XXVIII

Biu­ro Amo­na, miesz­czą­ce się w bu­dyn­ku ad­mi­ni­stra­cji, za­trud­nia­ło do prze­pi­sy­wa­nia na ma­szy­nie dwie oso­by. Jed­ną z nich była mło­da Niem­ka, Frau Koch­mann, dru­gą – mło­dy, pil­ny wię­zień, Mie­tek Pem­per. Pem­per zo­sta­nie kie­dyś se­kre­ta­rzem Oska­ra, ale la­tem 1944 pra­co­wał u Amo­na i jak każ­dy inny wię­zień Pła­szo­wa nie miał zbyt wiel­kich na­dziei na prze­ży­cie.

Po raz pierw­szy miał kon­takt z Amo­nem tak przy­pad­ko­wo, jak słu­żą­ca He­le­na Hirsch. We­zwa­no go do ga­bi­ne­tu Amo­na po tym, jak ktoś go ko­men­dan­to­wi po­le­cił. Mło­dy wię­zień był stu­den­tem ra­chun­ko­wo­ści, umiał pi­sać na ma­szy­nie bez pa­trze­nia na kla­wi­sze i ste­no­gra­fo­wać pod pol­skie i nie­miec­kie dyk­tan­do. Jego wspa­nia­ła pa­mięć była nie­mal przy­sło­wio­wa. W taki więc spo­sób Pem­per, wię­zień wła­snych umie­jęt­no­ści, zna­lazł się w głów­nym biu­rze Pła­szo­wa, pod bo­kiem Amo­na, a cza­sem pi­sał pod dyk­tan­do tak­że w wil­li ko­men­dan­ta.

Iro­nia po­le­ga­ła na tym, że dzię­ki fo­to­gra­ficz­nej pa­mię­ci Pem­pe­ra Amon w koń­cu za­wi­śnie. Pem­per nie przy­pusz­czał, że taki czas na­dej­dzie. Gdy­by w roku 1944 ktoś go za­py­tał, kto mógł­by ewen­tu­al­nie być ofia­rą jego do­sko­na­łej pa­mię­ci, od­po­wie­dział­by pew­nie, że przede wszyst­kim on sam, Mie­tek Pem­per.

W za­sa­dzie Pem­per był ste­no­ty­pi­stą po­moc­ni­czym. Taj­ne do­ku­men­ty mia­ła prze­pi­sy­wać Frau Koch­mann, któ­ra jed­nak nie była ani tak kom­pe­tent­na, ani tak szyb­ka jak Mie­tek. Cza­sem Amon ła­mał za­sa­dę i dyk­to­wał taj­ne ma­te­ria­ły mło­de­mu Pem­pe­ro­wi. A Mie­tek, sie­dząc przy biur­ku na­prze­ciw Amo­na, z no­tat­ni­kiem na ko­la­nach, nie mógł uwol­nić się od po­dej­rzeń, któ­re nie po­zwa­la­ły mu się sku­pić. Pierw­sze po­dej­rze­nie było ta­kie, że wszyst­kie te we­wnętrz­ne ra­por­ty i me­mo­ran­da, któ­rych szcze­gó­ły za­pa­mię­ty­wał, uczy­nią z nie­go głów­ne­go świad­ka w dniu, gdy Amon sta­nie przed są­dem. Dru­gie po­dej­rze­nie było ta­kie, że Amon w koń­cu „ska­su­je” Miet­ka, tak jak póź­niej ka­so­wał taj­ne na­gra­nia na ta­śmie.

Tak więc Mie­tek przy­go­to­wy­wał co rano nie tyl­ko wła­sny ze­staw pa­pie­ru ma­szy­no­we­go, kal­ki i prze­bi­tek, ale i tu­zin kom­ple­tów dla Niem­ki. Gdy Niem­ka koń­czy­ła pi­sać, Pem­per za­bie­rał kal­ki, aby je znisz­czyć. Wcze­śniej jed­nak je czy­tał. Nie prze­cho­wy­wał żad­nych pi­sa­nych do­ku­men­tów – w koń­cu od cza­sów szkol­nych zna­ny był ze swo­jej pa­mię­ci. Wie­dział, że je­śli kie­dy­kol­wiek zbie­rze się sąd, przed któ­rym sta­nie Amon, to on, ze swo­ją fo­to­gra­ficz­ną pa­mię­cią, wpra­wi ko­men­dan­ta w osłu­pie­nie.

