XXXVI
Starzy kompani Oskara od kieliszka, a wśród nich Amon i Bosch, uważali go czasem za ofiarę żydowskiego wirusa. Nie była to metafora. Rozumieli to dosłownie i nie winili cierpiącego. Wiedzieli, że zdarzało się to również innym porządnym ludziom. Jakiś obszar mózgu wpadał w jarzmo czegoś, co było pół bakterią, pół magią. Gdyby ich zapytano, czy to może być zaraźliwe, powiedzieliby, że owszem, bardzo. W przypadku oberleutnanta Sussmutha dopatrzyliby się całkiem wyraźnego przypadku zarażenia.
Przez zimę 1944-45 Oskar i Sussmuth spiskowali, by wydobyć jeszcze trzy tysiące kobiet z Oświęcimia w grupach po trzysta do pięciuset naraz i przenieść je do małych obozów na Morawach. Oskar wnosił do tego interesu swoje wpływy, produkcyjną frazeologię i pieniądze na smarowanie operacji, a Sussmuth odwalał papierkową robotę. W zakładach tekstylnych na Morawach brakowało rąk do pracy, a nie wszyscy fabrykanci tak się wzdragali na myśl o Żydach jak Hoffman. Przynajmniej pięć niemieckich fabryk na Morawach, we Freudenthal, Jagerndorfie, Liebau, Grulich i Trautenau, przyjęło transporty więźniarek i zbudowało obozy na swoim terenie. Obozy te nie były rajem, a w kierowaniu nimi SS miało więcej do powiedzenia, niż mogło się to marzyć Liepoldowi. Oskar powie później o kobietach umieszczonych w małych obozach, że „żyły w znośnych warunkach”. Już same rozmiary obozów tekstylnych, fakt, że były takie małe, powiększały szanse przeżycia, ich garnizony składały się bowiem ze starszych, bardziej opieszałych, mniej fanatycznych esesmanów. Panował tyfus, którego trzeba było unikać, głód, który nosiło się pod żebrami jak kamień. Lecz takie małe, prowincjonalne zakłady w większości unikną rozkazów eksterminacji, które dotrą do większych obozów na wiosnę.
I jeśli Sussmuth zaraził się żydowskim bakcylem, to u Oskara choroba ta czyniła postępy galopujące. Przez Sussmutha Oskar czynił starania o dalszych trzydziestu ślusarzy. Już wyraźnie było widać, że stracił całe zainteresowanie dla produkcji. Równocześnie jednak chłodniejsza strona mózgu podpowiadała mu, że jeśli fabryka w Brinnlitz ma kiedykolwiek uzasadnić swe istnienie w kategoriach wymagań Sekcji D, to będzie potrzebował więcej wykwalifikowanych pracowników. W kontekście innych wydarzeń tej szalonej zimy widać, że Oskar chciał dodatkowych trzydziestu ślusarzy nie dlatego, by byli obznajmieni z obsługą tokarek i narzędzi, ale po prostu dlatego, że było to dodatkowych trzydziestu. Nie będzie chyba przejawem zbytniej fantazji stwierdzenie, że Oskar chciał ich z taką samą pasją, jaka charakteryzowała otwarte, gorejące serce Jezusa wiszącego na ścianie u Emilii. Opowieść ta, jak dotąd, starała się uniknąć beatyfikowania Herr Direktora; jeśli więc teraz twierdzimy, że zmysłowy Oskar mógł pożądać dusz, będziemy musieli to udowodnić.
