XXXVI

Sta­rzy kom­pa­ni Oska­ra od kie­lisz­ka, a wśród nich Amon i Bosch, uwa­ża­li go cza­sem za ofia­rę ży­dow­skie­go wi­ru­sa. Nie była to me­ta­fo­ra. Ro­zu­mie­li to do­słow­nie i nie wi­ni­li cier­pią­ce­go. Wie­dzie­li, że zda­rza­ło się to rów­nież in­nym po­rząd­nym lu­dziom. Ja­kiś ob­szar mó­zgu wpa­dał w jarz­mo cze­goś, co było pół bak­te­rią, pół ma­gią. Gdy­by ich za­py­ta­no, czy to może być za­raź­li­we, po­wie­dzie­li­by, że ow­szem, bar­dzo. W przy­pad­ku obe­rleut­nan­ta Sus­smu­tha do­pa­trzy­li­by się cał­kiem wy­raź­ne­go przy­pad­ku za­ra­że­nia.

Przez zimę 1944-45 Oskar i Sus­smuth spi­sko­wa­li, by wy­do­być jesz­cze trzy ty­sią­ce ko­biet z Oświę­ci­mia w gru­pach po trzy­sta do pię­ciu­set na­raz i prze­nieść je do ma­łych obo­zów na Mo­ra­wach. Oskar wno­sił do tego in­te­re­su swo­je wpły­wy, pro­duk­cyj­ną fra­ze­olo­gię i pie­nią­dze na sma­ro­wa­nie ope­ra­cji, a Sus­smuth od­wa­lał pa­pier­ko­wą ro­bo­tę. W za­kła­dach tek­styl­nych na Mo­ra­wach bra­ko­wa­ło rąk do pra­cy, a nie wszy­scy fa­bry­kan­ci tak się wzdra­ga­li na myśl o Ży­dach jak Hof­f­man. Przy­naj­mniej pięć nie­miec­kich fa­bryk na Mo­ra­wach, we Freu­den­thal, Ja­gern­dor­fie, Lie­bau, Gru­lich i Trau­te­nau, przy­ję­ło trans­por­ty więź­nia­rek i zbu­do­wa­ło obo­zy na swo­im te­re­nie. Obo­zy te nie były ra­jem, a w kie­ro­wa­niu nimi SS mia­ło wię­cej do po­wie­dze­nia, niż mo­gło się to ma­rzyć Lie­pol­do­wi. Oskar po­wie póź­niej o ko­bie­tach umiesz­czo­nych w ma­łych obo­zach, że „żyły w zno­śnych wa­run­kach”. Już same roz­mia­ry obo­zów tek­styl­nych, fakt, że były ta­kie małe, po­więk­sza­ły szan­se prze­ży­cia, ich gar­ni­zo­ny skła­da­ły się bo­wiem ze star­szych, bar­dziej opie­sza­łych, mniej fa­na­tycz­nych es­es­ma­nów. Pa­no­wał ty­fus, któ­re­go trze­ba było uni­kać, głód, któ­ry no­si­ło się pod że­bra­mi jak ka­mień. Lecz ta­kie małe, pro­win­cjo­nal­ne za­kła­dy w więk­szo­ści unik­ną roz­ka­zów eks­ter­mi­na­cji, któ­re do­trą do więk­szych obo­zów na wio­snę.

I je­śli Sus­smuth za­ra­ził się ży­dow­skim bak­cy­lem, to u Oska­ra cho­ro­ba ta czy­ni­ła po­stę­py ga­lo­pu­ją­ce. Przez Sus­smu­tha Oskar czy­nił sta­ra­nia o dal­szych trzy­dzie­stu ślu­sa­rzy. Już wy­raź­nie było wi­dać, że stra­cił całe za­in­te­re­so­wa­nie dla pro­duk­cji. Rów­no­cze­śnie jed­nak chłod­niej­sza stro­na mó­zgu pod­po­wia­da­ła mu, że je­śli fa­bry­ka w Brin­n­litz ma kie­dy­kol­wiek uza­sad­nić swe ist­nie­nie w ka­te­go­riach wy­ma­gań Sek­cji D, to bę­dzie po­trze­bo­wał wię­cej wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych pra­cow­ni­ków. W kon­tek­ście in­nych wy­da­rzeń tej sza­lo­nej zimy wi­dać, że Oskar chciał do­dat­ko­wych trzy­dzie­stu ślu­sa­rzy nie dla­te­go, by byli obznaj­mie­ni z ob­słu­gą to­ka­rek i na­rzę­dzi, ale po pro­stu dla­te­go, że było to do­dat­ko­wych trzy­dzie­stu. Nie bę­dzie chy­ba prze­ja­wem zbyt­niej fan­ta­zji stwier­dze­nie, że Oskar chciał ich z taką samą pa­sją, jaka cha­rak­te­ry­zo­wa­ła otwar­te, go­re­ją­ce ser­ce Je­zu­sa wi­szą­ce­go na ścia­nie u Emi­lii. Opo­wieść ta, jak do­tąd, sta­ra­ła się unik­nąć be­aty­fi­ko­wa­nia Herr Di­rek­to­ra; je­śli więc te­raz twier­dzi­my, że zmy­sło­wy Oskar mógł po­żą­dać dusz, bę­dzie­my mu­sie­li to udo­wod­nić.

