XXXVIII
W kilka godzin po przemówieniu Oskara garnizon SS zaczął się ewakuować. W fabryce w posiadaniu broni, tej, którą dostarczył Oskar, byli już wybrani z budzyniaków i spośród innych więźniów komandosi. Żywiono nadzieję na rozbrojenie esesmanów bez większego hałasu. Nie byłoby mądrze – wyjaśnił Oskar – przyciągać do bram jakichś cofających się, rozgoryczonych jednostek. Lecz bez czegoś tak nieprawdopodobnego jak rozejm wieże strażnicze trzeba będzie chyba szturmować granatami.
Jednakże w rzeczywistości komandosi musieli jedynie sformalizować rozbrojenie, o którym wspominał w swoim przemówieniu Oskar. Strażnicy przy głównej bramie oddali broń niemal z wdzięcznością. Na nie oświetlonych prowadzących do budynku SS stopniach Poldek Pfefferberg i więzień nazwiskiem Jusek Horn rozbroili komendanta Motzka: Pfefferberg przyłożył mu palec do pleców, a Motzek, jak każdy człowiek po czterdziestce i przy zdrowych zmysłach, mający dom, do którego chciał wrócić, błagał ich, by go oszczędzili. Pfefferberg zabrał pistolet komendanta, a jego samego po krótkim zatrzymaniu, w trakcie którego krzykiem błagał Herr Direktora o ratunek, wypuszczono, po czym rozpoczął on wędrówkę do domu.
Wieże, nad którymi Uri z pozostałymi partyzantami w pasiakach głowili się wiele godzin, znaleziono opuszczone. Postawiono na nich świeżo wyposażonych w broń garnizonu więźniów, by udawali, że nadal panuje tu stary porządek.
Gdy nadeszła północ, w obozie nie było ani jednego esesmana. Oskar wezwał Bankiera do gabinetu i dał mu klucz do szczególnego magazynu. Był to magazyn towarowy marynarki wojennej, który do czasu rosyjskiej ofensywy na Śląsku mieścił się gdzieś w okolicach Katowic. Służył on prawdopodobnie do zaopatrywania łodzi patrolujących rzeki i kanały. Oskar dowiedział się, że Inspektorat Uzbrojenia chce wynająć magazyny w jakiejś mniej zagrożonej okolicy. Oskar uzyskał kontrakt na magazynowanie – „za pomocą pewnych podarunków”, jak powie później. I tak osiemnaście ciężarówek załadowanych płaszczami, mundurami i tkaniną bieliźnianą, samodziałem, przędzą i wełną, jak również pół milionem szpulek nici i całą stertą butów wjechało w bramę Brinnlitz, po czym zostały rozładowane, a ich zawartość zmagazynowana. Stern i inni będą twierdzić, iż Oskar wiedział, że zasoby te pozostaną w jego pieczy do końca wojny i że jego zamiarem było zapewnić swym pracownikom materialny start do nowego życia. W późniejszym dokumencie Oskar stwierdza to samo. Zabiegał o kontrakt na magazynowanie „z intencją dostarczenia moim żydowskim podopiecznym na zakończenie wojny ubrań…” Żydowscy eksperci tekstylni wycenili wartość zmagazynowanych ubrań na ponad 150 000 dolarów amerykańskich (po kursie powojennym).
W Brinnlitz byli ludzie, którzy umieli wycenić takie rzeczy. Na przykład Juda Dresner, który miał własną firmę tekstylną na Stradomiu, czy Izaak Stern, który pracował w firmie tekstylnej po drugiej stronie ulicy.
Podczas ceremonii przekazania tego cennego klucza Bankierowi Oskar i Emilia mieli na sobie więzienne pasiaki. Odwrócenie ról, do którego Schindler zmierzał już od wczesnych dni DEF-u, zostało w tym momencie doprowadzone do końca. Kiedy dyrektor pojawił się na dziedzińcu, by się pożegnać, każdy sądził, że jest to lekko włożone przebranie, które zostanie równie lekko zdjęte, gdy trafi on na Amerykanów. Jednak włożenie tego szorstkiego materiału było aktem, którego nie można rozpatrywać wyłącznie jako żartu. W pewnym sensie Oskar już na zawsze pozostanie zakładnikiem Brinnlitz i „Emalii”.
Ośmiu więźniów zgłosiło chęć towarzyszenia Oskarowi i Emilii w drodze. Wszyscy byli bardzo młodzi, ale też było wśród nich małżeństwo, Ryszard i Anka Rechenowie. Najstarszy, inżynier Edward Reubiński, też był o niemal dziesięć lat młodszy od Schindlerów. On właśnie opowie później szczegółowo o tej niecodziennej podróży.