Jeden z owych trzydziestu ślusarzy, człowiek o nazwisku Mosze Henigman, złożył publiczną relację ze swego niezwykłego wybawienia. Tuż po świętach Bożego Narodzenia dziesięć tysięcy więźniów z kamieniołomów Oświęcimia III – z takich przedsiębiorstw, jak fabryka zbrojeniowa Krupp-Wechsel-Union, z Niemieckich Zakładów Kamieniarsko-Ziemnych, z fabryki syntetycznej benzyny IG Farben i z przedsiębiorstwa demontażu samolotów – ustawiono w kolumny i poprowadzono do Gross-Rosen. Być może jakiś planista sądził, że gdy dotrą na Dolny Śląsk, to rozdzieli się ich po obozach fabrycznych na tym terenie. Ale zamysł ten, jeśli istotnie miał miejsce, jakoś umknął oficerom i żołnierzom SS, którzy maszerowali z więźniami, zwłaszcza że panowało wszechogarniające zimno bezlitosnego przełomu grudnia i stycznia, a poza tym brakowało żywności. Przed rozpoczęciem każdego etapu wybierano kulejących i kaszlących i rozstrzeliwano ich. Jak mówi Henigman, po dziesięciu dniach z dziesięciu tysięcy zostało przy życiu tysiąc dwustu. Rosjanie Koniewa przedarli się przez Wisłę na południe od Warszawy i przechwycili wszystkie drogi na wiodącej na północny zachód trasie kolumny. Zdziesiątkowaną grupę umieszczono więc w obozie SS gdzieś koło Opola. Komendant kazał przepytać więźniów i sporządzić listy wykwalifikowanych robotników. Selekcja trwała jednak całymi dniami, a odrzuconych codziennie rozstrzeliwano. Człowiek, którego nazwisko wywoływano, nie wiedział, czego się spodziewać, kawałka chleba czy kuli. Nazwisko Henigmana też wywołano.
Wsadzono go do wagonu z trzydziestoma innymi więźniami i pod strażą esesmana i kapo powieziono na południe. „Dano nam prowiant na drogę – wspomina Henigman. – Coś niesłychanego!”
Dalej Henigman mówił o niezwykłej rzeczywistości Brinnlitz. „Nie mogliśmy uwierzyć, że był jeszcze obóz, gdzie mężczyźni i kobiety pracowali razem, gdzie nie było bicia, nie było kapo”. Jego relacja jest przesadzona, ponieważ w Brinnlitz panowała jednak segregacja płci. Od czasu do czasu blond przyjaciółka Oskara uderzyła otwartą dłonią, a raz, gdy jakiś chłopak ukradł ziemniaka z kuchni i doniesiono o tym Liepoldowi, komendant kazał mu stać na stołku na dziedzińcu przez cały dzień z ziemniakiem wetkniętym w zęby i śliną ściekającą po brodzie oraz zawieszoną na szyi kartką: „JESTEM ZŁODZIEJEM ZIEMNIAKÓW”.
Lecz dla Henigmana takie rzeczy nie były warte wzmianki: „Jak można opisać – pyta on – przejście z piekła do raju?”
Gdy natknął się na Oskara, ten kazał mu nabierać sił.
– Proszę powiedzieć majstrom, kiedy będzie pan gotów do pracy – powiedział Herr Direktor.
A Henigmanowi, postawionemu wobec tak diametralnej zmiany reguł postępowania, wydawało się, nie że przybył tu na spokojne pastwisko, ale że przeszedł na drugą stronę zwierciadła.
Trzydziestu ślusarzy to jednak tylko cząstka dziesięciu tysięcy. Bo też Oskar był tylko, powtórzmy, pomniejszym bogiem wybawienia. Ale jak każdy duch opiekuńczy, ratował Goldberga na równi z Heleną Hirsch, Leona Grossa próbował ocalić na równi z Olkiem Rosnerem. Ż tą samą dobrowolną sprawiedliwością dokonał kosztownej transakcji z gestapo na Morawach. Wiemy, że targu dobito; nie wiemy, na jaką opiewał sumę. Z pewnością kosztowało to majątek.