Je­den z owych trzy­dzie­stu ślu­sa­rzy, czło­wiek o na­zwi­sku Mo­sze He­nig­man, zło­żył pu­blicz­ną re­la­cję ze swe­go nie­zwy­kłe­go wy­ba­wie­nia. Tuż po świę­tach Bo­że­go Na­ro­dze­nia dzie­sięć ty­się­cy więź­niów z ka­mie­nio­ło­mów Oświę­ci­mia III – z ta­kich przed­się­biorstw, jak fa­bry­ka zbro­je­nio­wa Krupp-We­chsel-Union, z Nie­miec­kich Za­kła­dów Ka­mie­niar­sko-Ziem­nych, z fa­bry­ki syn­te­tycz­nej ben­zy­ny IG Far­ben i z przed­się­bior­stwa de­mon­ta­żu sa­mo­lo­tów – usta­wio­no w ko­lum­ny i po­pro­wa­dzo­no do Gross-Ro­sen. Być może ja­kiś pla­ni­sta są­dził, że gdy do­trą na Dol­ny Śląsk, to roz­dzie­li się ich po obo­zach fa­brycz­nych na tym te­re­nie. Ale za­mysł ten, je­śli istot­nie miał miej­sce, ja­koś umknął ofi­ce­rom i żoł­nie­rzom SS, któ­rzy ma­sze­ro­wa­li z więź­nia­mi, zwłasz­cza że pa­no­wa­ło wszech­ogar­nia­ją­ce zim­no bez­li­to­sne­go prze­ło­mu grud­nia i stycz­nia, a poza tym bra­ko­wa­ło żyw­no­ści. Przed roz­po­czę­ciem każ­de­go eta­pu wy­bie­ra­no ku­le­ją­cych i kasz­lą­cych i roz­strze­li­wa­no ich. Jak mówi He­nig­man, po dzie­się­ciu dniach z dzie­się­ciu ty­się­cy zo­sta­ło przy ży­ciu ty­siąc dwu­stu. Ro­sja­nie Ko­nie­wa przedar­li się przez Wi­słę na po­łu­dnie od War­sza­wy i prze­chwy­ci­li wszyst­kie dro­gi na wio­dą­cej na pół­noc­ny za­chód tra­sie ko­lum­ny. Zdzie­siąt­ko­wa­ną gru­pę umiesz­czo­no więc w obo­zie SS gdzieś koło Opo­la. Ko­men­dant ka­zał prze­py­tać więź­niów i spo­rzą­dzić li­sty wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych ro­bot­ni­ków. Se­lek­cja trwa­ła jed­nak ca­ły­mi dnia­mi, a od­rzu­co­nych co­dzien­nie roz­strze­li­wa­no. Czło­wiek, któ­re­go na­zwi­sko wy­wo­ły­wa­no, nie wie­dział, cze­go się spo­dzie­wać, ka­wał­ka chle­ba czy kuli. Na­zwi­sko He­nig­ma­na też wy­wo­ła­no.

Wsa­dzo­no go do wa­go­nu z trzy­dzie­sto­ma in­ny­mi więź­nia­mi i pod stra­żą es­es­ma­na i kapo po­wie­zio­no na po­łu­dnie. „Dano nam pro­wiant na dro­gę – wspo­mi­na He­nig­man. – Coś nie­sły­cha­ne­go!”

Da­lej He­nig­man mó­wił o nie­zwy­kłej rze­czy­wi­sto­ści Brin­n­litz. „Nie mo­gli­śmy uwie­rzyć, że był jesz­cze obóz, gdzie męż­czyź­ni i ko­bie­ty pra­co­wa­li ra­zem, gdzie nie było bi­cia, nie było kapo”. Jego re­la­cja jest prze­sa­dzo­na, po­nie­waż w Brin­n­litz pa­no­wa­ła jed­nak se­gre­ga­cja płci. Od cza­su do cza­su blond przy­ja­ciół­ka Oska­ra ude­rzy­ła otwar­tą dło­nią, a raz, gdy ja­kiś chło­pak ukradł ziem­nia­ka z kuch­ni i do­nie­sio­no o tym Lie­pol­do­wi, ko­men­dant ka­zał mu stać na stoł­ku na dzie­dziń­cu przez cały dzień z ziem­nia­kiem we­tknię­tym w zęby i śli­ną ście­ka­ją­cą po bro­dzie oraz za­wie­szo­ną na szyi kart­ką: „JE­STEM ZŁO­DZIE­JEM ZIEM­NIA­KÓW”.

Lecz dla He­nig­ma­na ta­kie rze­czy nie były war­te wzmian­ki: „Jak moż­na opi­sać – pyta on – przej­ście z pie­kła do raju?”

Gdy na­tknął się na Oska­ra, ten ka­zał mu na­bie­rać sił.

– Pro­szę po­wie­dzieć maj­strom, kie­dy bę­dzie pan go­tów do pra­cy – po­wie­dział Herr Di­rek­tor.

A He­nig­ma­no­wi, po­sta­wio­ne­mu wo­bec tak dia­me­tral­nej zmia­ny re­guł po­stę­po­wa­nia, wy­da­wa­ło się, nie że przy­był tu na spo­koj­ne pa­stwi­sko, ale że prze­szedł na dru­gą stro­nę zwier­cia­dła.

Trzy­dzie­stu ślu­sa­rzy to jed­nak tyl­ko cząst­ka dzie­się­ciu ty­się­cy. Bo też Oskar był tyl­ko, po­wtórz­my, po­mniej­szym bo­giem wy­ba­wie­nia. Ale jak każ­dy duch opie­kuń­czy, ra­to­wał Gold­ber­ga na rów­ni z He­le­ną Hirsch, Le­ona Gros­sa pró­bo­wał oca­lić na rów­ni z Ol­kiem Ro­sne­rem. Ż tą samą do­bro­wol­ną spra­wie­dli­wo­ścią do­ko­nał kosz­tow­nej trans­ak­cji z ge­sta­po na Mo­ra­wach. Wie­my, że tar­gu do­bi­to; nie wie­my, na jaką opie­wał sumę. Z pew­no­ścią kosz­to­wa­ło to ma­ją­tek.

