XXXVIII

W kil­ka go­dzin po prze­mó­wie­niu Oska­ra gar­ni­zon SS za­czął się ewa­ku­ować. W fa­bry­ce w po­sia­da­niu bro­ni, tej, któ­rą do­star­czył Oskar, byli już wy­bra­ni z bu­dzy­nia­ków i spo­śród in­nych więź­niów ko­man­do­si. Ży­wio­no na­dzie­ję na roz­bro­je­nie es­es­ma­nów bez więk­sze­go ha­ła­su. Nie by­ło­by mą­drze – wy­ja­śnił Oskar – przy­cią­gać do bram ja­kichś co­fa­ją­cych się, roz­go­ry­czo­nych jed­no­stek. Lecz bez cze­goś tak nie­praw­do­po­dob­ne­go jak ro­zejm wie­że straż­ni­cze trze­ba bę­dzie chy­ba sztur­mo­wać gra­na­ta­mi.

Jed­nak­że w rze­czy­wi­sto­ści ko­man­do­si mu­sie­li je­dy­nie sfor­ma­li­zo­wać roz­bro­je­nie, o któ­rym wspo­mi­nał w swo­im prze­mó­wie­niu Oskar. Straż­ni­cy przy głów­nej bra­mie od­da­li broń nie­mal z wdzięcz­no­ścią. Na nie oświe­tlo­nych pro­wa­dzą­cych do bu­dyn­ku SS stop­niach Po­ldek Pfef­fer­berg i wię­zień na­zwi­skiem Ju­sek Horn roz­bro­ili ko­men­dan­ta Motz­ka: Pfef­fer­berg przy­ło­żył mu pa­lec do ple­ców, a Mot­zek, jak każ­dy czło­wiek po czter­dzie­st­ce i przy zdro­wych zmy­słach, ma­ją­cy dom, do któ­re­go chciał wró­cić, bła­gał ich, by go oszczę­dzi­li. Pfef­fer­berg za­brał pi­sto­let ko­men­dan­ta, a jego sa­me­go po krót­kim za­trzy­ma­niu, w trak­cie któ­re­go krzy­kiem bła­gał Herr Di­rek­to­ra o ra­tu­nek, wy­pusz­czo­no, po czym roz­po­czął on wę­drów­kę do domu.

Wie­że, nad któ­ry­mi Uri z po­zo­sta­ły­mi par­ty­zan­ta­mi w pa­sia­kach gło­wi­li się wie­le go­dzin, zna­le­zio­no opusz­czo­ne. Po­sta­wio­no na nich świe­żo wy­po­sa­żo­nych w broń gar­ni­zo­nu więź­niów, by uda­wa­li, że na­dal pa­nu­je tu sta­ry po­rzą­dek.

Gdy na­de­szła pół­noc, w obo­zie nie było ani jed­ne­go es­es­ma­na. Oskar we­zwał Ban­kie­ra do ga­bi­ne­tu i dał mu klucz do szcze­gól­ne­go ma­ga­zy­nu. Był to ma­ga­zyn to­wa­ro­wy ma­ry­nar­ki wo­jen­nej, któ­ry do cza­su ro­syj­skiej ofen­sy­wy na Ślą­sku mie­ścił się gdzieś w oko­li­cach Ka­to­wic. Słu­żył on praw­do­po­dob­nie do za­opa­try­wa­nia ło­dzi pa­tro­lu­ją­cych rze­ki i ka­na­ły. Oskar do­wie­dział się, że In­spek­to­rat Uzbro­je­nia chce wy­na­jąć ma­ga­zy­ny w ja­kiejś mniej za­gro­żo­nej oko­li­cy. Oskar uzy­skał kon­trakt na ma­ga­zy­no­wa­nie – „za po­mo­cą pew­nych po­da­run­ków”, jak po­wie póź­niej. I tak osiem­na­ście cię­ża­ró­wek za­ła­do­wa­nych płasz­cza­mi, mun­du­ra­mi i tka­ni­ną bie­liź­nia­ną, sa­mo­dzia­łem, przę­dzą i weł­ną, jak rów­nież pół mi­lio­nem szpu­lek nici i całą ster­tą bu­tów wje­cha­ło w bra­mę Brin­n­litz, po czym zo­sta­ły roz­ła­do­wa­ne, a ich za­war­tość zma­ga­zy­no­wa­na. Stern i inni będą twier­dzić, iż Oskar wie­dział, że za­so­by te po­zo­sta­ną w jego pie­czy do koń­ca woj­ny i że jego za­mia­rem było za­pew­nić swym pra­cow­ni­kom ma­te­rial­ny start do no­we­go ży­cia. W póź­niej­szym do­ku­men­cie Oskar stwier­dza to samo. Za­bie­gał o kon­trakt na ma­ga­zy­no­wa­nie „z in­ten­cją do­star­cze­nia moim ży­dow­skim pod­opiecz­nym na za­koń­cze­nie woj­ny ubrań…” Ży­dow­scy eks­per­ci tek­styl­ni wy­ce­ni­li war­tość zma­ga­zy­no­wa­nych ubrań na po­nad 150 000 do­la­rów ame­ry­kań­skich (po kur­sie po­wo­jen­nym).