Więzień o nazwisku Benjamin Wrocławski był jednym z przedmiotów transakcji. Wcześniej przebywał w obozie pracy w Gliwicach. W przeciwieństwie do obozu Henigmana Gliwice nie leżały w okolicy Oświęcimia, ale znajdowały się na tyle blisko, by być jedną z jego filii. Dwunastego stycznia – gdy Koniew i Żuków rozpoczęli ofensywę – straszliwe królestwo Hossa i jego satelity znalazły się w niebezpieczeństwie. Więźniów z Gliwic wsadzono w wagony Ostbahnu i wysłano do Fernwaldu. Jakimś sposobem Wrocławski i jego kolega, Roman Wilner, uciekli z pociągu. Jedna z popularnych dróg ucieczki wiodła przez poluzowane wentylatory w suficie wagonu. Ale więźniowie, którzy tego próbowali, często padali ofiarą kul strażników na dachu. Wilnera też trafiono podczas ucieczki, ale był w stanie iść. Uciekali przez ciche górskie miasteczka pogranicza Moraw. W końcu aresztowano ich w jednej z wiosek i zabrano na gestapo w Troppau.
Gdy tylko ich dostarczono, przeszukano i umieszczono w celach, jeden z panów z gestapo wszedł i powiedział, że nic złego im się nie stanie. Nie mieli podstaw mu wierzyć. Oficer powiedział dalej, że nie przeniesie Wilnera do szpitala, pomimo rany, bo po prostu zabrano by go i z powrotem wsadzono w tryby obozowej machiny.
Wrocławski i Wilner siedzieli zamknięci przez prawie dwa tygodnie. Trzeba było skontaktować się z Oskarem i ustalić cenę. Przez ten czas oficer mówił do nich w taki sposób, jakby znajdowali się w areszcie dla własnego bezpieczeństwa. Oczywiście wiedzieli, że taki pomysł to absurd. Kiedy otwarto drzwi i wyprowadzono ich, sądzili, że idą na rozstrzelanie. Tymczasem esesman zaprowadził ich na stację kolejową i pojechał z nimi pociągiem na południowy wschód, w kierunku Brna.
Dla obu przybycie do Brinnlitz miało ten sam surrealistyczny, cudowny i przerażający charakter, jak dla Henigmana. Wilnera położono w izbie chorych pod opieką lekarzy – Handlera, Lewkowicza, Hilfsteina i Bibersteina. Wrocławskiego umieszczono w swego rodzaju izbie rekonwalescencyjnej, którą wydzielono – z niecodziennych powodów, o których za chwilę – w rogu hali fabrycznej na parterze. Herr Direktor odwiedzał ich i pytał, jak się czują. To absurdalne pytanie przerażało Wrocławskiego, otoczenie zresztą również. Obawiał się, jak powie po latach, że „droga ze szpitala powiedzie na egzekucję, jak bywało to w innych obozach”. Karmiono go gęstą brinnlitzką owsianką, widywał Schindlera często, ale, jak wyznaje, nadal nie wiedział, co o tym sądzić i nie mógł zrozumieć brinnlitzkiego fenomenu.
Dzięki układom Oskara z lokalnym gestapo w przepełnionym obozie pomieszczono jeszcze jedenastu uciekinierów. Każdy z nich oddalił się z kolumny lub wyskoczył z wagonu. W swych cuchnących pasiakach usiłowali pozostać na wolności. Zgodnie z prawem należała im się śmierć.
W 1963 roku doktor Steinberg z Tel Awiwu podał jeszcze jeden przykład szalonej, zaraźliwej i niepohamowanej rozrzutności Oskara. Steinberg był lekarzem w małym obozie pracy w Sudetach. Po zajęciu Śląska przez Rosjan gauleiter w Libercu nie mógł już tak łatwo trzymać obozów pracy z dala od zdrowej rasowo prowincji Moraw. Steinberg był więźniem jednego z licznych rozrzuconych po górach obozów.
Obóz ten należał do Luftwaffe i produkowano w nim jakieś – Steinberg nie precyzuje, jakie – części samolotowe. Znajdowało się w nim czterystu więźniów. Wyżywienie było marne, a obciążenie pracą nieludzkie.
Usłyszawszy pogłoskę o obozie Brinnlitz, Steinberg wystarał się o przepustkę, fabryczną ciężarówkę na podróż i spotkanie z Oskarem. Opisał mu rozpaczliwe warunki w obozie Luftwaffe. Oskar zgodził się przydzielić mu część zapasów Brinnlitz. Zastanawiał się tylko, pod jakim pretekstem Steinberg mógłby regularnie przyjeżdżać do Brinnlitz po dostawy. Uzgodniono, że będzie mówił o pomocy lekarskiej otrzymywanej od lekarzy w obozowym szpitalu.