Wię­zień o na­zwi­sku Ben­ja­min Wro­cław­ski był jed­nym z przed­mio­tów trans­ak­cji. Wcze­śniej prze­by­wał w obo­zie pra­cy w Gli­wi­cach. W prze­ci­wień­stwie do obo­zu He­nig­ma­na Gli­wi­ce nie le­ża­ły w oko­li­cy Oświę­ci­mia, ale znaj­do­wa­ły się na tyle bli­sko, by być jed­ną z jego fi­lii. Dwu­na­ste­go stycz­nia – gdy Ko­niew i Żu­ków roz­po­czę­li ofen­sy­wę – strasz­li­we kró­le­stwo Hos­sa i jego sa­te­li­ty zna­la­zły się w nie­bez­pie­czeń­stwie. Więź­niów z Gli­wic wsa­dzo­no w wa­go­ny Ost­bah­nu i wy­sła­no do Fern­wal­du. Ja­kimś spo­so­bem Wro­cław­ski i jego ko­le­ga, Ro­man Wil­ner, ucie­kli z po­cią­gu. Jed­na z po­pu­lar­nych dróg uciecz­ki wio­dła przez po­lu­zo­wa­ne wen­ty­la­to­ry w su­fi­cie wa­go­nu. Ale więź­nio­wie, któ­rzy tego pró­bo­wa­li, czę­sto pa­da­li ofia­rą kul straż­ni­ków na da­chu. Wil­ne­ra też tra­fio­no pod­czas uciecz­ki, ale był w sta­nie iść. Ucie­ka­li przez ci­che gór­skie mia­stecz­ka po­gra­ni­cza Mo­raw. W koń­cu aresz­to­wa­no ich w jed­nej z wio­sek i za­bra­no na ge­sta­po w Trop­pau.

Gdy tyl­ko ich do­star­czo­no, prze­szu­ka­no i umiesz­czo­no w ce­lach, je­den z pa­nów z ge­sta­po wszedł i po­wie­dział, że nic złe­go im się nie sta­nie. Nie mie­li pod­staw mu wie­rzyć. Ofi­cer po­wie­dział da­lej, że nie prze­nie­sie Wil­ne­ra do szpi­ta­la, po­mi­mo rany, bo po pro­stu za­bra­no by go i z po­wro­tem wsa­dzo­no w try­by obo­zo­wej ma­chi­ny.

Wro­cław­ski i Wil­ner sie­dzie­li za­mknię­ci przez pra­wie dwa ty­go­dnie. Trze­ba było skon­tak­to­wać się z Oska­rem i usta­lić cenę. Przez ten czas ofi­cer mó­wił do nich w taki spo­sób, jak­by znaj­do­wa­li się w aresz­cie dla wła­sne­go bez­pie­czeń­stwa. Oczy­wi­ście wie­dzie­li, że taki po­mysł to ab­surd. Kie­dy otwar­to drzwi i wy­pro­wa­dzo­no ich, są­dzi­li, że idą na roz­strze­la­nie. Tym­cza­sem es­es­man za­pro­wa­dził ich na sta­cję ko­le­jo­wą i po­je­chał z nimi po­cią­giem na po­łu­dnio­wy wschód, w kie­run­ku Brna.

Dla obu przy­by­cie do Brin­n­litz mia­ło ten sam sur­re­ali­stycz­ny, cu­dow­ny i prze­ra­ża­ją­cy cha­rak­ter, jak dla He­nig­ma­na. Wil­ne­ra po­ło­żo­no w izbie cho­rych pod opie­ką le­ka­rzy – Han­dle­ra, Lew­ko­wi­cza, Hil­fste­ina i Bi­ber­ste­ina. Wro­cław­skie­go umiesz­czo­no w swe­go ro­dza­ju izbie re­kon­wa­le­scen­cyj­nej, któ­rą wy­dzie­lo­no – z nie­co­dzien­nych po­wo­dów, o któ­rych za chwi­lę – w rogu hali fa­brycz­nej na par­te­rze. Herr Di­rek­tor od­wie­dzał ich i py­tał, jak się czu­ją. To ab­sur­dal­ne py­ta­nie prze­ra­ża­ło Wro­cław­skie­go, oto­cze­nie zresz­tą rów­nież. Oba­wiał się, jak po­wie po la­tach, że „dro­ga ze szpi­ta­la po­wie­dzie na eg­ze­ku­cję, jak by­wa­ło to w in­nych obo­zach”. Kar­mio­no go gę­stą brin­n­litz­ką owsian­ką, wi­dy­wał Schin­dle­ra czę­sto, ale, jak wy­zna­je, na­dal nie wie­dział, co o tym są­dzić i nie mógł zro­zu­mieć brin­n­litz­kie­go fe­no­me­nu.

Dzię­ki ukła­dom Oska­ra z lo­kal­nym ge­sta­po w prze­peł­nio­nym obo­zie po­miesz­czo­no jesz­cze je­de­na­stu ucie­ki­nie­rów. Każ­dy z nich od­da­lił się z ko­lum­ny lub wy­sko­czył z wa­go­nu. W swych cuch­ną­cych pa­sia­kach usi­ło­wa­li po­zo­stać na wol­no­ści. Zgod­nie z pra­wem na­le­ża­ła im się śmierć.


W 1963 roku dok­tor Ste­in­berg z Tel Awi­wu po­dał jesz­cze je­den przy­kład sza­lo­nej, za­raź­li­wej i nie­po­ha­mo­wa­nej roz­rzut­no­ści Oska­ra. Ste­in­berg był le­ka­rzem w ma­łym obo­zie pra­cy w Su­de­tach. Po za­ję­ciu Ślą­ska przez Ro­sjan gau­le­iter w Li­ber­cu nie mógł już tak ła­two trzy­mać obo­zów pra­cy z dala od zdro­wej ra­so­wo pro­win­cji Mo­raw. Ste­in­berg był więź­niem jed­ne­go z licz­nych roz­rzu­co­nych po gó­rach obo­zów.

Obóz ten na­le­żał do Luft­waf­fe i pro­du­ko­wa­no w nim ja­kieś – Ste­in­berg nie pre­cy­zu­je, ja­kie – czę­ści sa­mo­lo­to­we. Znaj­do­wa­ło się w nim czte­ry­stu więź­niów. Wy­ży­wie­nie było mar­ne, a ob­cią­że­nie pra­cą nie­ludz­kie.

Usły­szaw­szy po­gło­skę o obo­zie Brin­n­litz, Ste­in­berg wy­sta­rał się o prze­pust­kę, fa­brycz­ną cię­ża­rów­kę na po­dróż i spo­tka­nie z Oska­rem. Opi­sał mu roz­pacz­li­we wa­run­ki w obo­zie Luft­waf­fe. Oskar zgo­dził się przy­dzie­lić mu część za­pa­sów Brin­n­litz. Za­sta­na­wiał się tyl­ko, pod ja­kim pre­tek­stem Ste­in­berg mógł­by re­gu­lar­nie przy­jeż­dżać do Brin­n­litz po do­sta­wy. Uzgod­nio­no, że bę­dzie mó­wił o po­mo­cy le­kar­skiej otrzy­my­wa­nej od le­ka­rzy w obo­zo­wym szpi­ta­lu.