W Brin­n­litz byli lu­dzie, któ­rzy umie­li wy­ce­nić ta­kie rze­czy. Na przy­kład Juda Dre­sner, któ­ry miał wła­sną fir­mę tek­styl­ną na Stra­do­miu, czy Iza­ak Stern, któ­ry pra­co­wał w fir­mie tek­styl­nej po dru­giej stro­nie uli­cy.

Pod­czas ce­re­mo­nii prze­ka­za­nia tego cen­ne­go klu­cza Ban­kie­ro­wi Oskar i Emi­lia mie­li na so­bie wię­zien­ne pa­sia­ki. Od­wró­ce­nie ról, do któ­re­go Schin­dler zmie­rzał już od wcze­snych dni DEF-u, zo­sta­ło w tym mo­men­cie do­pro­wa­dzo­ne do koń­ca. Kie­dy dy­rek­tor po­ja­wił się na dzie­dziń­cu, by się po­że­gnać, każ­dy są­dził, że jest to lek­ko wło­żo­ne prze­bra­nie, któ­re zo­sta­nie rów­nie lek­ko zdję­te, gdy tra­fi on na Ame­ry­ka­nów. Jed­nak wło­że­nie tego szorst­kie­go ma­te­ria­łu było ak­tem, któ­re­go nie moż­na roz­pa­try­wać wy­łącz­nie jako żar­tu. W pew­nym sen­sie Oskar już na za­wsze po­zo­sta­nie za­kład­ni­kiem Brin­n­litz i „Ema­lii”.

Ośmiu więź­niów zgło­si­ło chęć to­wa­rzy­sze­nia Oska­ro­wi i Emi­lii w dro­dze. Wszy­scy byli bar­dzo mło­dzi, ale też było wśród nich mał­żeń­stwo, Ry­szard i Anka Re­che­no­wie. Naj­star­szy, in­ży­nier Edward Reu­biń­ski, też był o nie­mal dzie­sięć lat młod­szy od Schin­dle­rów. On wła­śnie opo­wie póź­niej szcze­gó­ło­wo o tej nie­co­dzien­nej po­dró­ży.

Emi­lia, Oskar i kie­row­ca mie­li je­chać mer­ce­de­sem, po­zo­sta­li na­ła­do­wa­ną żyw­no­ścią, pa­pie­ro­sa­mi i wód­ką cię­ża­rów­ką. To­wa­ry te były prze­zna­czo­ne do ewen­tu­al­nej wy­mia­ny. Oskar nie­cier­pli­wie ocze­ki­wał wy­jaz­du. Jed­na mac­ka ro­syj­skie­go za­gro­że­nia, wła­sow­cy, już ich mi­nę­ła. Ode­szli w ostat­nich dniach. Ale dru­ga mo­gła się po­ja­wić w Brin­n­litz już na­stęp­ne­go dnia rano, a może na­wet wcze­śniej. Sie­dzą­cy na tyl­nych miej­scach mer­ce­de­sa Emi­lia i Oskar, choć ubra­ni w pa­sia­ki – nie bar­dzo, trze­ba przy­znać, wy­glą­da­li na więź­niów; bar­dziej jak ja­dą­cy na bal ma­sko­wy miesz­cza­nie. Oskar rzu­cał jesz­cze ostat­nie rady Ster­no­wi, ostat­nie roz­ka­zy Ban­kie­ro­wi i Sal­pe­te­ro­wi. Ale wi­dać było, że chce już je­chać. Kie­dy jed­nak kie­row­ca, Do­lek Grün­haut, spró­bo­wał uru­cho­mić mer­ce­de­sa, sil­nik nie za­pa­lił. Oskar wy­szedł z wozu i zaj­rzał pod ma­skę. Był prze­stra­szo­ny. To nie był ten sam czło­wiek, któ­ry przed kil­ko­ma go­dzi­na­mi wy­gła­szał wład­czą mowę.