Emilia, Oskar i kierowca mieli jechać mercedesem, pozostali naładowaną żywnością, papierosami i wódką ciężarówką. Towary te były przeznaczone do ewentualnej wymiany. Oskar niecierpliwie oczekiwał wyjazdu. Jedna macka rosyjskiego zagrożenia, własowcy, już ich minęła. Odeszli w ostatnich dniach. Ale druga mogła się pojawić w Brinnlitz już następnego dnia rano, a może nawet wcześniej. Siedzący na tylnych miejscach mercedesa Emilia i Oskar, choć ubrani w pasiaki – nie bardzo, trzeba przyznać, wyglądali na więźniów; bardziej jak jadący na bal maskowy mieszczanie. Oskar rzucał jeszcze ostatnie rady Sternowi, ostatnie rozkazy Bankierowi i Salpeterowi. Ale widać było, że chce już jechać. Kiedy jednak kierowca, Dolek Grünhaut, spróbował uruchomić mercedesa, silnik nie zapalił. Oskar wyszedł z wozu i zajrzał pod maskę. Był przestraszony. To nie był ten sam człowiek, który przed kilkoma godzinami wygłaszał władczą mowę.
– Co to jest? – powtarzał pytanie.
Grünhaut nie potrafił odpowiedzieć w ciemno. Znalezienie przyczyny zajęło mu trochę czasu, bo takiej akurat się nie spodziewał. Ktoś przerażony samą myślą o odjeździe Oskara przeciął przewody.
Z tłumu żegnających wyszedł Pfefferberg. Poszedł do spawalni, przyniósł sprzęt i zabrał się do roboty. Pocił się, ręce poruszały mu się niezgrabnie, bo był pod wrażeniem napięcia, jakie wyczuwał u Oskara. Schindler co chwila spoglądał w stronę bramy, jakby lada moment mieli się w niej zmaterializować Rosjanie. Nie był to strach całkiem bezpodstawny – innych na dziedzińcu też dręczyła ta straszna niepewność – a Pfefferberg pracował zbyt ciężko i zbyt wolno. W końcu jednak, po desperackim obracaniu kluczykiem, silnik zapalił.
Wkrótce potem mercedes odjechał, a ciężarówka ruszyła jego śladem. Wszyscy byli zbyt podenerwowani, żeby móc się oficjalnie pożegnać, ale list, podpisany przez Hilfsteina, Sterna i Salpetera, dający świadectwo czynom Oskara i Emilii, został wręczony tym ostatnim. Konwój Schindlerów przejechał przez bramę i skręcił w lewo, w drogę, która biegnąc wzdłuż bocznicy, wiodła w kierunku Havlickuvego Brodu, a więc w kierunku bezpieczniejszego dla Oskara końca Europy. Był w tym pewien aspekt matrymonialny, Oskar bowiem, który przybył do Brinnlitz z tyloma kobietami, teraz wyjeżdżał z własną żoną. Stern i inni nadal stali na dziedzińcu. Po licznych obietnicach wreszcie należeli już tylko do siebie samych. Teraz należało znieść wagę i niepewność tego faktu.
Bezkrólewie trwało trzy dni i miało swoją historię. Po ucieczce garnizonu SS jedynym pozostałym w Brinnlitz reprezentantem zabójczej machiny był niemiecki kapo, który przybył z Gross-Rosen wraz z mężczyznami. W tamtym obozie miał morderczą przeszłość, a i w Brinnlitz narobił sobie wrogów. Grupa mężczyzn zwlokła go teraz z pryczy na dół, do hali i entuzjastycznie a bezlitośnie powiesiła na jednej z tych belek, którymi jeszcze niedawno Liepold straszył mieszkańców obozu. Niektórzy próbowali interweniować, ale kaci wpadli w szał i nie można ich było powstrzymać.
Wydarzenie to, pierwsze zabójstwo w czasie pokoju, niektórych więźniów Brinnlitz napełniło obrzydzeniem. Widzieli, jak Amon wieszał na placu apelowym Płaszowa biednego inżyniera Krautwirta, i ta egzekucja, choć z innych powodów, wzbudziła w nich równie głębokie obrzydzenie. Bo Amon to był Amon i nie można go było odmienić. Ale ci oprawcy to byli ich bracia.
Wkrótce kapo przestał drgać. Wiszącego pozostawiono nad nieruchomymi maszynami. Widok ten wprawiał jednak ludzi w zakłopotanie. Miał ich cieszyć, a siał wątpliwość. W końcu ktoś spoza grupy wieszających odciął ciało i spalił w piecu. Ten fakt wskazuje, jak dziwacznym obozem było Brinnlitz: jedynym ciałem wepchniętym do pieca, którego zgodnie z prawem należało używać do palenia zabitych Żydów, było ciało aryjczyka.
Cały następny dzień trwał podział towarów z magazynu marynarki. Trzeba było odcinać kawałki tkaniny z ogromnych bel materiału. Mosze Bejski powiedział, że każdy dostał trzy metry, a oprócz tego kompletny zestaw bielizny i szpulki z bawełną. Niektóre kobiety już tego samego dnia zaczęły szyć sobie ubranie na podróż do domu. Inni trzymali materiał nietknięty, by po odsprzedaniu trzymał ich przy życiu w nadchodzących trudnych dniach.
Rozdzielono również papierosy „Egipskie”, które Oskar wyszabrował z płonącego Brna, poza tym każdy więzień otrzymał butelkę wódki z magazynu Salpetera. Tylko nieliczni ją wypili: była zbyt cenna.