Pem­per wi­dział kil­ka nie­praw­do­po­dob­nych do­ku­men­tów. Czy­tał na przy­kład me­mo­ran­da o chło­ście ko­biet. Ko­men­dan­tom obo­zów przy­po­mi­na­no, że kara ta po­win­na być wy­ko­na­na z jak naj­więk­szym efek­tem. A że ta­kie za­ję­cie jak chło­sta by­ło­by dla per­so­ne­lu SS po­ni­ża­ją­ce, więc Czesz­ki po­win­ny być chło­sta­ne przez Sło­wacz­ki, a Sło­wacz­ki przez Czesz­ki. W taki sam spo­sób na­le­ża­ło prze­ciw­sta­wiać so­bie Po­lki i Ro­sjan­ki. I tak da­lej, we­dług uzna­nia ko­men­dan­tów, we­dług ich zna­jo­mo­ści an­ta­go­ni­zmów na­ro­do­wych i kul­tu­ro­wych.

Inny biu­le­tyn przy­po­mi­nał, że ko­men­dan­tom nie przy­słu­gu­je pra­wo ska­zy­wa­nia na karę śmier­ci. O pra­wo ta­kie mogą wy­stę­po­wać w skie­ro­wa­nym do Głów­ne­go Urzę­du Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy li­ście lub te­le­gra­mie. Amon sko­rzy­stał z tego spo­so­bu na wio­snę w sto­sun­ku do dwóch Ży­dów, któ­rzy ucie­kli z po­do­bo­zu w Wie­licz­ce. Pro­po­no­wał dla nich karę śmier­ci przez po­wie­sze­nie. Z Ber­li­na przy­szedł te­le­gram ze zgo­dą, pod­pi­sa­ny, jak za­uwa­żył Pem­per, przez dra Ern­sta Kal­ten­brun­ne­ra, sze­fa Głów­ne­go Urzę­du Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy.

W kwiet­niu Pem­per prze­czy­tał me­mo­ran­dum od Ger­har­da Mau­re­ra, sze­fa roz­dzia­łu siły ro­bo­czej Sek­cji D ge­ne­ra­ła Glück­sa. Mau­rer chciał się do­wie­dzieć od Amo­na, ilu Wę­grów moż­na by przez pe­wien czas prze­trzy­mać w Pła­szo­wie. Do­ce­lo­wo byli prze­zna­cze­ni do Nie­miec­kich Za­kła­dów Zbro­je­nio­wych, DA W, fi­lii Krup­pa, pro­du­ku­ją­cej za­pal­ni­ki do po­ci­sków ar­ty­le­ryj­skich w ogrom­nym kom­plek­sie Oświę­ci­mia. Po­nie­waż Wę­gry do­pie­ro od nie­daw­na sta­ły się nie­miec­kim pro­tek­to­ra­tem, więc ci wę­gier­scy Ży­dzi i prze­ciw­ni­cy po­li­tycz­ni byli w lep­szym sta­nie zdro­wia niż miej­sco­wi, ma­ją­cy za sobą lata gett i obo­zów. Dla fa­bryk Oświę­ci­mia była to więc grat­ka nie lada. Nie­ste­ty, kwa­te­ry DAW-u nie były jesz­cze go­to­we na ich przy­ję­cie i je­śli ko­men­dant Pła­szo­wa ze­chciał­by wziąć sie­dem ty­się­cy do cza­su wła­ści­we­go roz­wią­za­nia spra­wy, Sek­cja D bę­dzie nie­zmier­nie wdzięcz­na.

Od­po­wiedź Götha, prze­pi­sy­wa­na czy też wi­dzia­na przez Pem­pe­ra, brzmia­ła, że Pła­szów jest prze­peł­nio­ny i że nie ma wol­ne­go miej­sca pod za­bu­do­wę we­wnątrz ogro­dze­nia pod na­pię­ciem. Jed­nak Amon mógł­by przy­jąć oko­ło dzie­się­ciu ty­się­cy więź­niów tran­zy­to­wych, je­śli: a) otrzy­ma po­zwo­le­nie li­kwi­da­cji nie­pro­duk­tyw­ne­go ele­men­tu w obo­zie i b) wpro­wa­dzi spa­nie dwóch osób na jed­nym łóż­ku. Mau­rer w od­po­wie­dzi na­pi­sał, że na umiesz­cze­nie po dwie oso­by na pry­czy w le­cie zgo­dzić się nie może, bo to gro­zi ty­fu­sem, i że we­dług prze­pi­sów na oso­bę po­win­ny przy­pa­dać mi­ni­mum trzy me­try sze­ścien­ne po­wie­trza. Na­to­miast był go­to­wy ze­zwo­lić Götho­wi na re­ali­za­cję pierw­sze­go spo­so­bu. Sek­cja D za­wia­do­mi Oświę­cim – a przy­naj­mniej dział eks­ter­mi­na­cyj­ny tego wiel­kie­go przed­się­bior­stwa – o nad­cho­dzą­cym trans­por­cie więź­niów od­rzu­co­nych z Pła­szo­wa.