– Co to jest? – po­wta­rzał py­ta­nie.

Grün­haut nie po­tra­fił od­po­wie­dzieć w ciem­no. Zna­le­zie­nie przy­czy­ny za­ję­ło mu tro­chę cza­su, bo ta­kiej aku­rat się nie spo­dzie­wał. Ktoś prze­ra­żo­ny samą my­ślą o od­jeź­dzie Oska­ra prze­ciął prze­wo­dy.

Z tłu­mu że­gna­ją­cych wy­szedł Pfef­fer­berg. Po­szedł do spa­wal­ni, przy­niósł sprzęt i za­brał się do ro­bo­ty. Po­cił się, ręce po­ru­sza­ły mu się nie­zgrab­nie, bo był pod wra­że­niem na­pię­cia, ja­kie wy­czu­wał u Oska­ra. Schin­dler co chwi­la spo­glą­dał w stro­nę bra­my, jak­by lada mo­ment mie­li się w niej zma­te­ria­li­zo­wać Ro­sja­nie. Nie był to strach cał­kiem bez­pod­staw­ny – in­nych na dzie­dziń­cu też drę­czy­ła ta strasz­na nie­pew­ność – a Pfef­fer­berg pra­co­wał zbyt cięż­ko i zbyt wol­no. W koń­cu jed­nak, po de­spe­rac­kim ob­ra­ca­niu klu­czy­kiem, sil­nik za­pa­lił.

Wkrót­ce po­tem mer­ce­des od­je­chał, a cię­ża­rów­ka ru­szy­ła jego śla­dem. Wszy­scy byli zbyt po­de­ner­wo­wa­ni, żeby móc się ofi­cjal­nie po­że­gnać, ale list, pod­pi­sa­ny przez Hil­fste­ina, Ster­na i Sal­pe­te­ra, da­ją­cy świa­dec­two czy­nom Oska­ra i Emi­lii, zo­stał wrę­czo­ny tym ostat­nim. Kon­wój Schin­dle­rów prze­je­chał przez bra­mę i skrę­cił w lewo, w dro­gę, któ­ra bie­gnąc wzdłuż bocz­ni­cy, wio­dła w kie­run­ku Ha­vlic­ku­ve­go Bro­du, a więc w kie­run­ku bez­piecz­niej­sze­go dla Oska­ra koń­ca Eu­ro­py. Był w tym pe­wien aspekt ma­try­mo­nial­ny, Oskar bo­wiem, któ­ry przy­był do Brin­n­litz z ty­lo­ma ko­bie­ta­mi, te­raz wy­jeż­dżał z wła­sną żoną. Stern i inni na­dal sta­li na dzie­dziń­cu. Po licz­nych obiet­ni­cach wresz­cie na­le­że­li już tyl­ko do sie­bie sa­mych. Te­raz na­le­ża­ło znieść wagę i nie­pew­ność tego fak­tu.


Bez­kró­le­wie trwa­ło trzy dni i mia­ło swo­ją hi­sto­rię. Po uciecz­ce gar­ni­zo­nu SS je­dy­nym po­zo­sta­łym w Brin­n­litz re­pre­zen­tan­tem za­bój­czej ma­chi­ny był nie­miec­ki kapo, któ­ry przy­był z Gross-Ro­sen wraz z męż­czy­zna­mi. W tam­tym obo­zie miał mor­der­czą prze­szłość, a i w Brin­n­litz na­ro­bił so­bie wro­gów. Gru­pa męż­czyzn zwlo­kła go te­raz z pry­czy na dół, do hali i en­tu­zja­stycz­nie a bez­li­to­śnie po­wie­si­ła na jed­nej z tych be­lek, któ­ry­mi jesz­cze nie­daw­no Lie­pold stra­szył miesz­kań­ców obo­zu. Nie­któ­rzy pró­bo­wa­li in­ter­we­nio­wać, ale kaci wpa­dli w szał i nie moż­na ich było po­wstrzy­mać.