Drugiego dnia, po zmierzchu, drogą z Zwittau przejechała niemiecka jednostka czołgów. Ukryty za krzakiem koło bramy i uzbrojony w karabin Lutek Feigenbaum miał ochotę strzelać, gdy tylko pierwszy czołg pojawił się w polu widzenia. Uznał to jednak za lekkomyślność. Pojazdy przetoczyły się z grzechotem. Strzelec w jednym z ostatnich czołgów kolumny, rozumując, że za ogrodzeniem i wieżami strażniczymi ukrywają się żydowscy przestępcy, obrócił lufę i posłał do obozu dwa pociski. Jeden trafił w dziedziniec, drugi w balkon kobiet. Był to po prostu przejaw ślepej złości; ale czy to z rozsądku, czy z przerażenia, żaden z uzbrojonych strażników nie odpowiedział ogniem.
Po zniknięciu ostatnich czołgów komandosi usłyszeli płacz. Dochodził z dziedzińca i z kwater kobiet. Odłamki pocisku zraniły dziewczynę. Ona sama znajdowała się w szoku, ale widok jej ran wyzwolił w kobietach wszystkie jeszcze nie wypłakane żale minionych lat. Kobiety łkały, a lekarze zbadali poszkodowaną i zapewnili ją, że rany są powierzchowne.
Z początku grupa Oskara jechała w ogonie kolumny ciężarówek Wehrmachtu. W nocy takie rzeczy były możliwe i nikt ich nie zaczepiał. Za sobą słyszeli, jak niemieccy inżynierowie wysadzają w powietrze instalacje, a od czasu do czasu słychać było wrzawę dochodzącą z miejsc, gdzie zastawiło pułapki czeskie podziemie. Niedaleko miasta Havlikuv Bród grupę Oskara zatrzymali czescy partyzanci. Stali na środku drogi.
– Uciekamy ż tymi towarami z obozu pracy. SS dało nogę, dyrektor też. To jego auto – Oskar nadal udawał więźnia.
Czesi zapytali, czy mają broń. Reubiński wyszedł z ciężarówki i przyłączył się do rozmowy. Przyznał się, że ma karabin. W porządku, Czesi na to, lepiej dajcie nam, co macie. Gdyby złapali was Rosjanie i znaleźli przy was broń, mogliby was źle zrozumieć. Waszą bronią są wasze pasiaki.
W tymże mieście, położonym na południowy wschód od Pragi, przy drodze do Austrii, nadal istniało duże prawdopodobieństwo natknięcia się na niesforne jednostki. Partyzanci skierowali Oskara i resztę do biura czeskiego Czerwonego Krzyża, które mieściło się w rynku. Tam będą mogli bezpiecznie przespać resztę nocy.
Ale kiedy dotarli na miejsce, przedstawiciele Czerwonego Krzyża zasugerowali, że wobec tak niepewnego pokoju najbezpieczniejsi będą w niemieckim areszcie. Pojazdy zostawili na rynku, w miejscu widocznym z biura Czerwonego Krzyża. Oskar, Emilia i ich ośmioro towarzyszy wnieśli swój skromny bagaż i ułożyli się do snu w otwartych celach komisariatu policji.
Kiedy rano wrócili na rynek, zastali oba pojazdy doszczętnie ograbione. Z mercedesa zerwano całą tapicerkę, przepadły diamenty, z ciężarówki zdjęto opony, a silniki splądrowano. Czesi przyjęli filozoficzną postawę. „Wszyscy musimy się spodziewać strat w takich czasach”. Nie jest wykluczone, że podejrzewali Oskara, iż jest zbiegłym esesmanem. Ta jasna cera, te niebieskie oczy…
Tak więc cała grupa pozostała bez transportu. Na szczęście na południe, w kierunku Kaplic, kursował pociąg. Wsiedli do niego, ciągle ubrani w pasiaki. Reubiński powiedział, żeby dojechali do lasu, a potem szli piechotą. Gdzieś na tym zalesionym pograniczu, na północ od Linzu, mogli się natknąć na Amerykanów.
Szli zadrzewioną drogą, gdy spotkali dwóch młodych, żujących gumę Amerykanów. Siedzieli przy karabinie maszynowym. Jeden z więźniów Oskara zaczął z nimi rozmawiać po angielsku.
– Mamy rozkaz nie przepuszczać tą drogą nikogo – powiedział jeden z żołnierzy.
– A czy nie można by jej obejść lasem? – spytał więzień.
Żołnierz żuł. Co za dziwna, żująca rasa!
– Pewnie można – powiedział w końcu.
Zboczyli więc w las, a po półgodzinie znów wyszli na drogę i od razu wpadli na kompanię piechoty, która maszerowała na północ w podwójnej kolumnie. Za pośrednictwem władającego angielskim więźnia zaczęli rozmawiać z wywiadowcami jednostki. Podjechał jeepem sam dowódca, wysiadł i zaczął im zadawać pytania. Byli z nim szczerzy. Powiedzieli mu, że Oskar jest Herr Direktorem, że oni są Żydami. Uważali, że są na bezpiecznym gruncie, ponieważ słyszeli z BBC, że siły amerykańskie mają w swych szeregach wielu żołnierzy pochodzenia niemieckiego i żydowskiego.