Steinberg opowiada, że od tej pory jeździł do Brinnlitz i z powrotem dwa razy w tygodniu, zabierając do swojego obozu chleb, grysik, ziemniaki i papierosy. Jeśli w dniu, gdy Steinberg ładował żywność, Schindler był w pobliżu magazynu, dyrektor odwracał się i odchodził. Steinberg nie podaje dokładnych ilości otrzymanej żywności, lecz podsumowuje je opinią lekarską: gdyby nie dostawy z Brinnlitz, do wiosny zmarłoby przynajmniej pięćdziesięciu więźniów z obozu Luftwaffe.
Po wykupieniu kobiet z Oświęcimia najbardziej ze wszystkich zdumiewającym aktem wybawienia było uratowanie więźniów z Goleszowa. Goleszów był kamieniołomem i fabryką cementu na terenie Oświęcimia III, siedziby Niemieckich Zakładów Kamieniarsko-Ziemnych, własności SS. W styczniu 1945 roku rozwiązywano obozowe lenna Oświęcimia (co widać na przykładzie trzydziestu ślusarzy). W połowie miesiąca stu dwudziestu robotników goleszowskiego kamieniołomu wsadzono do dwóch wagonów bydlęcych. Ich podróż była nie mniej uciążliwa od innych, ale skończyła się lepiej niż większość podobnych. Warto zapamiętać, że w całej okolicy Oświęcimia, a więc i w Goleszowie, wszyscy w tym miesiącu byli w ruchu. Dołka Horowitza odesłano do Mauthausen, mały Rysio zaś pozostał z innymi dziećmi. Pod koniec miesiąca Rosjanie znajdą go w Oświęcimiu. Będą twierdzić, całkiem słusznie, że SS pozostawiło Rysia i innych dla potrzeb medycznych eksperymentów. Natomiast Henryka Rosnera i dziewięcioletniego Olka (najwyraźniej nie uważano, że będzie on potrzebny w laboratorium) wyprowadzono wraz z całą kolumną z Oświęcimia na odległość czterdziestu kilometrów. Kto zostawał w tyle, tego zabijano. W Sosnowcu zapakowano ich do wagonów towarowych. W geście specjalnej grzeczności strażnik, który oddzielał dzieci od dorosłych, pozwolił Olkowi i Henrykowi wejść do jednego wagonu. Wewnątrz panował taki ścisk, że wszyscy musieli stać, ale w miarę jak ludzie umierali z pragnienia i zimna, jegomość, którego Henryk określił mianem „sprytnego Żyda”, zawieszał trupy w kocach pod sufitem, na hakach do trzymania koni, i w ten sposób na podłodze zostawało więcej miejsca dla żywych. Henryk wpadł na pomysł, aby chłopca, dla jego wygody, zawiesić w ten sam sposób. Nie tylko dziecku ten pomysł dopomógł: kiedy pociąg zatrzymywał się na stacjach i bocznicach, Rysio wołał do Niemców, którzy stali przy torach, by rzucali śniegiem w zadrutowane okienka. Śnieg rozpryskiwał się i zalewał wnętrze wagonu topniejącą wilgocią, a ludzie przepychali się do kryształków lodu.
Podróż do Dachau zajęła kilka dni i połowa pasażerów wagonu Rosnerów zmarła. Gdy wreszcie dojechali i otwarte drzwi, wypadły przez nie jedne zwłoki, a potem Olek, który pozbierał się ze śniegu, odłamał spod wagonu sopel i zaczął go zachłannie lizać. Tak się podróżowało po Europie w styczniu 1945 roku.