Wy­da­rze­nie to, pierw­sze za­bój­stwo w cza­sie po­ko­ju, nie­któ­rych więź­niów Brin­n­litz na­peł­ni­ło obrzy­dze­niem. Wi­dzie­li, jak Amon wie­szał na pla­cu ape­lo­wym Pła­szo­wa bied­ne­go in­ży­nie­ra Krau­twir­ta, i ta eg­ze­ku­cja, choć z in­nych po­wo­dów, wzbu­dzi­ła w nich rów­nie głę­bo­kie obrzy­dze­nie. Bo Amon to był Amon i nie moż­na go było od­mie­nić. Ale ci opraw­cy to byli ich bra­cia.

Wkrót­ce kapo prze­stał drgać. Wi­szą­ce­go po­zo­sta­wio­no nad nie­ru­cho­my­mi ma­szy­na­mi. Wi­dok ten wpra­wiał jed­nak lu­dzi w za­kło­po­ta­nie. Miał ich cie­szyć, a siał wąt­pli­wość. W koń­cu ktoś spo­za gru­py wie­sza­ją­cych od­ciął cia­ło i spa­lił w pie­cu. Ten fakt wska­zu­je, jak dzi­wacz­nym obo­zem było Brin­n­litz: je­dy­nym cia­łem we­pchnię­tym do pie­ca, któ­re­go zgod­nie z pra­wem na­le­ża­ło uży­wać do pa­le­nia za­bi­tych Ży­dów, było cia­ło aryj­czy­ka.

Cały na­stęp­ny dzień trwał po­dział to­wa­rów z ma­ga­zy­nu ma­ry­nar­ki. Trze­ba było od­ci­nać ka­wał­ki tka­ni­ny z ogrom­nych bel ma­te­ria­łu. Mo­sze Bej­ski po­wie­dział, że każ­dy do­stał trzy me­try, a oprócz tego kom­plet­ny ze­staw bie­li­zny i szpul­ki z ba­weł­ną. Nie­któ­re ko­bie­ty już tego sa­me­go dnia za­czę­ły szyć so­bie ubra­nie na po­dróż do domu. Inni trzy­ma­li ma­te­riał nie­tknię­ty, by po od­sprze­da­niu trzy­mał ich przy ży­ciu w nad­cho­dzą­cych trud­nych dniach.

Roz­dzie­lo­no rów­nież pa­pie­ro­sy „Egip­skie”, któ­re Oskar wy­sza­bro­wał z pło­ną­ce­go Brna, poza tym każ­dy wię­zień otrzy­mał bu­tel­kę wód­ki z ma­ga­zy­nu Sal­pe­te­ra. Tyl­ko nie­licz­ni ją wy­pi­li: była zbyt cen­na.

Dru­gie­go dnia, po zmierz­chu, dro­gą z Zwit­tau prze­je­cha­ła nie­miec­ka jed­nost­ka czoł­gów. Ukry­ty za krza­kiem koło bra­my i uzbro­jo­ny w ka­ra­bin Lu­tek Fe­igen­baum miał ocho­tę strze­lać, gdy tyl­ko pierw­szy czołg po­ja­wił się w polu wi­dze­nia. Uznał to jed­nak za lek­ko­myśl­ność. Po­jaz­dy prze­to­czy­ły się z grze­cho­tem. Strze­lec w jed­nym z ostat­nich czoł­gów ko­lum­ny, ro­zu­mu­jąc, że za ogro­dze­niem i wie­ża­mi straż­ni­czy­mi ukry­wa­ją się ży­dow­scy prze­stęp­cy, ob­ró­cił lufę i po­słał do obo­zu dwa po­ci­ski. Je­den tra­fił w dzie­dzi­niec, dru­gi w bal­kon ko­biet. Był to po pro­stu prze­jaw śle­pej zło­ści; ale czy to z roz­sąd­ku, czy z prze­ra­że­nia, ża­den z uzbro­jo­nych straż­ni­ków nie od­po­wie­dział ogniem.