– Nie ruszajcie się – rozkazał kapitan.
Odjechał bez wyjaśnienia, pozostawiając ich pod komendą młodych, zakłopotanych piechurów, którzy częstowali ich amerykańskimi papierosami; papierosy te, podobnie jak jeep, mundury, w ogóle cały sprzęt, jaśniały tą wspaniałą, śmiałą, wolną produkcją, która nie zna pojęcia ersatzu.
Emilia i więźniowie obawiali się, że Oskar zostanie aresztowany. Tymczasem sam Oskar siedział na trawie, najwidoczniej beztroski, i wdychał wiosenne powietrze wysokich lasów. Miał swój hebrajski list, a Nowy Jork, jak wiedział, był miastem, w którym hebrajski nie był językiem nieznanym. Minęło pół godziny i pojawili się jacyś żołnierze, idący od drogi luźną gromadą, a nie tak jak piechota. Żołnierze byli pochodzenia żydowskiego i znajdował się między nimi rabin połowy. Byli bardzo wylewni. Uściskali wszystkich, także Emilię i Oskara. Powiedzieli, że Oskar i jego grupa są pierwszymi ocaleńcami z obozu koncentracyjnego, jakich batalion spotkał.
Po powitaniu Oskar wyjął swoje napisane po hebrajsku referencje. Rabin przeczytał i zaczął płakać. Przekazał szczegóły pozostałym Amerykanom. Znowu nastąpiły uściski, podawanie rąk, ogólny aplauz. Młodzi żołnierze byli otwarci, głośni, dziecinni. Choć od przodków ze środkowej Europy dzieliło ich jedno lub dwa pokolenia, byli tak naznaczeni Ameryką, że Schindlerowie i więźniowie patrzyli na nich z równym zdumieniem, jak tamci na nich.
W rezultacie grupa Schindlera spędziła dwa dni na granicy austriackiej jako goście dowódcy pułku i rabina. Pili wyśmienitą kawę, taką, jakiej autentyczni więźniowie nie smakowali od czasów getta. Jedli obficie.
Po dwóch dniach rabin sprezentował im poniemiecki ambulans, którym udali się do zrujnowanego Linzu w górnej Austrii.
Drugiego dnia pokoju Rosjan w Brinnlitz jeszcze nie było. Komandosi martwili się koniecznością pozostania w obozie dłużej, niż sądzili. Pamiętali tylko, że jedyną rzeczą, która powodowała u esesmanów strach – oprócz zdenerwowania Motzka i jego kolegów w ostatnich dniach – był tyfus. Rozwiesili więc na całym ogrodzeniu ostrzeżenia o tyfusie.
Po południu przy bramie pojawiło się trzech czeskich partyzantów. Rozmawiali przez druty z więźniami, którzy pełnili straż. Mówili, że już po wszystkim. Możecie wyjść, kiedy tylko zechcecie.
– Jak przyjdą Rosjanie – odpowiedzieli obozowi komandosi. – Do tego czasu będziemy trzymać wszystkich w środku.
Ich odpowiedź była przejawem patologii, wyrazem podejrzenia, że świat po drugiej stronie drutów jest, groźny i trzeba do niego wracać stopniowo. Świadczyło to także o ich mądrości. Nie byli pewni, czy wszystkie niemieckie jednostki już odeszły.
Czesi wzruszyli ramionami i poszli.
W nocy, kiedy Poldek Pfefferberg jako jeden ze strażników stał przy bramie, od drogi dał się słyszeć hałas jadących motocykli. Nie pojechały jednak dalej jak czołgi: sądząc z dźwięku skręciły w stronę bramy. Z ciemności wyłoniło się pięć oznaczonych trupią główką motocykli SS i podjechało pod ogrodzenie. Gdy esesmani – bardzo młodzi, jak pamięta Poldek Pfefferberg – wyłączali silniki, zsiadali i podchodzili do bramy, między uzbrojonymi ludźmi wewnątrz obozu rozgorzała dyskusja, czy gości nie należy aby natychmiast zastrzelić.
Podoficer na czele motocyklowej drużyny zdawał sobie zapewne sprawę z ryzyka. Stał z wyciągniętymi rękami, w pewnej odległości od drutów. Powiedział, że potrzebują benzyny. Skoro Brinnlitz jest obozem fabrycznym, to powinien posiadać benzynę.
Pfefferberg doradził, że lepiej dać im benzynę i odesłać, niż napytać sobie biedy otwierając do nich ogień. W pobliżu mogą się znajdować inne oddziały z ich pułku i strzelanina je tu ściągnie.
W końcu więc wpuszczono esesmanów przez bramę i któryś więzień poszedł do garażu, żeby nabrać benzyny. Podoficer usilnie starał się robić wrażenie na obozowych komandosach (którzy przywdziali niebieskie kombinezony, próbując przybrać wygląd nieformalnych strażników, a przynajmniej niemieckich kapo), że nie widzi nic niezwykłego w tym, że uzbrojeni więźniowie bronią swego obozu od wewnątrz.
– Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, iż tu panuje tyfus – powiedział po niemiecku Pfefferberg, wskazując na ostrzeżenie.
Esesmani spojrzeli po sobie.
– Straciliśmy już ponad dwudziestu ludzi – kontynuował Pfefferberga jeszcze pięćdziesięciu jest odizolowanych w piwnicy.
Wiadomość o tyfusie zrobiła wrażenie na panach spod znaku trupiej główki. Byli zmęczeni. Uciekali. Mieli dość. Do wszystkich swoich kłopotów nie chcieli dołożyć jeszcze bakterii.
Gdy przyniesiono benzynę w dwudziestolitrowych kanistrach, esesmani podziękowali i wyszli za bramę. Więźniowie przyglądali się im, jak wlewają paliwo do zbiorników i grzecznie odstawiają pod ogrodzenie kanistry, których nie mogli zmieścić w przyczepkach. Włożyli rękawice, zapalili silniki i odjechali. Nie dodawali zbytnio gazu, żeby nie marnować świeżej porcji paliwa. Dźwięk motorów oddalił się na południowy zachód i ucichł za wsią. Dla ludzi przy bramie było to ostatnie spotkanie z mundurem zbrodniczych legionów Heinricha Himmlera.
Na trzeci dzień obóz został wyzwolony. Dokonał tego jeden rosyjski oficer. Jechał na koniu. Wyłonił się z wąwozu, który podchodził aż pod obóz i którym biegły droga i bocznica kolejowa. Kiedy oficer się zbliżył, okazało się, że jego koń to kucyk; buty w strzemionach niemal dotykały ziemi, nogi pod wychudzonym brzuchem wierzchowca były komicznie zgięte. Wyglądał tak, jakby przynosił Brinnlitz osobiste i ciężko wywalczone wyzwolenie: mundur miał wytarty, a skórzany pasek przy karabinie tak się zniszczył od potu, zimy i walki, że trzeba go było zastąpić sznurkiem. Ze sznurka też zrobiono wodze jego konia. Oficer miał jasną karnację i robił takie wrażenie, jakie zwykle Rosjanie robią na Polakach: niezmiernie obce, a jednocześnie bardzo swojskie.
Po krótkiej rozmowie w języku, który był polsko-rosyjską mieszanką, wartownik przy bramie wpuścił oficera. Na balkonach piętra rozeszła się wiadomość o jego przybyciu. Zsiadającego z konia ucałowała Krumholzowa. Uśmiechał się i krzyknął w dwóch językach o krzesło. Przyniósł je jeden z młodszych mężczyzn.
Stojąc na nim – dla dodania sobie przewagi wzrostu, której w stosunku do większości więźniów nie potrzebował – wygłosił po rosyjsku coś, co brzmiało jak standardowa przemowa wyzwoleńcza. Mosze Bejski zrozumiał jej sedno. Wyzwolił ich pełen chwały Związek Radziecki. Mogą swobodnie iść do miasta, pojechać, gdzie zechcą. Bowiem pod władzą radziecką, jak w mitycznym niebie, nie ma Żyda ani goja, mężczyzny ani niewiasty, niewolnika ani wolnego. Przestrzegał przed aktami zemsty. Alianci znają ich prześladowców i wymierzą im uroczystą i sprawiedliwą karę. Sam fakt wyzwolenia powinien przesłonić wszystkie inne względy.
Zszedł z krzesła i uśmiechnął się, jakby dając do zrozumienia, że skończył jako rzecznik i teraz może odpowiedzieć na pytania. Bejski i inni zaczęli mówić, a on wskazał za siebie i powiedział w łamanym białoruskim jidysz – takim, jakiego uczy się raczej od dziadków niż od rodziców – że jest Żydem.
Teraz rozmowa nabrała większej bezpośredniości.
– Był pan w Polsce? – zapytał Bejski.
– Tak – odpowiedział oficer. – Właśnie jadę z Polski.
– Czy zostali tam jacyś Żydzi?
– Nie widziałem żadnych.
Więźniowie cisnęli się, głośno tłumaczyli i przekazywali odpowiedzi jeden drugiemu.
– Skąd pan jest? – spytał oficer Bejskiego.
– Z Krakowa.
– Byłem w Krakowie dwa tygodnie temu.
– A Oświęcim? Co z Oświęcimiem?
– Słyszałem, że w Oświęcimiu jest jeszcze trochę Żydów.
Więźniowie zamyślili się. W słowach Rosjanina Polska wyglądała jak puste miejsce; gdyby wrócili do Krakowa, tłukliby się po nim smutno jak nocne Marki po piekle.
– Czy mogę coś dla was zrobić? – zapytał oficer.
Dało się słyszeć wołanie o żywność. Wyraził przypuszczenie, że będzie mógł im dostarczyć wóz chleba i może trochę koniny. Powinno to dojść przed zmrokiem.
– Ale powinniście sprawdzić, co mają w mieście – poradził oficer.
Pomysł był radykalny – tak po prostu wyjść przez bramę i przejść się na zakupy w Brinnlitz. Dla niektórych było to nadal nie do pomyślenia.
