, którzy uciekli z podobozu w Wieliczce. Proponował dla nich karę śmierci przez powieszenie. Z Berlina przyszedł telegram ze zgodą, podpisany, jak zauważył Pemper, przez dra Ernsta Kaltenbrunnera, szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy.
W kwietniu Pemper przeczytał memorandum od Gerharda Maurera, szefa rozdziału siły roboczej Sekcji D generała Glücksa. Maurer chciał się dowiedzieć od Amona, ilu Węgrów można by przez pewien czas przetrzymać w Płaszowie. Docelowo byli przeznaczeni do Niemieckich Zakładów Zbrojeniowych, DA W, filii Kruppa, produkującej zapalniki do pocisków artyleryjskich w ogromnym kompleksie Oświęcimia. Ponieważ Węgry dopiero od niedawna stały się niemieckim protektoratem, więc ci węgierscy Żydzi i przeciwnicy polityczni byli w lepszym stanie zdrowia niż miejscowi, mający za sobą lata gett i obozów. Dla fabryk Oświęcimia była to więc gratka nie lada. Niestety, kwatery DAW-u nie były jeszcze gotowe na ich przyjęcie i jeśli komendant Płaszowa zechciałby wziąć siedem tysięcy do czasu właściwego rozwiązania sprawy, Sekcja D będzie niezmiernie wdzięczna.
Odpowiedź Götha, przepisywana czy też widziana przez Pempera, brzmiała, że Płaszów jest przepełniony i że nie ma wolnego miejsca pod zabudowę wewnątrz ogrodzenia pod napięciem. Jednak Amon mógłby przyjąć około dziesięciu tysięcy więźniów tranzytowych, jeśli: a) otrzyma pozwolenie likwidacji nieproduktywnego elementu w obozie i b) wprowadzi spanie dwóch osób na jednym łóżku. Maurer w odpowiedzi napisał, że na umieszczenie po dwie osoby na pryczy w lecie zgodzić się nie może, bo to grozi tyfusem, i że według przepisów na osobę powinny przypadać minimum trzy metry sześcienne powietrza. Natomiast był gotowy zezwolić Göthowi na realizację pierwszego sposobu. Sekcja D zawiadomi Oświęcim – a przynajmniej dział eksterminacyjny tego wielkiego przedsiębiorstwa – o nadchodzącym transporcie więźniów odrzuconych z Płaszowa.
Amon musiał zatem przeprowadzić selekcję więźniów w obozie.
Z błogosławieństwem Maurera i Sekcji D zlikwiduje w ciągu jednego dnia tylu ludzi, ilu Oskar, dzięki swemu sprytowi i ogromnym wydatkom, chronił w „Emalii”. Amon nazwał tę selekcję Die Gesundheitsaktion, Akcja Zdrowia.
Zorganizował ją w stylu wiejskiego jarmarku. Kiedy się zaczęła, rano w niedzielę 7 maja, plac apelowy był obwieszony transparentami: „DLA KAŻDEGO WIĘŹNIA ODPOWIEDNIA PRACA!” Głośniki grały ballady Straussa i piosenki o miłości. Pod nimi ustawiono stół, przy którym zasiadł dr Blancke, lekarz SS, z drem Leonem Grossem i urzędnikami. Koncepcja „zdrowia” Blanckego była nie mniej ekscentryczna niż każdego innego lekarza SS. Opróżnił obozowy szpital z nieuleczalnie chorych, wstrzykując im do krwi benzynę. Zastrzyków tych nikt nie mógłby nazwać eutanazją. Pacjent dostawał konwulsji, które po kwadransie kończyły się uduszeniem. Marek Biberstein, niegdyś przewodniczący Judenratu, a teraz, po dwóch latach więzienia na Montelupich, obywatel Płaszowa, dostał ataku serca. Przyniesiono go na izbę chorych. Zanim Blancke dotarł do niego ze strzykawką benzyny, dr Idek Schindel, wuj owej Geni, której odległa sylwetka zaintrygowała przed dwoma laty Oskara, podszedł z kolegami do łóżka Bibersteina. Jeden z nich wstrzyknął mu bardziej litościwą dawkę cyjanku.
Otoczony szafkami pełnymi akt całej ludności Płaszowa, Blancke przejrzał więźniów barak po baraku, a kiedy skończył z jedną baterią kart, dostawał następną.