Amon mu­siał za­tem prze­pro­wa­dzić se­lek­cję więź­niów w obo­zie.

Z bło­go­sła­wień­stwem Mau­re­ra i Sek­cji D zli­kwi­du­je w cią­gu jed­ne­go dnia tylu lu­dzi, ilu Oskar, dzię­ki swe­mu spry­to­wi i ogrom­nym wy­dat­kom, chro­nił w „Ema­lii”. Amon na­zwał tę se­lek­cję Die Ge­sun­dhe­it­sak­tion, Ak­cja Zdro­wia.

Zor­ga­ni­zo­wał ją w sty­lu wiej­skie­go jar­mar­ku. Kie­dy się za­czę­ła, rano w nie­dzie­lę 7 maja, plac ape­lo­wy był ob­wie­szo­ny trans­pa­ren­ta­mi: „DLA KAŻ­DE­GO WIĘŹ­NIA OD­PO­WIED­NIA PRA­CA!” Gło­śni­ki gra­ły bal­la­dy Straus­sa i pio­sen­ki o mi­ło­ści. Pod nimi usta­wio­no stół, przy któ­rym za­siadł dr Blanc­ke, le­karz SS, z drem Le­onem Gros­sem i urzęd­ni­ka­mi. Kon­cep­cja „zdro­wia” Blanc­ke­go była nie mniej eks­cen­trycz­na niż każ­de­go in­ne­go le­ka­rza SS. Opróż­nił obo­zo­wy szpi­tal z nie­ule­czal­nie cho­rych, wstrzy­ku­jąc im do krwi ben­zy­nę. Za­strzy­ków tych nikt nie mógł­by na­zwać eu­ta­na­zją. Pa­cjent do­sta­wał kon­wul­sji, któ­re po kwa­dran­sie koń­czy­ły się udu­sze­niem. Ma­rek Bi­ber­ste­in, nie­gdyś prze­wod­ni­czą­cy Ju­den­ra­tu, a te­raz, po dwóch la­tach wię­zie­nia na Mon­te­lu­pich, oby­wa­tel Pła­szo­wa, do­stał ata­ku ser­ca. Przy­nie­sio­no go na izbę cho­rych. Za­nim Blanc­ke do­tarł do nie­go ze strzy­kaw­ką ben­zy­ny, dr Idek Schin­del, wuj owej Geni, któ­rej od­le­gła syl­wet­ka za­in­try­go­wa­ła przed dwo­ma laty Oska­ra, pod­szedł z ko­le­ga­mi do łóż­ka Bi­ber­ste­ina. Je­den z nich wstrzyk­nął mu bar­dziej li­to­ści­wą daw­kę cy­jan­ku.

Oto­czo­ny szaf­ka­mi peł­ny­mi akt ca­łej lud­no­ści Pła­szo­wa, Blanc­ke przej­rzał więź­niów ba­rak po ba­ra­ku, a kie­dy skoń­czył z jed­ną ba­te­rią kart, do­sta­wał na­stęp­ną.