Młodzi, tacy jak Pemper i Bejski, poszli za odchodzącym oficerem. Jeśli nie ma w Polsce Żydów, nie ma dokąd iść. Nie chcieli od niego pouczeń, ale on czuł, że powinien poruszyć ten problem. Rosjanin przestał rozwiązywać cugle swego konia.
– Nie wiem – odezwai się patrząc im w twarze. – Nie wiem, gdzie powinniście pójść. Nie idźcie na wschód – tyle mogę wam powiedzieć. Ale nie idźcie także na zachód. Jego palce powróciły do rozwiązywania węzła.
– Nigdzie nas nie lubią.
Tak jak ich nakłaniał rosyjski oficer, więźniowie Brinnlitz wyszli w końcu za bramę, aby spróbować zaznajomić się ze światem zewnętrznym. Młodzi byli pierwszymi odważnymi. Danka Schindel wyszła w dzień po wyzwoleniu, wspięła się na zalesione wzgórze za obozem. Zaczynały się już pojawiać lilie i anemony, a z Afryki przyleciały wędrowne ptaki. Danka posiedziała chwilę na wzgórzu smakując dzień, a potem potoczyła się w dół zbocza i leżała na trawie u jego podnóża, wdychając zapachy i patrząc w niebo. Była tam tak długo, że jej rodzice uznali, iż przydarzyło się jej coś złego od ludzi z miasteczka albo od Rosjan.
Goldberg również wyszedł wcześnie, prawdopodobnie jako pierwszy, zabrać pozostawione w Krakowie bogactwa. Wyemigruje do Brazylii tak szybko, jak to tylko będzie możliwe.
Większość starych więźniów pozostała w obozie. Do Brinnlitz wprowadzili się teraz Rosjanie. Zajęli willę na wzgórzu ponad wioską na kwaterę dla oficerów. Przywieźli do obozu zarżniętego konia, którego więźniowie łapczywie zjedli. Dla niektórych okazał się on zbyt tłustym pożywieniem po diecie składającej się z chleba, jarzyn i owsianki Emilii Schindler.
Lutek Feigenbaum, Janek Dresner i młody Sternberg poszli przeszukać Brinnlitz. Wieś patrolowali czescy partyzanci, w związku z czym mieszkańcy niemieckiego pochodzenia obawiali się wyzwolonych więźniów. Sklepikarz pokazał chłopcom, że mogą częstować się cukrem z torby, która stała w magazynie. Młody Sternberg nie mógł się oprzeć pokusie i jadł cukier garściami. Potem okrutnie zachorował. Odkrył to, co członkowie grupy Schindlera zrozumieli w Norymberdze i Ravensburgu – iż wolność i obfitość należy smakować powoli.
Głównym celem ekspedycji do miasta było zdobycie chleba. Feigenbaum, jako członek brinnlitzldch komandosów, był uzbrojony w pistolet i karabin. Kiedy piekarz upierał się, że nie ma chleba, jeden z towarzyszy podszepnął mu: „Postrasz go karabinem”. W końcu ten człowiek był sudeckim Niemcem i przynajmniej teoretycznie aprobował wszystkie ich nieszczęścia. Feigenbaum skierował karabin w stronę piekarza i przeszedł przez sklep na zaplecze, szukając ukrytej mąki. W saloniku znalazł żonę i dwie córki piekarza, które przerażone tuliły się do siebie. Niczym nie różniły się od krakowskich rodzin w czasie Aktion. Feigenbaum poczuł wielki wstyd. Skinął kobietom głową, jakby była to wizyta towarzyska, i wyszedł.
Ten sam wstyd ogarnął Milę Pfefferberg, kiedy pierwszy raz odwiedziła wieś. Gdy weszła na plac, czeski partyzant zatrzymał dwie młode Niemki i kazał im zdjąć buty, tak by Mila, obuta tylko w saboty, mogła wybrać parę, która będzie lepiej pasowała. Tego rodzaju dominacja sprawiła, że Mila cała się zarumieniła; usiadła na chodniku i dokonywała żenującego wyboru. Partyzant dał saboty Niemce i odszedł. Mila zawróciła z drogi, dogoniła Niemkę i oddała jej buty. Młoda Sudetka, jak wspomina Mila, nawet nie była wdzięczna.
Wieczorami przychodzili do obozu Rosjanie. Szukali kobiet. Pfefferberg musiał przyłożyć pistolet do głowy jednego z żołnierzy, który myszkował w kwaterach kobiet i obłapiał Krumholzową. (Krumholzowa wielokrotnie potem będzie beształa Pfefferberga, oskarżając go, że, drań jeden, uniemożliwił jej ucieczkę z młodszym mężczyzną.) Zabrano trzy dziewczyny – mniej lub bardziej chętne – na rosyjskie przyjęcie. Wróciły po trzech dniach i twierdziły, że bawiły się dobrze.