Więźniom z Goleszowa podróż przebiegła jeszcze gorzej. List przewozowy, towarzyszący ich dwóm wagonom, a zachowany w archiwach Yad Vaszem, dowodzi, że jechali bez pożywienia przez ponad dziesięć dni, przy zamkniętych i zamarzniętych drzwiach. Szesnastoletni wtedy R. wspomina, że zdrapywali lód ze ścian, aby zaspokoić pragnienie. Nie wyładowano ich nawet w Brzezince. To były ostatnie, gorączkowe dni mordowania. Brakowało czasu by zajmować się czymś jeszcze. Pozostawiano ich na bocznicach, przyczepiano do kolejowych lokomotyw, wieziono kilkadziesiąt kilometrów, znów odczepiano. Podwożono ich pod bramy obozów, komendanci odmawiali ich przyjęcia, bo wiezieni stracili już swoją wartość przemysłową, poza tym nigdzie nie było ani wolnego miejsca, ani przydziałów żywności.
Pod koniec stycznia, wcześnie rano, odczepiono wagony i pozostawiono na stacji towarowej w Zwittau. Oskar mówi, że zadzwonił do. niego znajomy ze stacji i zawiadomił o dochodzących z wagonów hałasach i ludzkich krzykach. Prośby wypowiadano w wielu językach, wśród zamkniętych bowiem znajdowali się, Słoweńcy, Polacy, Czesi, Niemcy, Francuzi, Węgrzy, Holendrzy i Serbowie. Znajomym, który telefonował do Oskara, mógł być jego szwagier, zawiadujący stacją towarową Zwittau. Oskar kazał mu przetoczyć oba wagony na bocznicę Brinnlitz.
Był to okrutnie zimny poranek – minus 30 stopni, mówi Stern. Nawet dokładny Biberstein twierdzi, że było przynajmniej minus 20. Poldka Pfefferberga zerwano z pryczy, kazano wziąć spawarkę, udać się na zaśnieżoną bocznicę i rozciąć drzwi wagonów, bo były zamarznięte na kamień. Z wnętrza wagonów słyszał nieziemskie skargi.
Trudno opisać, co zobaczyli, gdy wreszcie otwarli drzwi. W każdym wagonie piętrzyła się piramida zamarzniętych zwłok o dziwacznie powykręcanych kończynach. Zajmowały one środek podłogi. Ponad stu żywych śmierdziało potwornie, poczerniało od zimna, schudło do szkieletu. Żaden z nich nie ważył więcej niż trzydzieści cztery kilogramy.
Oskara nie było na bocznicy. Pozostał w fabryce, gdzie w ciepłym kącie hali przygotowywano miejsce dla transportu z Goleszowa. Więźniowie rozmontowywali ostatnie maszyny Hoffmanów i znosili je do garaży. Wniesiono słomę i rozesłano ją na podłodze. Schindler był już w gabinecie komendanta i rozmawiał z nim. Untersturmführer nie chciał przyjąć więźniów z Goleszowa – był w tym podobny do wszystkich innych komendantów, na jakich trafiali przez ostatnich parę tygodni. Liepold zauważył złośliwie, że tych ludzi nie można uznać za robotników zbrojeniowych. Oskar zgodził się z nim, ale gwarantował, że wciągnie ich do księgi, a zatem będzie płacił sześć marek dziennie za każdego.
– Przydadzą mi się, jak dojdą do siebie – oświadczył.
Liepold widział dwa aspekty sprawy. Po pierwsze, Oskara nie można było powstrzymać. Po drugie, powiększenie obozu Brinnlitz i dokonywane przez dyrektora opłaty za siłę roboczą mogą ucieszyć Hassebroecka. Liepold kazał ich szybko wpisać do ksiąg, do tego z wstecznymi datami, tak aby Oskar za nich płacił już od chwili, gdy więźniów wnoszono przez bramę fabryki.