Przed wej­ściem na plac ape­lo­wy więź­nio­wie mu­sie­li się ro­ze­brać. Po­tem usta­wia­no ich w sze­reg i ka­za­no bie­gać przed le­ka­rza­mi, w jed­ną i dru­gą stro­nę. Blanc­ke i Leon Gross, ży­dow­ski le­karz-ko­la­bo­rant, ro­bi­li ja­kieś za­pi­ski na kar­tach, wska­zy­wa­li na jed­ne­go więź­nia, wo­ła­li dru­gie­go, by po­twier­dził swo­je na­zwi­sko. Przy dru­gim prze­bie­gu le­ka­rze szu­ka­li oznak cho­ro­by czy osła­bie­nia mię­śni. Dziw­ne to były ćwi­cze­nia. I po­ni­ża­ją­ce. Męż­czyź­ni z uszko­dzo­ny­mi krę­go­słu­pa­mi (na przy­kład Pfef­fer­berg, któ­re­mu Hu­jar na­ru­szył krę­go­słup ude­rze­niem trzon­kiem bata); ko­bie­ty z chro­nicz­ną bie­gun­ką, wy­sma­ro­wa­ne na twa­rzy czer­wo­ną ka­pu­stą dla ko­lo­ru – wszy­scy zda­wa­li so­bie spra­wę, że bie­gną po ży­cie. Mło­da Kin­stlin­ge­ro­wa, sprin­ter­ka re­pre­zen­ta­cji Pol­ski na olim­pia­dzie w Ber­li­nie, ro­zu­mia­ła, że tam­to było tyl­ko za­ba­wą. Praw­dzi­we za­wo­dy od­by­wa­ły się tu­taj. Z wy­wra­ca­ją­cym się żo­łąd­kiem i płyt­kim od­de­chem bie­gło się – w rytm oszu­kań­czej mu­zy­ki – po uko­cha­ne ży­cie.

Ża­den z więź­niów nie po­znał wy­ni­ków aż do na­stęp­nej nie­dzie­li, kie­dy pod tymi sa­my­mi trans­pa­ren­ta­mi i przy tej sa­mej mu­zy­ce znów ze­bra­no więź­niów. Gdy wy­czy­ta­no na­zwi­ska i od­rzut­ki Ge­sun­dhe­it­sak­tion od­pro­wa­dza­no na wschod­ni kra­niec pla­cu, za­czę­ły się od­zy­wać krzy­ki zdra­dza­ją­ce obu­rze­nie. Amon spo­dzie­wał się roz­ru­chów i za­pew­nił so­bie po­moc kra­kow­skie­go gar­ni­zo­nu We­hr­mach­tu. Pod­czas in­spek­cji, któ­rą prze­pro­wa­dzo­no w ze­szłą nie­dzie­lę, od­kry­to pra­wie trzy­sta dzie­ci. Te­raz te dzie­ci za­bie­ra­no siłą. Pro­te­sty i skar­gi ro­dzi­ców były tak gło­śne, że więk­szość gar­ni­zo­nu, łącz­nie z we­zwa­ny­mi z Kra­ko­wa od­dzia­ła­mi Po­li­cji Bez­pie­czeń­stwa, mu­sia­no usta­wić w kor­don roz­dzie­la­ją­cy dwie gru­py. Kon­fron­ta­cja trwa­ła kil­ka go­dzin; straż­ni­cy od­py­cha­li fale osza­la­łych więź­niów, a tym, któ­rzy mie­li krew­nych wśród od­rzu­co­nych, opo­wia­da­li zwy­czaj­ne w ta­kich sy­tu­acjach kłam­stwa. Ni­cze­go nie ogło­szo­no, ale wszy­scy wie­dzie­li, że tam­ci nie zda­li eg­za­mi­nu i nie mają przy­szło­ści. Za­głu­sza­na wal­ca­mi i ko­micz­ny­mi pio­sen­ka­mi cała ta ża­ło­sna wie­ża Ba­bel wia­do­mo­ści nio­sła się z krzy­kiem mię­dzy obie­ma gru­pa­mi. Hen­ry­ko­wi Ro­sne­ro­wi, za­mar­twia­ją­ce­mu się o syna Olka, któ­ry tym­cza­sem był ukry­ty gdzieś w obo­zie, zda­rzy­ło się coś nie­zwy­kłe­go: na­tknął się na mło­de­go es­es­ma­na, któ­ry ze łza­mi w oczach po­tę­piał to, co się dzia­ło, i przy­się­gał, że się zgło­si na ochot­ni­ka na front wschod­ni. Tym­cza­sem ofi­ce­ro­wie krzy­cze­li, że je­śli więź­nio­wie się nie uspo­ko­ją, to woj­sko za­cznie strze­lać. Być może Amon miał na­dzie­ję, że uspra­wie­dli­wio­na strze­la­ni­na jesz­cze bar­dziej zmniej­szy prze­peł­nie­nie w obo­zie.

Osta­tecz­nie na wschod­nim krań­cu pla­cu zna­la­zło się 1400 do­ro­słych i 268 dzie­ci oto­czo­nych pło­tem ka­ra­bi­nów, go­to­wych do szyb­kiej wy­sył­ki do Oświę­ci­mia. Pem­per do­kład­nie za­pa­mię­tał licz­by, któ­re zresz­tą Amo­na roz­cza­ro­wa­ły. Ale i tak dzię­ki ca­łej ak­cji zwol­ni­ło się tro­chę miej­sca dla przy­by­wa­ją­cych na pe­wien czas Wę­grów.