Trzymanie się obozu było u więźniów reakcją negatywną. Pozbyli się jej jednak szybko – w ciągu tygodnia zaczęli opuszczać obóz. Ci, których rodziny pochłonęła wojna, udali się prosto na Zachód, nie chcąc już więcej oglądać Polski. Bracia Bejscy ubraniami i wódką opłacili sobie drogę do Włoch i tam wsiedli na statek syjonistów, który płynął do Palestyny. Dresnerowie przeszli pieszo Morawy i Czechy i dotarli do Niemiec, gdzie Janek był jednym z pierwszych, którzy zapisali się na otwarty pod koniec roku Uniwersytet Bawarski w Erlangen.
Manci Rosner wróciła do Podgórza, gdzie – jak to było uzgodnione – miała się spotkać z Henrykiem. Sam Henryk Rosner, uwolniony z Dachau razem z Olkiem, znalazł się pewnego dnia w toalecie w Monachium i spotkał tam ubranego w pasiak mężczyznę. Zapytał go, gdzie był więziony. „Brinnlitz” – odpowiedział i dodał, że z wyjątkiem jakiejś starszej kobiety przeżyli wszyscy (co nie okazało się zbyt ścisłe). O tym, że Henryk przeżył, Manci dowiedziała się od kuzyna, który przyszedł do jej pokoju w Podgórzu, wymachując polską gazetą, w której opublikowano listę uwolnionych z Dachau Polaków.
– Manci – powiedział kuzyn – ucałuj mnie. Twój Henryk żyje, i Olek też.
Regina Horowitz miała podobne rendez-vous. Podróż z córką z Brinnlitz do Krakowa zabrała jej trzy tygodnie. Wynajęła pokój – umożliwił jej to przydział z magazynu marynarki – i czekała na Dołka. Kiedy przyjechał, rozpoczęli poszukiwania Rysia, ale przez długi czas nie mogli zdobyć żadnych wiadomości. Pewnego dnia Regina oglądała film z Oświęcimia, nakręcony przez Rosjan i pokazywany za darmo ludności polskiej. Zobaczyła słynne zdjęcia ze spoglądającymi zza drutów dziećmi, prowadzonymi przez zakonnice wzdłuż elektrycznego ogrodzenia Oświęcimia I. Malutkiego, wzruszającego Rysia było widać na większości klatek. Regina z krzykiem wypadła z kina na ulicę. Kierownik i kilku pracowników usiłowało ją uspokoić.
– To mój syn, to mój syn! – krzyczała.
Skoro już wiedziała, że żyje, zaczęła zbierać informacje. I dowiedziała się, że Rosjanie przekazali Rysia w ręce żydowskiej organizacji pomocy. Sądząc, że oboje jego rodzice nie żyją, organizacja oddała go w adopcję pewnym starym znajomym Horowitzów, rodzinie nazwiskiem Liebling. Regina uzyskała adres i kiedy dotarła do mieszkania Lieblingów, usłyszała, jak Rysio bije w patelnię i woła: „Dzisiaj będzie zupa dla wszystkich”. Gdy zapukała do drzwi, zawołał panią Liebling, by otworzyła.
Zwrócono go jej. Ale po tym, jak się napatrzył na szubienice Płaszowa i Oświęcimia, nie mogła go już nigdy wziąć do dziecięcego ogródka, by nie wpadał w histerię na widok huśtawek.
W Linzu grupa Oskara zgłosiła się do władz amerykańskich. Uwolniono ich od zawodnego ambulansu i zabrano na północ, do Norymbergi, wielkiego ośrodka zbornego bezdomnych więźniów obozów koncentracyjnych. Zaczynali rozumieć, że wyzwolenie nie jest sprawą prostą.
Ryszard Rechen miał ciotkę w Konstancji, przy granicy szwajcarskiej nad jeziorem. Kiedy Amerykanie zapytali ich, czy mają gdzie pójść, powiedzieli o ciotce. Celem ośmiu młodych więźniów z Brinnlitz było przetransportowanie Schindlerów przez szwajcarską granicę. Trzeba się było liczyć z nastrojami zemsty, w związku z czym nawet w strefie amerykańskiej Schindlerowie mogli ponieść niezasłużoną karę. Co więcej, wszyscy ośmioro byli potencjalnymi emigrantami i mieli pewność, że tę sprawę łatwiej będzie załatwić w Szwajcarii.
Reubiński wspomina, że amerykański komendant w Norymberdze był bardzo serdeczny, ale nie mógł ofiarować im żadnego środka transportu, którym mogliby dojechać do Konstancji. Samodzielnie przedostali się przez Schwarzwald, trochę na piechotę, trochę pociągiem. Kiedy doszli do Ravensburga, udali się do miejscowego obozu, by porozmawiać z amerykańskim komendantem. I tam także zatrzymali się przez jakiś czas jako goście, odpoczywając i delektując się wojskowymi przydziałami. W rewanżu przesiadywali po nocach z komendantem, Żydem z pochodzenia, i opowiadali mu o Amonie, Płaszowie, Gross-Rosen, Oświęcimiu i Brinnlitz. Mieli nadzieję, iż zapewni im transport do Konstancji – może nawet ciężarówkę? Nie mógł dać ciężarówki, ale za to dostarczył autobus, i do tego prowiant na drogę. Oskar miał jeszcze przy sobie diamenty za ponad tysiąc marek, a także gotówkę; ale autobus dostał za darmo. Po kombinacjach z niemieckimi urzędnikami Oskar z trudem przystosowywał się do tego rodzaju transakcji.