Ste­in­berg opo­wia­da, że od tej pory jeź­dził do Brin­n­litz i z po­wro­tem dwa razy w ty­go­dniu, za­bie­ra­jąc do swo­je­go obo­zu chleb, gry­sik, ziem­nia­ki i pa­pie­ro­sy. Je­śli w dniu, gdy Ste­in­berg ła­do­wał żyw­ność, Schin­dler był w po­bli­żu ma­ga­zy­nu, dy­rek­tor od­wra­cał się i od­cho­dził. Ste­in­berg nie po­da­je do­kład­nych ilo­ści otrzy­ma­nej żyw­no­ści, lecz pod­su­mo­wu­je je opi­nią le­kar­ską: gdy­by nie do­sta­wy z Brin­n­litz, do wio­sny zmar­ło­by przy­naj­mniej pięć­dzie­się­ciu więź­niów z obo­zu Luft­waf­fe.

Po wy­ku­pie­niu ko­biet z Oświę­ci­mia naj­bar­dziej ze wszyst­kich zdu­mie­wa­ją­cym ak­tem wy­ba­wie­nia było ura­to­wa­nie więź­niów z Go­le­szo­wa. Go­le­szów był ka­mie­nio­ło­mem i fa­bry­ką ce­men­tu na te­re­nie Oświę­ci­mia III, sie­dzi­by Nie­miec­kich Za­kła­dów Ka­mie­niar­sko-Ziem­nych, wła­sno­ści SS. W stycz­niu 1945 roku roz­wią­zy­wa­no obo­zo­we len­na Oświę­ci­mia (co wi­dać na przy­kła­dzie trzy­dzie­stu ślu­sa­rzy). W po­ło­wie mie­sią­ca stu dwu­dzie­stu ro­bot­ni­ków go­le­szow­skie­go ka­mie­nio­ło­mu wsa­dzo­no do dwóch wa­go­nów by­dlę­cych. Ich po­dróż była nie mniej uciąż­li­wa od in­nych, ale skoń­czy­ła się le­piej niż więk­szość po­dob­nych. War­to za­pa­mię­tać, że w ca­łej oko­li­cy Oświę­ci­mia, a więc i w Go­le­szo­wie, wszy­scy w tym mie­sią­cu byli w ru­chu. Doł­ka Ho­ro­wit­za ode­sła­no do Mau­thau­sen, mały Ry­sio zaś po­zo­stał z in­ny­mi dzieć­mi. Pod ko­niec mie­sią­ca Ro­sja­nie znaj­dą go w Oświę­ci­miu. Będą twier­dzić, cał­kiem słusz­nie, że SS po­zo­sta­wi­ło Ry­sia i in­nych dla po­trzeb me­dycz­nych eks­pe­ry­men­tów. Na­to­miast Hen­ry­ka Ro­sne­ra i dzie­wię­cio­let­nie­go Olka (naj­wy­raź­niej nie uwa­ża­no, że bę­dzie on po­trzeb­ny w la­bo­ra­to­rium) wy­pro­wa­dzo­no wraz z całą ko­lum­ną z Oświę­ci­mia na od­le­głość czter­dzie­stu ki­lo­me­trów. Kto zo­sta­wał w tyle, tego za­bi­ja­no. W So­snow­cu za­pa­ko­wa­no ich do wa­go­nów to­wa­ro­wych. W ge­ście spe­cjal­nej grzecz­no­ści straż­nik, któ­ry od­dzie­lał dzie­ci od do­ro­słych, po­zwo­lił Ol­ko­wi i Hen­ry­ko­wi wejść do jed­ne­go wa­go­nu. We­wnątrz pa­no­wał taki ścisk, że wszy­scy mu­sie­li stać, ale w mia­rę jak lu­dzie umie­ra­li z pra­gnie­nia i zim­na, je­go­mość, któ­re­go Hen­ryk okre­ślił mia­nem „spryt­ne­go Żyda”, za­wie­szał tru­py w ko­cach pod su­fi­tem, na ha­kach do trzy­ma­nia koni, i w ten spo­sób na pod­ło­dze zo­sta­wa­ło wię­cej miej­sca dla ży­wych. Hen­ryk wpadł na po­mysł, aby chłop­ca, dla jego wy­go­dy, za­wie­sić w ten sam spo­sób. Nie tyl­ko dziec­ku ten po­mysł do­po­mógł: kie­dy po­ciąg za­trzy­my­wał się na sta­cjach i bocz­ni­cach, Ry­sio wo­łał do Niem­ców, któ­rzy sta­li przy to­rach, by rzu­ca­li śnie­giem w za­dru­to­wa­ne okien­ka. Śnieg roz­pry­ski­wał się i za­le­wał wnę­trze wa­go­nu top­nie­ją­cą wil­go­cią, a lu­dzie prze­py­cha­li się do krysz­tał­ków lodu.

Po­dróż do Da­chau za­ję­ła kil­ka dni i po­ło­wa pa­sa­że­rów wa­go­nu Ro­sne­rów zmar­ła. Gdy wresz­cie do­je­cha­li i otwar­te drzwi, wy­pa­dły przez nie jed­ne zwło­ki, a po­tem Olek, któ­ry po­zbie­rał się ze śnie­gu, odła­mał spod wa­go­nu so­pel i za­czął go za­chłan­nie li­zać. Tak się po­dró­żo­wa­ło po Eu­ro­pie w stycz­niu 1945 roku.