W kar­to­te­kach dra Blanc­ke pła­szow­skie dzie­ci nie były re­je­stro­wa­ne tak skru­pu­lat­nie jak do­ro­śli. Więk­szość z nich spę­dzi­ła obie nie­dzie­le w ukry­ciu: po­dob­nie jak ich ro­dzi­ce, wy­czu­wa­ły one in­stynk­tow­nie, że z ra­cji wie­ku i nie­obec­no­ści swo­ich na­zwisk w do­ku­men­tach obo­zo­wych pad­ną ofia­rą tej se­lek­cji.

Olek Ro­sner scho­wał się w dru­gą nie­dzie­lę na pod­da­szu ba­ra­ku. Ra­zem z nim sie­dzia­ło na kro­kwiach dwo­je in­nych dzie­ci. Przez cały dzień ukry­ci wśród wszy, to­boł­ków i da­cho­wych szczu­rów za­cho­wy­wa­li ci­szę, wstrzy­my­wa­li się od od­da­wa­nia mo­czu. Wie­dzie­li rów­nie do­brze jak do­ro­śli, że SS i Ukra­iń­cy bali się tych miejsc nad su­fi­tem; uwa­ża­li je za sie­dli­ska ty­fu­su, a dr Blanc­ke po­in­for­mo­wał ich, że wy­star­czy, aby odro­bi­na od­cho­dów wszy do­sta­ła się w pęk­nię­cie skó­ry, żeby za­cho­ro­wać na ty­fus. Część pła­szow­skich dzie­ci od mie­się­cy miesz­ka­ła obok obo­zu mę­skie­go w ba­ra­ku z na­pi­sem: „ACH­TUNG TY­PHUS”.

W tę nie­dzie­lę Amo­no­wa ak­cja zdro­wia była dla Olka Ro­sne­ra bar­dziej nie­bez­piecz­na niż sie­ją­ce ty­fus wszy. Inne spo­śród dwu­stu sześć­dzie­się­ciu ośmiu od­se­pa­ro­wa­nych dzie­ci rów­nież prze­cze­ka­ły Ak­tion w ukry­ciu. Każ­de pła­szow­skie dziec­ko z tą samą psy­chicz­ną nie­ugię­to­ścią upa­trzy­ło so­bie miej­sce. Nie­któ­re wo­la­ły za­głę­bie­nia mię­dzy ba­ra­ka­mi, inne pral­nię, jesz­cze inne szo­pę za ga­ra­żem. Wie­le z tych schow­ków zo­sta­ło od­kry­tych w tę lub po­przed­nią nie­dzie­lę, nie były już więc bez­piecz­nym schro­nie­niem.

Po­zo­sta­łe dzie­ci, ni­cze­go nie po­dej­rze­wa­jąc, dały się za­pro­wa­dzić na plac ape­lo­wy. Cza­sem ro­dzi­ce zna­li tego czy tam­te­go pod­ofi­ce­ra. Było tak, jak na­rze­kał raz Him­m­ler, bo­wiem na­wet Obe­rschar­füh­rer SS, któ­ry nie mru­gnął okiem przy eg­ze­ku­cji, miał wśród więź­niów swo­ich ulu­bień­ców, jak­by to było szkol­ne bo­isko. Gdy cho­dzi­ło o dzie­ci, my­śle­li nie­któ­rzy ro­dzi­ce, moż­na się zwró­cić o po­moc do zna­jo­me­go es­es­ma­na.