Na zachód od Konstancji, na granicy szwajcarskiej, już we francuskiej strefie okupacyjnej, zatrzymali autobus we wsi o nazwie Kreuzungen. Rechen poszedł do miejscowego sklepu żelaznego i kupił nożyce do cięcia drutu. Zdaje się, że w tym momencie wszyscy jeszcze nosili pasiaki. Być może sprzedawca kierował się jedną z dwu możliwości: a) kupujący to więzień, który – jeśli mu się wejdzie w drogę – wezwie swych francuskich protektorów; b) kupujący to uciekający w przebraniu niemiecki oficer, któremu trzeba chyba pomóc.
Zasieki graniczne biegły przez środek Kreuzlingen i po niemieckiej stronie strzegli ich francuscy strażnicy z Sûreté Militaire. Nasza grupka zbliżyła się do ogrodzenia na skraju wsi. Po przecięciu drutów odczekali, aż wartownik oddali się na drugi koniec swojego odcinka, po czym prześliznęli się na stronę szwajcarską. Na nieszczęście zostali zauważeni przez wiejską babę, która przyglądała im się z zakrętu drogi, a potem popędziła zaalarmować Francuzów i Szwajcarów. Na cichym placyku szwajcarskiej wioski, zwierciadlanego odbicia wiosek po stronie niemieckiej, otoczyła ich szwajcarska policja. Ryszard i Anka Rechen wyrwali się, zaczęli uciekać. Dogonił ich dopiero i zatrzymał samochód patrolowy. W ciągu pół godziny odstawiono ich do Francuzów, którzy od razu przeszukali ich bagaże, zabrali kamienie i gotówkę, odwieźli do byłego niemieckiego więzienia i zamknęli w osobnych celach.
Dla Reubińskiego było jasne, że Francuzi podejrzewają ich o to, iż byli strażnikami w obozie koncentracyjnym. Na ich niekorzyść przemawiała tusza, jaką zyskali w gościnie u Amerykanów, nie wyglądali już bowiem tak mizernie, jak wtedy, gdy opuszczali Brinnlitz. Przesłuchiwano ich pojedynczo na temat podróży i kosztowności, które wieźli. Każdy z nich mógł opowiedzieć zadowalającą historię, ale nie wiedział, czy inni mówią to samo. Wydawali się przestraszeni tym, że jeżeli Francuzi – w pewnym sensie nie dotyczyło to Amerykanów – odkryją tożsamość Oskara i jego funkcję w Brinnlitz, to najnormalniej w świecie postawią go w stan oskarżenia.
Udzielając wymijających – ze względu na Oskara i Emilię – odpowiedzi spędzili w więzieniu cały tydzień. Sami Schindlerowie wiedzieli już na tyle dużo o judaizmie, by zdać proste testy kulturowe, ale sposób zachowania się Oskara i jego fizyczna kondycja nie za bardzo pasowały do niedawnego więźnia obozu. Na nieszczęście jego hebrajski list znajdował się już w amerykańskim archiwum w Linzu.
Edka Reubińskiego, jako przywódcę ósemki, przesłuchiwano najbardziej regularnie. Siódmego dnia wprowadzono go do pokoju przesłuchań, gdzie już siedziała druga osoba, człowiek w cywilnym ubraniu znający polski, który miał sprawdzić Reubińskiego, czy rzeczywiście pochodzi on z Krakowa. Z jakiegoś powodu – może dlatego, że Polak w trakcie przesłuchania odnosił się do niego z sympatią, lub może ze względu na dźwięk swojskiej mowy – Reubiński załamał się, rozpłakał i płynną polszczyzną opowiedział całą historię. Wezwano pozostałych, jednego po drugim, pokazano im Reubińskiego, powiedziano, że się przyznał i kazano powtórzyć ich wersje prawdy po polsku. Kiedy koło południa wszystkie wersje okazały się identyczne, całą grupę, łącznie z Schindlerami, zebrano w pokoju przesłuchań, a prowadzący śledztwo każdego po kolei uściskał. Francuz, wspomina Reubiński, płakał. Byli zachwyceni tym fenomenem – zapłakanym śledczym. Kiedy wreszcie się opanował, poprosił o obiad dla siebie, swojego kolegi, Schindlerów, całej ósemki.
Po południu załatwił im przeniesienie do hotelu na brzegu jeziora w Konstancji. Mieszkali tam przez kilka dni na koszt francuskiego rządu wojskowego.
Gdy Oskar wraz z Emilią, Reubińskim, Rechenami i innymi zasiadł tego wieczora do hotelowego stołu, jego nieruchomości znajdowały się już w rękach Rosjan; kilka ostatnich kamieni i resztki gotówki pochłonęła wyzwoleńcza biurokracja. Choć był praktycznie bez grosza, jadł najlepiej, jak to było możliwe, w dobrym hotelu, z członkami swej „rodziny”. Wszystko to będzie stanowiło styl jego przyszłego życia.