Więź­niom z Go­le­szo­wa po­dróż prze­bie­gła jesz­cze go­rzej. List prze­wo­zo­wy, to­wa­rzy­szą­cy ich dwóm wa­go­nom, a za­cho­wa­ny w ar­chi­wach Yad Va­szem, do­wo­dzi, że je­cha­li bez po­ży­wie­nia przez po­nad dzie­sięć dni, przy za­mknię­tych i za­mar­z­nię­tych drzwiach. Szes­na­sto­let­ni wte­dy R. wspo­mi­na, że zdra­py­wa­li lód ze ścian, aby za­spo­ko­ić pra­gnie­nie. Nie wy­ła­do­wa­no ich na­wet w Brze­zin­ce. To były ostat­nie, go­rącz­ko­we dni mor­do­wa­nia. Bra­ko­wa­ło cza­su by zaj­mo­wać się czymś jesz­cze. Po­zo­sta­wia­no ich na bocz­ni­cach, przy­cze­pia­no do ko­le­jo­wych lo­ko­mo­tyw, wie­zio­no kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów, znów od­cze­pia­no. Pod­wo­żo­no ich pod bra­my obo­zów, ko­men­dan­ci od­ma­wia­li ich przy­ję­cia, bo wie­zie­ni stra­ci­li już swo­ją war­tość prze­my­sło­wą, poza tym ni­g­dzie nie było ani wol­ne­go miej­sca, ani przy­dzia­łów żyw­no­ści.

Pod ko­niec stycz­nia, wcze­śnie rano, od­cze­pio­no wa­go­ny i po­zo­sta­wio­no na sta­cji to­wa­ro­wej w Zwit­tau. Oskar mówi, że za­dzwo­nił do. nie­go zna­jo­my ze sta­cji i za­wia­do­mił o do­cho­dzą­cych z wa­go­nów ha­ła­sach i ludz­kich krzy­kach. Proś­by wy­po­wia­da­no w wie­lu ję­zy­kach, wśród za­mknię­tych bo­wiem znaj­do­wa­li się, Sło­weń­cy, Po­la­cy, Cze­si, Niem­cy, Fran­cu­zi, Wę­grzy, Ho­len­drzy i Ser­bo­wie. Zna­jo­mym, któ­ry te­le­fo­no­wał do Oska­ra, mógł być jego szwa­gier, za­wia­du­ją­cy sta­cją to­wa­ro­wą Zwit­tau. Oskar ka­zał mu prze­to­czyć oba wa­go­ny na bocz­ni­cę Brin­n­litz.

Był to okrut­nie zim­ny po­ra­nek – mi­nus 30 stop­ni, mówi Stern. Na­wet do­kład­ny Bi­ber­ste­in twier­dzi, że było przy­naj­mniej mi­nus 20. Po­ld­ka Pfef­fer­ber­ga ze­rwa­no z pry­czy, ka­za­no wziąć spa­war­kę, udać się na za­śnie­żo­ną bocz­ni­cę i roz­ciąć drzwi wa­go­nów, bo były za­mar­z­nię­te na ka­mień. Z wnę­trza wa­go­nów sły­szał nie­ziem­skie skar­gi.

Trud­no opi­sać, co zo­ba­czy­li, gdy wresz­cie otwar­li drzwi. W każ­dym wa­go­nie pię­trzy­ła się pi­ra­mi­da za­mar­z­nię­tych zwłok o dzi­wacz­nie po­wy­krę­ca­nych koń­czy­nach. Zaj­mo­wa­ły one śro­dek pod­ło­gi. Po­nad stu ży­wych śmier­dzia­ło po­twor­nie, po­czer­nia­ło od zim­na, schu­dło do szkie­le­tu. Ża­den z nich nie wa­żył wię­cej niż trzy­dzie­ści czte­ry ki­lo­gra­my.

Oska­ra nie było na bocz­ni­cy. Po­zo­stał w fa­bry­ce, gdzie w cie­płym ką­cie hali przy­go­to­wy­wa­no miej­sce dla trans­por­tu z Go­le­szo­wa. Więź­nio­wie roz­mon­to­wy­wa­li ostat­nie ma­szy­ny Hof­f­ma­nów i zno­si­li je do ga­ra­ży. Wnie­sio­no sło­mę i ro­ze­sła­no ją na pod­ło­dze. Schin­dler był już w ga­bi­ne­cie ko­men­dan­ta i roz­ma­wiał z nim. Unter­sturm­füh­rer nie chciał przy­jąć więź­niów z Go­le­szo­wa – był w tym po­dob­ny do wszyst­kich in­nych ko­men­dan­tów, na ja­kich tra­fia­li przez ostat­nich parę ty­go­dni. Lie­pold za­uwa­żył zło­śli­wie, że tych lu­dzi nie moż­na uznać za ro­bot­ni­ków zbro­je­nio­wych. Oskar zgo­dził się z nim, ale gwa­ran­to­wał, że wcią­gnie ich do księ­gi, a za­tem bę­dzie pła­cił sześć ma­rek dzien­nie za każ­de­go.

– Przy­da­dzą mi się, jak doj­dą do sie­bie – oświad­czył.

Lie­pold wi­dział dwa aspek­ty spra­wy. Po pierw­sze, Oska­ra nie moż­na było po­wstrzy­mać. Po dru­gie, po­więk­sze­nie obo­zu Brin­n­litz i do­ko­ny­wa­ne przez dy­rek­to­ra opła­ty za siłę ro­bo­czą mogą ucie­szyć Has­se­bro­ec­ka. Lie­pold ka­zał ich szyb­ko wpi­sać do ksiąg, do tego z wstecz­ny­mi da­ta­mi, tak aby Oskar za nich pła­cił już od chwi­li, gdy więź­niów wno­szo­no przez bra­mę fa­bry­ki.