Ze­szłej nie­dzie­li pe­wien trzy­na­sto­let­ni chło­piec, sie­ro­ta, są­dził, że mu się uda, po­nie­waż na in­nych ape­lach ucho­dził za mło­dzień­ca. Ale nagi nie mógł już ni­cze­go uda­wać. Ka­za­no mu się ubrać i wcią­gnię­to go na li­stę dzie­ci. Ro­dzi­ce po dru­giej stro­nie pla­cu krzy­cze­li za swo­imi za­bie­ra­ny­mi dzieć­mi, gło­śni­ki gra­ły sen­ty­men­tal­ną pio­sen­kę Mam­mi, kauf mir ein Pferd­chen (Mamo, kup mi ko­ni­ka), a chło­piec po pro­stu prze­szedł z jed­nej gru­py do dru­giej, wie­dzio­ny tym sa­mym nie­omyl­nym in­stynk­tem, któ­ry na pla­cu Zgo­dy kie­ro­wał dziec­kiem w czer­wo­nej cza­pecz­ce. I tak jak Czer­wo­nej Cza­pecz­ki, tak­że i jego nikt nie zo­ba­czył. Stał te­raz, na po­zór do­ro­sły, wśród do­ro­słych, wstręt­na mu­zy­ka ry­cza­ła, a jego ser­ce chcia­ło za po­mo­cą ude­rzeń prze­bić się na ze­wnątrz. Po­tem, uda­jąc skur­cze bie­gun­ki, po­pro­sił straż­ni­ka o po­zwo­le­nie pój­ścia do la­try­ny.

Dłu­gie la­try­ny sta­ły za sek­to­rem mę­skim. Do­szedł­szy do nich, chło­piec wspiął się na de­skę klo­ze­tu, oparł ręce po obu stro­nach otwo­ru i opu­ścił się w dół, pró­bu­jąc zna­leźć opar­cie dla ko­lan i stóp w ścia­nach dołu. Smród za­ćmił mu wzrok, a mu­chy wci­ska­ły się w usta, uszy i noz­drza. Gdy za­nu­rzył się w klo­ace i no­ga­mi do­tknął dna jamy, wy­da­ło mu się, że po­przez sza­lo­ny bzyk much sły­szy ja­kieś szep­ty.

– Szli za tobą? – py­tał je­den.

– Cho­le­ra, to na­sze miej­sce – do­rzu­cił dru­gi.

Oka­za­ło się, że było tam już dzie­się­cio­ro dzie­ci.


Spra­woz­da­nie Amo­na uży­wa­ło zło­żo­ne­go sło­wa Son­der­be­han­dlung – spe­cjal­ne trak­to­wa­nie. Po la­tach ter­min ten sta­nie się sław­ny, ale wte­dy Pem­per sły­szał go po raz pierw­szy. Wbrew jego uspo­ka­ja­ją­ce­mu, wręcz me­dycz­ne­mu brzmie­niu Mie­tek zo­rien­to­wał się, że nie zwia­stu­je on spo­ko­ju.

Po­dyk­to­wa­ny tego rana przez Amo­na te­le­gram do Oświę­ci­mia bar­dziej niż su­ge­ro­wał o co cho­dzi ko­men­dan­to­wi. Amon tłu­ma­czył w nim, że w celu utrud­nie­nia ewen­tu­al­nych ucie­czek, na­le­ga, by prze­zna­cze­ni do „spe­cjal­ne­go trak­to­wa­nia” po­rzu­ca­li przy bocz­ni­cy reszt­ki po­sia­da­ne­go cy­wil­ne­go ubra­nia i przy­wdzie­wa­li obo­zo­we pa­sia­ki. Po­nie­waż bra­ko­wa­ło ta­kich uni­for­mów, pa­sia­ki, w. któ­rych pła­szow­scy kan­dy­da­ci do „spe­cjal­ne­go trak­to­wa­nia” zja­wia­li się w Oświę­ci­miu, po­win­ny być na­tych­miast ode­sła­ne z po­wro­tem do Obo­zu Kon­cen­tra­cyj­ne­go Pła­szów do dal­sze­go użyt­ku.

Wszyst­kie po­zo­sta­łe w Pła­szo­wie dzie­ci, z któ­rych więk­szość ura­to­wa­ła się w la­try­nie ra­zem z wy­so­kim chłop­cem, na­dal się ukry­wa­ła lub uda­wa­ła do­ro­słych. Wkrót­ce jed­nak zo­sta­ły ujaw­nio­ne i wy­sła­ne ko­le­ją w ca­ło­dzien­ną po­dróż do od­le­głe­go o sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów Oświę­ci­mia. Wa­go­nów by­dlę­cych uży­wa­no w ten spo­sób przez całe lato: wo­zi­ły żoł­nie­rzy i do­sta­wy na wschód, na spa­ra­li­żo­wa­ny front pod Lwo­wem, a w dro­dze po­wrot­nej tra­ci­ły czas na bocz­ni­cach, pod­czas gdy le­ka­rze SS ob­ser­wo­wa­li nie­prze­rwa­ne sze­re­gi bie­ga­ją­cych przed nimi na­gich lu­dzi.

Загрузка...