W środku owinięto ich kocami i położono na słomie. Przyszła Emilia, a za nią dwóch więźniów taskało wielki gar owsianki. Lekarze stwierdzili odmrożenia i zgłosili zapotrzebowanie na maść. Doktor Biberstein powiedział Oskarowi, że przydałyby się im witaminy, choć wiedział, że się ich nie znajdzie na całych Morawach. Tymczasem umieszczono w szopie szesnaście zamarzniętych zwłok. Rabin Lewartow, spojrzawszy na nie, powiedział, że z pokręconymi kończynami trudno ich będzie pochować w ortodoksyjny sposób, który nie pozwala na łamanie kości. Rozumiał jednak, że sprawę trzeba będzie przedstawić komendantowi. Liepold miał u siebie szereg dyrektyw, nakazujących personelowi SS usuwanie ciał za pomocą kremacji. W kotłowni były doskonale do tego celu nadające się urządzenia: piece przemysłowe, w których zwłoki mogły niemal wyparować. Ale Schindler, jak dotąd, dwukrotnie odmówił palenia zmarłych.
Pierwszy raz miało to miejsce, gdy w brinnlitzkiej izbie chorych zmarła Janka Feigenbaum. Liepold natychmiast kazał spalić zwłoki. Przez Sterna Oskar dowiedział się, że Feigenbaumowie i Lewartow uważali to za uwłaczające żydowskim zwyczajom, a na jego, Oskara, opór mogły mieć wpływ pozostałości katolickiego wychowania. W tych czasach Kościół katolicki zdecydowanie przeciwstawiał się kremacji zwłok. Tak więc Oskar odmówił Liepoldowi, nie zezwolił na skorzystanie z pieca i kazał stolarzom sporządzić trumnę; sam dostarczył konia i wozu i pozwolił Lewartowowi i rodzinie pojechać pod strażą do lasu, żeby tam pogrzebać dziewczynę.
Feigenbaumowie, ojciec i syn, szli za wozem. Liczyli kroki od bramy, tak aby po skończonej wojnie odnaleźć miejsce i zabrać zwłoki.
Świadkowie twierdzą, że Liepold był wściekły na takie schlebianie więźniom. Niektórzy nawet, komentując to wydarzenie, mówili, że Oskar okazał Lewartowowi i Feigenbaumom znacznie więcej delikatności i uprzejmości, niż czynił to w stosunku do Emilii.
Drugą okazją, przy której Liepold chciał skorzystać z pieca, była śmierć starej Hofstatterowej. Na prośbę Sterna Oskar kazał przygotować następną trumnę i pozwolił na umieszczenie w środku metalowej plakietki z danymi zmarłej. Lewartow i minian, quorum dziesięciu mężczyzn recytujących kadisz za zmarłych, otrzymało pozwolenie opuszczenia obozu i uczestniczenia w pogrzebie.
Stern mówi, że to dla Hofstatterowej Oskar założył żydowski cmentarz w katolickiej parafii Deutsch-Bielau w pobliskiej wsi. Według niego Oskar pojechał do kościoła parafialnego w niedzielę, w dzień śmierci Hofstatterowej, i przedstawił proboszczowi propozycję. Szybko zebrana rada parafialna zgodziła się odsprzedać małą parcelę tuż za cmentarzem katolickim. Jest więcej niż pewne, że przynajmniej niektórzy członkowie rady byli temu przeciwni, była to bowiem era, gdy prawo kanoniczne wąsko interpretowano w sprawie, kogo można, a kogo nie można chować w poświęconej ziemi.
Jednak inni więźniowie utrzymują, że działkę pod żydowski cmentarz Oskar zakupił po przybyciu goleszowskich wagonów z daniną pokurczonych zwłok. W późniejszej relacji Oskar potwierdzi, że to trupy z Goleszowa stały się przyczyną nabycia parceli. Według jednej relacji, kiedy proboszcz wskazał na teren za murem kościoła, przeznaczony na grzebanie samobójców, i zaproponował pochowanie tam goleszowskich ofiar, Oskar powiedział, że to nie samobójcy. To ofiary wielkiego mordu.
Goleszowiacy przybyli wkrótce po tym, jak umarła Hofstatterowa. Oba pogrzeby odbyły się z pełnym rytuałem, obydwa na unikalnym, żydowskim cmentarzu Deutsch-Bielau.