Przed wejściem na plac apelowy więźniowie musieli się rozebrać. Potem ustawiano ich w szereg i kazano biegać przed lekarzami, w jedną i drugą stronę. Blancke i Leon Gross, żydowski lekarz-kolaborant, robili jakieś zapiski na kartach, wskazywali na jednego więźnia, wołali drugiego, by potwierdził swoje nazwisko. Przy drugim przebiegu lekarze szukali oznak choroby czy osłabienia mięśni. Dziwne to były ćwiczenia. I poniżające. Mężczyźni z uszkodzonymi kręgosłupami (na przykład Pfefferberg, któremu Hujar naruszył kręgosłup uderzeniem trzonkiem bata); kobiety z chroniczną biegunką, wysmarowane na twarzy czerwoną kapustą dla koloru – wszyscy zdawali sobie sprawę, że biegną po życie. Młoda Kinstlingerowa, sprinterka reprezentacji Polski na olimpiadzie w Berlinie, rozumiała, że tamto było tylko zabawą. Prawdziwe zawody odbywały się tutaj. Z wywracającym się żołądkiem i płytkim oddechem biegło się – w rytm oszukańczej muzyki – po ukochane życie.
Żaden z więźniów nie poznał wyników aż do następnej niedzieli, kiedy pod tymi samymi transparentami i przy tej samej muzyce znów zebrano więźniów. Gdy wyczytano nazwiska i odrzutki Gesundheitsaktion odprowadzano na wschodni kraniec placu, zaczęły się odzywać krzyki zdradzające oburzenie. Amon spodziewał się rozruchów i zapewnił sobie pomoc krakowskiego garnizonu Wehrmachtu. Podczas inspekcji, którą przeprowadzono w zeszłą niedzielę, odkryto prawie trzysta dzieci. Teraz te dzieci zabierano siłą. Protesty i skargi rodziców były tak głośne, że większość garnizonu, łącznie z wezwanymi z Krakowa oddziałami Policji Bezpieczeństwa, musiano ustawić w kordon rozdzielający dwie grupy. Konfrontacja trwała kilka godzin; strażnicy odpychali fale oszalałych więźniów, a tym, którzy mieli krewnych wśród odrzuconych, opowiadali zwyczajne w takich sytuacjach kłamstwa. Niczego nie ogłoszono, ale wszyscy wiedzieli, że tamci nie zdali egzaminu i nie mają przyszłości. Zagłuszana walcami i komicznymi piosenkami cała ta żałosna wieża Babel wiadomości niosła się z krzykiem między obiema grupami. Henrykowi Rosnerowi, zamartwiającemu się o syna Olka, który tymczasem był ukryty gdzieś w obozie, zdarzyło się coś niezwykłego: natknął się na młodego esesmana, który ze łzami w oczach potępiał to, co się działo, i przysięgał, że się zgłosi na ochotnika na front wschodni. Tymczasem oficerowie krzyczeli, że jeśli więźniowie się nie uspokoją, to wojsko zacznie strzelać. Być może Amon miał nadzieję, że usprawiedliwiona strzelanina jeszcze bardziej zmniejszy przepełnienie w obozie.
Ostatecznie na wschodnim krańcu placu znalazło się 1400 dorosłych i 268 dzieci otoczonych płotem karabinów, gotowych do szybkiej wysyłki do Oświęcimia. Pemper dokładnie zapamiętał liczby, które zresztą Amona rozczarowały. Ale i tak dzięki całej akcji zwolniło się trochę miejsca dla przybywających na pewien czas Węgrów.
W kartotekach dra Blancke płaszowskie dzieci nie były rejestrowane tak skrupulatnie jak dorośli. Większość z nich spędziła obie niedziele w ukryciu: podobnie jak ich rodzice, wyczuwały one instynktownie, że z racji wieku i nieobecności swoich nazwisk w dokumentach obozowych padną ofiarą tej selekcji.
Olek Rosner schował się w drugą niedzielę na poddaszu baraku. Razem z nim siedziało na krokwiach dwoje innych dzieci. Przez cały dzień ukryci wśród wszy, tobołków i dachowych szczurów zachowywali ciszę, wstrzymywali się od oddawania moczu. Wiedzieli równie dobrze jak dorośli, że SS i Ukraińcy bali się tych miejsc nad sufitem; uważali je za siedliska tyfusu, a dr Blancke poinformował ich, że wystarczy, aby odrobina odchodów wszy dostała się w pęknięcie skóry, żeby zachorować na tyfus. Część płaszowskich dzieci od miesięcy mieszkała obok obozu męskiego w baraku z napisem: „ACHTUNG TYPHUS”.