Po znik­nię­ciu ostat­nich czoł­gów ko­man­do­si usły­sze­li płacz. Do­cho­dził z dzie­dziń­ca i z kwa­ter ko­biet. Odłam­ki po­ci­sku zra­ni­ły dziew­czy­nę. Ona sama znaj­do­wa­ła się w szo­ku, ale wi­dok jej ran wy­zwo­lił w ko­bie­tach wszyst­kie jesz­cze nie wy­pła­ka­ne żale mi­nio­nych lat. Ko­bie­ty łka­ły, a le­ka­rze zba­da­li po­szko­do­wa­ną i za­pew­ni­li ją, że rany są po­wierz­chow­ne.

Z po­cząt­ku gru­pa Oska­ra je­cha­ła w ogo­nie ko­lum­ny cię­ża­ró­wek We­hr­mach­tu. W nocy ta­kie rze­czy były moż­li­we i nikt ich nie za­cze­piał. Za sobą sły­sze­li, jak nie­miec­cy in­ży­nie­ro­wie wy­sa­dza­ją w po­wie­trze in­sta­la­cje, a od cza­su do cza­su sły­chać było wrza­wę do­cho­dzą­cą z miejsc, gdzie za­sta­wi­ło pu­łap­ki cze­skie pod­zie­mie. Nie­da­le­ko mia­sta Ha­vli­kuv Bród gru­pę Oska­ra za­trzy­ma­li cze­scy par­ty­zan­ci. Sta­li na środ­ku dro­gi.

– Ucie­ka­my ż tymi to­wa­ra­mi z obo­zu pra­cy. SS dało nogę, dy­rek­tor też. To jego auto – Oskar na­dal uda­wał więź­nia.

Cze­si za­py­ta­li, czy mają broń. Reu­biń­ski wy­szedł z cię­ża­rów­ki i przy­łą­czył się do roz­mo­wy. Przy­znał się, że ma ka­ra­bin. W po­rząd­ku, Cze­si na to, le­piej daj­cie nam, co ma­cie. Gdy­by zła­pa­li was Ro­sja­nie i zna­leź­li przy was broń, mo­gli­by was źle zro­zu­mieć. Wa­szą bro­nią są wa­sze pa­sia­ki.

W tym­że mie­ście, po­ło­żo­nym na po­łu­dnio­wy wschód od Pra­gi, przy dro­dze do Au­strii, na­dal ist­nia­ło duże praw­do­po­do­bień­stwo na­tknię­cia się na nie­sfor­ne jed­nost­ki. Par­ty­zan­ci skie­ro­wa­li Oska­ra i resz­tę do biu­ra cze­skie­go Czer­wo­ne­go Krzy­ża, któ­re mie­ści­ło się w ryn­ku. Tam będą mo­gli bez­piecz­nie prze­spać resz­tę nocy.

Ale kie­dy do­tar­li na miej­sce, przed­sta­wi­cie­le Czer­wo­ne­go Krzy­ża za­su­ge­ro­wa­li, że wo­bec tak nie­pew­ne­go po­ko­ju naj­bez­piecz­niej­si będą w nie­miec­kim aresz­cie. Po­jaz­dy zo­sta­wi­li na ryn­ku, w miej­scu wi­docz­nym z biu­ra Czer­wo­ne­go Krzy­ża. Oskar, Emi­lia i ich ośmio­ro to­wa­rzy­szy wnie­śli swój skrom­ny ba­gaż i uło­ży­li się do snu w otwar­tych ce­lach ko­mi­sa­ria­tu po­li­cji.

Kie­dy rano wró­ci­li na ry­nek, za­sta­li oba po­jaz­dy do­szczęt­nie ogra­bio­ne. Z mer­ce­de­sa ze­rwa­no całą ta­pi­cer­kę, prze­pa­dły dia­men­ty, z cię­ża­rów­ki zdję­to opo­ny, a sil­ni­ki splą­dro­wa­no. Cze­si przy­ję­li fi­lo­zo­ficz­ną po­sta­wę. „Wszy­scy mu­si­my się spo­dzie­wać strat w ta­kich cza­sach”. Nie jest wy­klu­czo­ne, że po­dej­rze­wa­li Oska­ra, iż jest zbie­głym es­es­ma­nem. Ta ja­sna cera, te nie­bie­skie oczy…

Tak więc cała gru­pa po­zo­sta­ła bez trans­por­tu. Na szczę­ście na po­łu­dnie, w kie­run­ku Ka­plic, kur­so­wał po­ciąg. Wsie­dli do nie­go, cią­gle ubra­ni w pa­sia­ki. Reu­biń­ski po­wie­dział, żeby do­je­cha­li do lasu, a po­tem szli pie­cho­tą. Gdzieś na tym za­le­sio­nym po­gra­ni­czu, na pół­noc od Lin­zu, mo­gli się na­tknąć na Ame­ry­ka­nów.