Ze wspomnień wszystkich więźniów wynika niezbicie, że pogrzeb ten wywarł wielki wpływ na morale obozu. Wyładowane z wagonów zniekształcone trupy nie wyglądały na ludzkie. Patrząc na nie, człowiek bał się o własne kruche człowieczeństwo. Nieludzkiego pierwiastka nie można było usunąć karmieniem, myciem, ogrzaniem. Jedynym sposobem przywrócenia im – i pozostałym – człowieczeństwa był rytuał. Dlatego obrzędy Lewartowa, podniosłe śpiewanie kadiszu miały dla więźniów Brinnlitz o wiele większą wagę niż podobne ceremonie we względnie spokojnym, przedwojennym Krakowie.
Dla utrzymania cmentarza żydowskiego w porządku, mając na uwadze przyszłe pochówki, Oskar zatrudnił unterscharführera SS w średnim wieku i wypłacił mu zaliczkę.
Emilia Schindler prowadziła swoje własne transakcje. Z fałszywymi, zrobionymi przez Bejskiego dokumentami, kazała dwóm więźniom załadować jedną z fabrycznych ciężarówek wódką i papierosami i pojechać ze sobą do leżącej blisko granicy Generalnej Guberni Ostrawy. Tam, w wojskowym szpitalu, udało jej się dojść do porozumienia z kilkoma znajomymi Oskara, którzy załatwili jej maść na odmrożenie, sulfonamidy i witaminy. Rzeczy te doktor Biberstein uważał za nie do zdobycia. A wyjazdy Emilii po lekarstwa stały się wkrótce czymś powszednim. Zrobił się z niej podróżnik taki jak jej mąż.
Po tych pierwszych zgonach nie było następnych. Goleszowiacy byli „muzułmanami”. „Zmuzułmanienie” uważano za stan nieodwracalny. Ale Emilia w swej nieugiętości nie chciała się z tym pogodzić. Ładowała w nich całe wiadra skrobi. „Spośród przybyłych z Goleszowa – powie Biberstein – nikt by nie przeżył bez jej opieki”, Ludzie ci zaczęli być widoczni, starali się przydać na coś w fabryce. Raz magazynier-Żyd poprosił jednego z nich, żeby zaniósł skrzynkę do maszyny na hali.
– Skrzynia waży trzydzieści pięć kilogramów – odparł goleszowiak – a ja trzydzieści dwa. Jak, u diabła, mam ją podnieść?
Do tej fabryki, zastawionej bezużytecznymi maszynami i pełnej porozrzucanych rupieci, przyjechał zimą, po zwolnieniu z więzienia, Amon Göth. Przybył odwiedzić Schindlerów. Sąd SS wypuścił go z więzienia we Wrocławiu z powodu cukrzycy. Miał na sobie stary garnitur, który mógł być mundurem pozbawionym dystynkcji. Krążyły plotki co do celu wizyty, i niektóre z nich krążą do dziś. Jedni uważali, że Göth oczekiwał jałmużny; inni, że Oskar przechowywał coś dla niego, gotówkę czy towar z jednej z ostatnich krakowskich transakcji, w której Oskar być może spełniał rolę pośrednika. Niektórzy pracujący w pobliżu gabinetu Oskara sądzili, że Amon prosił nawet o kierownicze stanowisko w Brinnlitz. Nikt nie mógłby twierdzić, że brak mu doświadczenia. Wszystkie te trzy wersje mogą być słuszne, choć jednocześnie mało jest prawdopodobne, by Oskar kiedykolwiek działał jako pośrednik byłego komendanta.
Po przechodzącym przez bramę Amonie widać było, że więzienie i zmartwienia ujęły mu wagi. Nie miał już tych nalanych rysów twarzy. Był bardziej podobny do tego Amona, który przyjechał do Krakowa w Nowy, 1943 Rok, by likwidować getto, choć z pewną różnicą; skórę miał teraz żółtą jak przy żółtaczce i jednocześnie szarą od pobytu w więzieniu. A jeśli miało się oko i odwagę, żeby spojrzeć, można było zauważyć u Amona coś w rodzaju bierności. Niektórzy więźniowie podnieśli wzrok znad tokarek i spostrzegli tę postać z dna najkoszmarniejszych snów, nie zapowiedzianą, przechodzącą koło drzwi i okien przez dziedziniec, zmierzającą do gabinetu dyrektora. Helena Hirsch siedziała osłupiała, marzyła tylko o tym, żeby znów zniknął. Inni zaś syczeli na niego, gdy przechodził, odwracali się od maszyn i spluwali. Dojrzalsze kobiety wyzywająco podnosiły swoje robótki. Była to zemsta: pokazać, że pomimo jego terroru Adam nadal orze, Ewa nadal przędzie.