W środ­ku owi­nię­to ich ko­ca­mi i po­ło­żo­no na sło­mie. Przy­szła Emi­lia, a za nią dwóch więź­niów ta­ska­ło wiel­ki gar owsian­ki. Le­ka­rze stwier­dzi­li od­mro­że­nia i zgło­si­li za­po­trze­bo­wa­nie na maść. Dok­tor Bi­ber­ste­in po­wie­dział Oska­ro­wi, że przy­da­ły­by się im wi­ta­mi­ny, choć wie­dział, że się ich nie znaj­dzie na ca­łych Mo­ra­wach. Tym­cza­sem umiesz­czo­no w szo­pie szes­na­ście za­mar­z­nię­tych zwłok. Ra­bin Le­war­tow, spoj­rzaw­szy na nie, po­wie­dział, że z po­krę­co­ny­mi koń­czy­na­mi trud­no ich bę­dzie po­cho­wać w or­to­dok­syj­ny spo­sób, któ­ry nie po­zwa­la na ła­ma­nie ko­ści. Ro­zu­miał jed­nak, że spra­wę trze­ba bę­dzie przed­sta­wić ko­men­dan­to­wi. Lie­pold miał u sie­bie sze­reg dy­rek­tyw, na­ka­zu­ją­cych per­so­ne­lo­wi SS usu­wa­nie ciał za po­mo­cą kre­ma­cji. W ko­tłow­ni były do­sko­na­le do tego celu na­da­ją­ce się urzą­dze­nia: pie­ce prze­my­sło­we, w któ­rych zwło­ki mo­gły nie­mal wy­pa­ro­wać. Ale Schin­dler, jak do­tąd, dwu­krot­nie od­mó­wił pa­le­nia zmar­łych.

Pierw­szy raz mia­ło to miej­sce, gdy w brin­n­litz­kiej izbie cho­rych zmar­ła Jan­ka Fe­igen­baum. Lie­pold na­tych­miast ka­zał spa­lić zwło­ki. Przez Ster­na Oskar do­wie­dział się, że Fe­igen­bau­mo­wie i Le­war­tow uwa­ża­li to za uwła­cza­ją­ce ży­dow­skim zwy­cza­jom, a na jego, Oska­ra, opór mo­gły mieć wpływ po­zo­sta­ło­ści ka­to­lic­kie­go wy­cho­wa­nia. W tych cza­sach Ko­ściół ka­to­lic­ki zde­cy­do­wa­nie prze­ciw­sta­wiał się kre­ma­cji zwłok. Tak więc Oskar od­mó­wił Lie­pol­do­wi, nie ze­zwo­lił na sko­rzy­sta­nie z pie­ca i ka­zał sto­la­rzom spo­rzą­dzić trum­nę; sam do­star­czył ko­nia i wozu i po­zwo­lił Le­war­to­wo­wi i ro­dzi­nie po­je­chać pod stra­żą do lasu, żeby tam po­grze­bać dziew­czy­nę.

Fe­igen­bau­mo­wie, oj­ciec i syn, szli za wo­zem. Li­czy­li kro­ki od bra­my, tak aby po skoń­czo­nej woj­nie od­na­leźć miej­sce i za­brać zwło­ki.

Świad­ko­wie twier­dzą, że Lie­pold był wście­kły na ta­kie schle­bia­nie więź­niom. Nie­któ­rzy na­wet, ko­men­tu­jąc to wy­da­rze­nie, mó­wi­li, że Oskar oka­zał Le­war­to­wo­wi i Fe­igen­bau­mom znacz­nie wię­cej de­li­kat­no­ści i uprzej­mo­ści, niż czy­nił to w sto­sun­ku do Emi­lii.

Dru­gą oka­zją, przy któ­rej Lie­pold chciał sko­rzy­stać z pie­ca, była śmierć sta­rej Ho­fstat­te­ro­wej. Na proś­bę Ster­na Oskar ka­zał przy­go­to­wać na­stęp­ną trum­nę i po­zwo­lił na umiesz­cze­nie w środ­ku me­ta­lo­wej pla­kiet­ki z da­ny­mi zmar­łej. Le­war­tow i mi­nian, qu­orum dzie­się­ciu męż­czyzn re­cy­tu­ją­cych ka­disz za zmar­łych, otrzy­ma­ło po­zwo­le­nie opusz­cze­nia obo­zu i uczest­ni­cze­nia w po­grze­bie.

Stern mówi, że to dla Ho­fstat­te­ro­wej Oskar za­ło­żył ży­dow­ski cmen­tarz w ka­to­lic­kiej pa­ra­fii Deutsch-Bie­lau w po­bli­skiej wsi. We­dług nie­go Oskar po­je­chał do ko­ścio­ła pa­ra­fial­ne­go w nie­dzie­lę, w dzień śmier­ci Ho­fstat­te­ro­wej, i przed­sta­wił pro­bosz­czo­wi pro­po­zy­cję. Szyb­ko ze­bra­na rada pa­ra­fial­na zgo­dzi­ła się od­sprze­dać małą par­ce­lę tuż za cmen­ta­rzem ka­to­lic­kim. Jest wię­cej niż pew­ne, że przy­naj­mniej nie­któ­rzy człon­ko­wie rady byli temu prze­ciw­ni, była to bo­wiem era, gdy pra­wo ka­no­nicz­ne wą­sko in­ter­pre­to­wa­no w spra­wie, kogo moż­na, a kogo nie moż­na cho­wać w po­świę­co­nej zie­mi.

Jed­nak inni więź­nio­wie utrzy­mu­ją, że dział­kę pod ży­dow­ski cmen­tarz Oskar za­ku­pił po przy­by­ciu go­le­szow­skich wa­go­nów z da­ni­ną po­kur­czo­nych zwłok. W póź­niej­szej re­la­cji Oskar po­twier­dzi, że to tru­py z Go­le­szo­wa sta­ły się przy­czy­ną na­by­cia par­ce­li. We­dług jed­nej re­la­cji, kie­dy pro­boszcz wska­zał na te­ren za mu­rem ko­ścio­ła, prze­zna­czo­ny na grze­ba­nie sa­mo­bój­ców, i za­pro­po­no­wał po­cho­wa­nie tam go­le­szow­skich ofiar, Oskar po­wie­dział, że to nie sa­mo­bój­cy. To ofia­ry wiel­kie­go mor­du.

Go­le­szo­wia­cy przy­by­li wkrót­ce po tym, jak umar­ła Ho­fstat­te­ro­wa. Oba po­grze­by od­by­ły się z peł­nym ry­tu­ałem, oby­dwa na uni­kal­nym, ży­dow­skim cmen­ta­rzu Deutsch-Bie­lau.