Szli za­drze­wio­ną dro­gą, gdy spo­tka­li dwóch mło­dych, żu­ją­cych gumę Ame­ry­ka­nów. Sie­dzie­li przy ka­ra­bi­nie ma­szy­no­wym. Je­den z więź­niów Oska­ra za­czął z nimi roz­ma­wiać po an­giel­sku.

– Mamy roz­kaz nie prze­pusz­czać tą dro­gą ni­ko­go – po­wie­dział je­den z żoł­nie­rzy.

– A czy nie moż­na by jej obejść la­sem? – spy­tał wię­zień.

Żoł­nierz żuł. Co za dziw­na, żu­ją­ca rasa!

– Pew­nie moż­na – po­wie­dział w koń­cu.

Zbo­czy­li więc w las, a po pół­go­dzi­nie znów wy­szli na dro­gę i od razu wpa­dli na kom­pa­nię pie­cho­ty, któ­ra ma­sze­ro­wa­ła na pół­noc w po­dwój­nej ko­lum­nie. Za po­śred­nic­twem wła­da­ją­ce­go an­giel­skim więź­nia za­czę­li roz­ma­wiać z wy­wia­dow­ca­mi jed­nost­ki. Pod­je­chał je­epem sam do­wód­ca, wy­siadł i za­czął im za­da­wać py­ta­nia. Byli z nim szcze­rzy. Po­wie­dzie­li mu, że Oskar jest Herr Di­rek­to­rem, że oni są Ży­da­mi. Uwa­ża­li, że są na bez­piecz­nym grun­cie, po­nie­waż sły­sze­li z BBC, że siły ame­ry­kań­skie mają w swych sze­re­gach wie­lu żoł­nie­rzy po­cho­dze­nia nie­miec­kie­go i ży­dow­skie­go.

– Nie ru­szaj­cie się – roz­ka­zał ka­pi­tan.

Od­je­chał bez wy­ja­śnie­nia, po­zo­sta­wia­jąc ich pod ko­men­dą mło­dych, za­kło­po­ta­nych pie­chu­rów, któ­rzy czę­sto­wa­li ich ame­ry­kań­ski­mi pa­pie­ro­sa­mi; pa­pie­ro­sy te, po­dob­nie jak jeep, mun­du­ry, w ogó­le cały sprzęt, ja­śnia­ły tą wspa­nia­łą, śmia­łą, wol­ną pro­duk­cją, któ­ra nie zna po­ję­cia er­sat­zu.

Emi­lia i więź­nio­wie oba­wia­li się, że Oskar zo­sta­nie aresz­to­wa­ny. Tym­cza­sem sam Oskar sie­dział na tra­wie, naj­wi­docz­niej bez­tro­ski, i wdy­chał wio­sen­ne po­wie­trze wy­so­kich la­sów. Miał swój he­braj­ski list, a Nowy Jork, jak wie­dział, był mia­stem, w któ­rym he­braj­ski nie był ję­zy­kiem nie­zna­nym. Mi­nę­ło pół go­dzi­ny i po­ja­wi­li się ja­cyś żoł­nie­rze, idą­cy od dro­gi luź­ną gro­ma­dą, a nie tak jak pie­cho­ta. Żoł­nie­rze byli po­cho­dze­nia ży­dow­skie­go i znaj­do­wał się mię­dzy nimi ra­bin po­ło­wy. Byli bar­dzo wy­lew­ni. Uści­ska­li wszyst­kich, tak­że Emi­lię i Oska­ra. Po­wie­dzie­li, że Oskar i jego gru­pa są pierw­szy­mi oca­leń­ca­mi z obo­zu kon­cen­tra­cyj­ne­go, ja­kich ba­ta­lion spo­tkał.