Jeśli Amon chciał pracy w Brinnlitz – a nie było wiele miejsc, gdzie hauptsturmführer w stanie zawieszenia mógł pójść – Oskar albo mu to wyperswadował, albo go spłacił. Pod tym względem spotkanie to było podobne do wszystkich poprzednich. Herr Direktor grzecznościowo wziął Amona na wycieczkę po zakładzie. Podczas obchodu reakcje robotników były jeszcze gwałtowniejsze. Po powrocie do gabinetu ktoś usłyszał przypadkiem, jak Amon żądał, aby Oskar ukarał więźniów za brak szacunku, a Oskar swym grubym głosem zagadał go, obiecując, że zrobi coś z tymi złośliwymi Żydami, a także wyrażał niewzruszony szacunek dla Herr Götha.
Choć SS wypuściło go z aresztu, śledztwo w jego sprawie nadal trwało. Kilka tygodni wcześniej przyjechał do Brinnlitz sędzia SS, by ponownie przesłuchać Pempera w związku z działalnością Amona jako komendanta. Przed przesłuchaniem Liepold szepnął Pemperowi, żeby uważał, bo sędzia zabierze go do Dachau na egzekucję, jak już wyciągnie od niego żądane informacje. Pemper głupi nie był i zrobił, co mógł, by przekonać sędziego, że jego praca w płaszowskim biurze nie miała dużego znaczenia.
Amon jakimś sposobem dowiedział się, że śledczy SS interesowali się Pemperem. Wkrótce po przybyciu do Brinnlitz zdybał swego byłego stenotypistę w biurze i chciał się dowiedzieć, o co go pytano. Pemper nie bez podstaw wyczuł w oczach Amona niezadowolenie: jakkolwiek było, Pemper ciągle żył i mógł być źródłem informacji dla sądu SS. Ale czyż Amon nie był bezsilny, wychudzony i żałosny w swym starym garniturze, wyrzucony na brzeg tu, w biurze Oskara? Otóż nie. Tego nie można było być pewnym. To był nadal Amon; miał władcze nawyki.
– Sędzia zabronił mi rozmawiać z kimkolwiek o przesłuchaniu – odpowiedział Pemper.
Göth wściekał się i groził, że się poskarży Herr Schindlerowi. To była oznaka bezsilności Amona. Przedtem nigdy nie musiał chodzić do Oskara i prosić o ukaranie kogoś.
Podczas drugiego dnia wizyty Amona kobiety święciły jeszcze większy triumf. Amon nie mógł ich tknąć. Przekonały o tym nawet Helenę Hirsch. Ta jednak spała niespokojnie.
Kiedy Amon po raz ostatni przechodził przez halę, był już w drodze do samochodu, który miał go odwieźć na stację Zwittau. W przeszłości nigdy nie odwiedził żadnego miejsca trzykrotnie, by nie spowodować końca świata dla jakiegoś nieszczęśnika. Teraz stało się jasne, że nie ma już żadnej władzy. Lecz nadal nie wszyscy potrafili spojrzeć w twarz wychodzącemu. Trzydzieści lat później w snach weteranów Płaszowa, rozrzuconych po świecie od Buenos Aires do Sydney, od Los Angeles do Jerozolimy, od Nowego Jorku do Krakowa, Amon nadal będzie miotał się w szale. „Zobaczyć Götha – powiedział Poldek Pfefferberg – znaczyło zobaczyć śmierć”.
A więc w jego własnych kategoriach nie poniósł on całkowitej klęski.