Ze wspo­mnień wszyst­kich więź­niów wy­ni­ka nie­zbi­cie, że po­grzeb ten wy­warł wiel­ki wpływ na mo­ra­le obo­zu. Wy­ła­do­wa­ne z wa­go­nów znie­kształ­co­ne tru­py nie wy­glą­da­ły na ludz­kie. Pa­trząc na nie, czło­wiek bał się o wła­sne kru­che czło­wie­czeń­stwo. Nie­ludz­kie­go pier­wiast­ka nie moż­na było usu­nąć kar­mie­niem, my­ciem, ogrza­niem. Je­dy­nym spo­so­bem przy­wró­ce­nia im – i po­zo­sta­łym – czło­wie­czeń­stwa był ry­tu­ał. Dla­te­go ob­rzę­dy Le­war­to­wa, pod­nio­słe śpie­wa­nie ka­di­szu mia­ły dla więź­niów Brin­n­litz o wie­le więk­szą wagę niż po­dob­ne ce­re­mo­nie we względ­nie spo­koj­nym, przed­wo­jen­nym Kra­ko­wie.

Dla utrzy­ma­nia cmen­ta­rza ży­dow­skie­go w po­rząd­ku, ma­jąc na uwa­dze przy­szłe po­chów­ki, Oskar za­trud­nił unter­schar­füh­re­ra SS w śred­nim wie­ku i wy­pła­cił mu za­licz­kę.


Emi­lia Schin­dler pro­wa­dzi­ła swo­je wła­sne trans­ak­cje. Z fał­szy­wy­mi, zro­bio­ny­mi przez Bej­skie­go do­ku­men­ta­mi, ka­za­ła dwóm więź­niom za­ła­do­wać jed­ną z fa­brycz­nych cię­ża­ró­wek wód­ką i pa­pie­ro­sa­mi i po­je­chać ze sobą do le­żą­cej bli­sko gra­ni­cy Ge­ne­ral­nej Gu­ber­ni Ostra­wy. Tam, w woj­sko­wym szpi­ta­lu, uda­ło jej się dojść do po­ro­zu­mie­nia z kil­ko­ma zna­jo­my­mi Oska­ra, któ­rzy za­ła­twi­li jej maść na od­mro­że­nie, sul­fo­na­mi­dy i wi­ta­mi­ny. Rze­czy te dok­tor Bi­ber­ste­in uwa­żał za nie do zdo­by­cia. A wy­jaz­dy Emi­lii po le­kar­stwa sta­ły się wkrót­ce czymś po­wsze­dnim. Zro­bił się z niej po­dróż­nik taki jak jej mąż.

Po tych pierw­szych zgo­nach nie było na­stęp­nych. Go­le­szo­wia­cy byli „mu­zuł­ma­na­mi”. „Zmu­zuł­ma­nie­nie” uwa­ża­no za stan nie­od­wra­cal­ny. Ale Emi­lia w swej nie­ugię­to­ści nie chcia­ła się z tym po­go­dzić. Ła­do­wa­ła w nich całe wia­dra skro­bi. „Spo­śród przy­by­łych z Go­le­szo­wa – po­wie Bi­ber­ste­in – nikt by nie prze­żył bez jej opie­ki”, Lu­dzie ci za­czę­li być wi­docz­ni, sta­ra­li się przy­dać na coś w fa­bry­ce. Raz ma­ga­zy­nier-Żyd po­pro­sił jed­ne­go z nich, żeby za­niósł skrzyn­kę do ma­szy­ny na hali.

– Skrzy­nia waży trzy­dzie­ści pięć ki­lo­gra­mów – od­parł go­le­szo­wiak – a ja trzy­dzie­ści dwa. Jak, u dia­bła, mam ją pod­nieść?

Do tej fa­bry­ki, za­sta­wio­nej bez­u­ży­tecz­ny­mi ma­szy­na­mi i peł­nej po­roz­rzu­ca­nych ru­pie­ci, przy­je­chał zimą, po zwol­nie­niu z wię­zie­nia, Amon Göth. Przy­był od­wie­dzić Schin­dle­rów. Sąd SS wy­pu­ścił go z wię­zie­nia we Wro­cła­wiu z po­wo­du cu­krzy­cy. Miał na so­bie sta­ry gar­ni­tur, któ­ry mógł być mun­du­rem po­zba­wio­nym dys­tynk­cji. Krą­ży­ły plot­ki co do celu wi­zy­ty, i nie­któ­re z nich krą­żą do dziś. Jed­ni uwa­ża­li, że Göth ocze­ki­wał jał­muż­ny; inni, że Oskar prze­cho­wy­wał coś dla nie­go, go­tów­kę czy to­war z jed­nej z ostat­nich kra­kow­skich trans­ak­cji, w któ­rej Oskar być może speł­niał rolę po­śred­ni­ka. Nie­któ­rzy pra­cu­ją­cy w po­bli­żu ga­bi­ne­tu Oska­ra są­dzi­li, że Amon pro­sił na­wet o kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko w Brin­n­litz. Nikt nie mógł­by twier­dzić, że brak mu do­świad­cze­nia. Wszyst­kie te trzy wer­sje mogą być słusz­ne, choć jed­no­cze­śnie mało jest praw­do­po­dob­ne, by Oskar kie­dy­kol­wiek dzia­łał jako po­śred­nik by­łe­go ko­men­dan­ta.