W tę niedzielę Amonowa akcja zdrowia była dla Olka Rosnera bardziej niebezpieczna niż siejące tyfus wszy. Inne spośród dwustu sześćdziesięciu ośmiu odseparowanych dzieci również przeczekały Aktion w ukryciu. Każde płaszowskie dziecko z tą samą psychiczną nieugiętością upatrzyło sobie miejsce. Niektóre wolały zagłębienia między barakami, inne pralnię, jeszcze inne szopę za garażem. Wiele z tych schowków zostało odkrytych w tę lub poprzednią niedzielę, nie były już więc bezpiecznym schronieniem.
Pozostałe dzieci, niczego nie podejrzewając, dały się zaprowadzić na plac apelowy. Czasem rodzice znali tego czy tamtego podoficera. Było tak, jak narzekał raz Himmler, bowiem nawet Oberscharführer SS, który nie mrugnął okiem przy egzekucji, miał wśród więźniów swoich ulubieńców, jakby to było szkolne boisko. Gdy chodziło o dzieci, myśleli niektórzy rodzice, można się zwrócić o pomoc do znajomego esesmana.
Zeszłej niedzieli pewien trzynastoletni chłopiec, sierota, sądził, że mu się uda, ponieważ na innych apelach uchodził za młodzieńca. Ale nagi nie mógł już niczego udawać. Kazano mu się ubrać i wciągnięto go na listę dzieci. Rodzice po drugiej stronie placu krzyczeli za swoimi zabieranymi dziećmi, głośniki grały sentymentalną piosenkę Mammi, kauf mir ein Pferdchen (Mamo, kup mi konika), a chłopiec po prostu przeszedł z jednej grupy do drugiej, wiedziony tym samym nieomylnym instynktem, który na placu Zgody kierował dzieckiem w czerwonej czapeczce. I tak jak Czerwonej Czapeczki, także i jego nikt nie zobaczył. Stał teraz, na pozór dorosły, wśród dorosłych, wstrętna muzyka ryczała, a jego serce chciało za pomocą uderzeń przebić się na zewnątrz. Potem, udając skurcze biegunki, poprosił strażnika o pozwolenie pójścia do latryny.
Długie latryny stały za sektorem męskim. Doszedłszy do nich, chłopiec wspiął się na deskę klozetu, oparł ręce po obu stronach otworu i opuścił się w dół, próbując znaleźć oparcie dla kolan i stóp w ścianach dołu. Smród zaćmił mu wzrok, a muchy wciskały się w usta, uszy i nozdrza. Gdy zanurzył się w kloace i nogami dotknął dna jamy, wydało mu się, że poprzez szalony bzyk much słyszy jakieś szepty.
– Szli za tobą? – pytał jeden.
– Cholera, to nasze miejsce – dorzucił drugi.
Okazało się, że było tam już dziesięcioro dzieci.
Sprawozdanie Amona używało złożonego słowa Sonderbehandlung – specjalne traktowanie. Po latach termin ten stanie się sławny, ale wtedy Pemper słyszał go po raz pierwszy. Wbrew jego uspokajającemu, wręcz medycznemu brzmieniu Mietek zorientował się, że nie zwiastuje on spokoju.
Podyktowany tego rana przez Amona telegram do Oświęcimia bardziej niż sugerował o co chodzi komendantowi. Amon tłumaczył w nim, że w celu utrudnienia ewentualnych ucieczek, nalega, by przeznaczeni do „specjalnego traktowania” porzucali przy bocznicy resztki posiadanego cywilnego ubrania i przywdziewali obozowe pasiaki. Ponieważ brakowało takich uniformów, pasiaki, w. których płaszowscy kandydaci do „specjalnego traktowania” zjawiali się w Oświęcimiu, powinny być natychmiast odesłane z powrotem do Obozu Koncentracyjnego Płaszów do dalszego użytku.
Wszystkie pozostałe w Płaszowie dzieci, z których większość uratowała się w latrynie razem z wysokim chłopcem, nadal się ukrywała lub udawała dorosłych. Wkrótce jednak zostały ujawnione i wysłane koleją w całodzienną podróż do odległego o sześćdziesiąt kilometrów Oświęcimia. Wagonów bydlęcych używano w ten sposób przez całe lato: woziły żołnierzy i dostawy na wschód, na sparaliżowany front pod Lwowem, a w drodze powrotnej traciły czas na bocznicach, podczas gdy lekarze SS obserwowali nieprzerwane szeregi biegających przed nimi nagich ludzi.