Po prze­cho­dzą­cym przez bra­mę Amo­nie wi­dać było, że wię­zie­nie i zmar­twie­nia uję­ły mu wagi. Nie miał już tych na­la­nych ry­sów twa­rzy. Był bar­dziej po­dob­ny do tego Amo­na, któ­ry przy­je­chał do Kra­ko­wa w Nowy, 1943 Rok, by li­kwi­do­wać get­to, choć z pew­ną róż­ni­cą; skó­rę miał te­raz żół­tą jak przy żół­tacz­ce i jed­no­cze­śnie sza­rą od po­by­tu w wię­zie­niu. A je­śli mia­ło się oko i od­wa­gę, żeby spoj­rzeć, moż­na było za­uwa­żyć u Amo­na coś w ro­dza­ju bier­no­ści. Nie­któ­rzy więź­nio­wie pod­nie­śli wzrok znad to­ka­rek i spo­strze­gli tę po­stać z dna naj­kosz­mar­niej­szych snów, nie za­po­wie­dzia­ną, prze­cho­dzą­cą koło drzwi i okien przez dzie­dzi­niec, zmie­rza­ją­cą do ga­bi­ne­tu dy­rek­to­ra. He­le­na Hirsch sie­dzia­ła osłu­pia­ła, ma­rzy­ła tyl­ko o tym, żeby znów znik­nął. Inni zaś sy­cze­li na nie­go, gdy prze­cho­dził, od­wra­ca­li się od ma­szyn i splu­wa­li. Doj­rzal­sze ko­bie­ty wy­zy­wa­ją­co pod­no­si­ły swo­je ro­bót­ki. Była to ze­msta: po­ka­zać, że po­mi­mo jego ter­ro­ru Adam na­dal orze, Ewa na­dal przę­dzie.

Je­śli Amon chciał pra­cy w Brin­n­litz – a nie było wie­le miejsc, gdzie haupt­sturm­füh­rer w sta­nie za­wie­sze­nia mógł pójść – Oskar albo mu to wy­per­swa­do­wał, albo go spła­cił. Pod tym wzglę­dem spo­tka­nie to było po­dob­ne do wszyst­kich po­przed­nich. Herr Di­rek­tor grzecz­no­ścio­wo wziął Amo­na na wy­ciecz­kę po za­kła­dzie. Pod­czas ob­cho­du re­ak­cje ro­bot­ni­ków były jesz­cze gwał­tow­niej­sze. Po po­wro­cie do ga­bi­ne­tu ktoś usły­szał przy­pad­kiem, jak Amon żą­dał, aby Oskar uka­rał więź­niów za brak sza­cun­ku, a Oskar swym gru­bym gło­sem za­ga­dał go, obie­cu­jąc, że zro­bi coś z tymi zło­śli­wy­mi Ży­da­mi, a tak­że wy­ra­żał nie­wzru­szo­ny sza­cu­nek dla Herr Götha.

Choć SS wy­pu­ści­ło go z aresz­tu, śledz­two w jego spra­wie na­dal trwa­ło. Kil­ka ty­go­dni wcze­śniej przy­je­chał do Brin­n­litz sę­dzia SS, by po­now­nie prze­słu­chać Pem­pe­ra w związ­ku z dzia­łal­no­ścią Amo­na jako ko­men­dan­ta. Przed prze­słu­cha­niem Lie­pold szep­nął Pem­pe­ro­wi, żeby uwa­żał, bo sę­dzia za­bie­rze go do Da­chau na eg­ze­ku­cję, jak już wy­cią­gnie od nie­go żą­da­ne in­for­ma­cje. Pem­per głu­pi nie był i zro­bił, co mógł, by prze­ko­nać sę­dzie­go, że jego pra­ca w pła­szow­skim biu­rze nie mia­ła du­że­go zna­cze­nia.

Amon ja­kimś spo­so­bem do­wie­dział się, że śled­czy SS in­te­re­so­wa­li się Pem­pe­rem. Wkrót­ce po przy­by­ciu do Brin­n­litz zdy­bał swe­go by­łe­go ste­no­ty­pi­stę w biu­rze i chciał się do­wie­dzieć, o co go py­ta­no. Pem­per nie bez pod­staw wy­czuł w oczach Amo­na nie­za­do­wo­le­nie: jak­kol­wiek było, Pem­per cią­gle żył i mógł być źró­dłem in­for­ma­cji dla sądu SS. Ale czyż Amon nie był bez­sil­ny, wy­chu­dzo­ny i ża­ło­sny w swym sta­rym gar­ni­tu­rze, wy­rzu­co­ny na brzeg tu, w biu­rze Oska­ra? Otóż nie. Tego nie moż­na było być pew­nym. To był na­dal Amon; miał wład­cze na­wy­ki.

– Sę­dzia za­bro­nił mi roz­ma­wiać z kim­kol­wiek o prze­słu­cha­niu – od­po­wie­dział Pem­per.

Göth wście­kał się i gro­ził, że się po­skar­ży Herr Schin­dle­ro­wi. To była ozna­ka bez­sil­no­ści Amo­na. Przed­tem ni­g­dy nie mu­siał cho­dzić do Oska­ra i pro­sić o uka­ra­nie ko­goś.

Pod­czas dru­gie­go dnia wi­zy­ty Amo­na ko­bie­ty świę­ci­ły jesz­cze więk­szy triumf. Amon nie mógł ich tknąć. Prze­ko­na­ły o tym na­wet He­le­nę Hirsch. Ta jed­nak spa­ła nie­spo­koj­nie.

Kie­dy Amon po raz ostat­ni prze­cho­dził przez halę, był już w dro­dze do sa­mo­cho­du, któ­ry miał go od­wieźć na sta­cję Zwit­tau. W prze­szło­ści ni­g­dy nie od­wie­dził żad­ne­go miej­sca trzy­krot­nie, by nie spo­wo­do­wać koń­ca świa­ta dla ja­kie­goś nie­szczę­śni­ka. Te­raz sta­ło się ja­sne, że nie ma już żad­nej wła­dzy. Lecz na­dal nie wszy­scy po­tra­fi­li spoj­rzeć w twarz wy­cho­dzą­ce­mu. Trzy­dzie­ści lat póź­niej w snach we­te­ra­nów Pła­szo­wa, roz­rzu­co­nych po świe­cie od Bu­enos Aires do Syd­ney, od Los An­ge­les do Je­ro­zo­li­my, od No­we­go Jor­ku do Kra­ko­wa, Amon na­dal bę­dzie mio­tał się w sza­le. „Zo­ba­czyć Götha – po­wie­dział Po­ldek Pfef­fer­berg – zna­czy­ło zo­ba­czyć śmierć”.

A więc w jego wła­snych ka­te­go­riach nie po­niósł on cał­ko­wi­tej klę­ski.

Загрузка...