Po po­wi­ta­niu Oskar wy­jął swo­je na­pi­sa­ne po he­braj­sku re­fe­ren­cje. Ra­bin prze­czy­tał i za­czął pła­kać. Prze­ka­zał szcze­gó­ły po­zo­sta­łym Ame­ry­ka­nom. Zno­wu na­stą­pi­ły uści­ski, po­da­wa­nie rąk, ogól­ny aplauz. Mło­dzi żoł­nie­rze byli otwar­ci, gło­śni, dzie­cin­ni. Choć od przod­ków ze środ­ko­wej Eu­ro­py dzie­li­ło ich jed­no lub dwa po­ko­le­nia, byli tak na­zna­cze­ni Ame­ry­ką, że Schin­dle­ro­wie i więź­nio­wie pa­trzy­li na nich z rów­nym zdu­mie­niem, jak tam­ci na nich.

W re­zul­ta­cie gru­pa Schin­dle­ra spę­dzi­ła dwa dni na gra­ni­cy au­striac­kiej jako go­ście do­wód­cy puł­ku i ra­bi­na. Pili wy­śmie­ni­tą kawę, taką, ja­kiej au­ten­tycz­ni więź­nio­wie nie sma­ko­wa­li od cza­sów get­ta. Je­dli ob­fi­cie.

Po dwóch dniach ra­bin spre­zen­to­wał im po­nie­miec­ki am­bu­lans, któ­rym uda­li się do zruj­no­wa­ne­go Lin­zu w gór­nej Au­strii.

Dru­gie­go dnia po­ko­ju Ro­sjan w Brin­n­litz jesz­cze nie było. Ko­man­do­si mar­twi­li się ko­niecz­no­ścią po­zo­sta­nia w obo­zie dłu­żej, niż są­dzi­li. Pa­mię­ta­li tyl­ko, że je­dy­ną rze­czą, któ­ra po­wo­do­wa­ła u es­es­ma­nów strach – oprócz zde­ner­wo­wa­nia Motz­ka i jego ko­le­gów w ostat­nich dniach – był ty­fus. Roz­wie­si­li więc na ca­łym ogro­dze­niu ostrze­że­nia o ty­fu­sie.

Po po­łu­dniu przy bra­mie po­ja­wi­ło się trzech cze­skich par­ty­zan­tów. Roz­ma­wia­li przez dru­ty z więź­nia­mi, któ­rzy peł­ni­li straż. Mó­wi­li, że już po wszyst­kim. Mo­że­cie wyjść, kie­dy tyl­ko ze­chce­cie.

– Jak przyj­dą Ro­sja­nie – od­po­wie­dzie­li obo­zo­wi ko­man­do­si. – Do tego cza­su bę­dzie­my trzy­mać wszyst­kich w środ­ku.

Ich od­po­wiedź była prze­ja­wem pa­to­lo­gii, wy­ra­zem po­dej­rze­nia, że świat po dru­giej stro­nie dru­tów jest, groź­ny i trze­ba do nie­go wra­cać stop­nio­wo. Świad­czy­ło to tak­że o ich mą­dro­ści. Nie byli pew­ni, czy wszyst­kie nie­miec­kie jed­nost­ki już ode­szły.

Cze­si wzru­szy­li ra­mio­na­mi i po­szli.

W nocy, kie­dy Po­ldek Pfef­fer­berg jako je­den ze straż­ni­ków stał przy bra­mie, od dro­gi dał się sły­szeć ha­łas ja­dą­cych mo­to­cy­kli. Nie po­je­cha­ły jed­nak da­lej jak czoł­gi: są­dząc z dźwię­ku skrę­ci­ły w stro­nę bra­my. Z ciem­no­ści wy­ło­ni­ło się pięć ozna­czo­nych tru­pią głów­ką mo­to­cy­kli SS i pod­je­cha­ło pod ogro­dze­nie. Gdy es­es­ma­ni – bar­dzo mło­dzi, jak pa­mię­ta Po­ldek Pfef­fer­berg – wy­łą­cza­li sil­ni­ki, zsia­da­li i pod­cho­dzi­li do bra­my, mię­dzy uzbro­jo­ny­mi ludź­mi we­wnątrz obo­zu roz­go­rza­ła dys­ku­sja, czy go­ści nie na­le­ży aby na­tych­miast za­strze­lić.

Pod­ofi­cer na cze­le mo­to­cy­klo­wej dru­ży­ny zda­wał so­bie za­pew­ne spra­wę z ry­zy­ka. Stał z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ka­mi, w pew­nej od­le­gło­ści od dru­tów. Po­wie­dział, że po­trze­bu­ją ben­zy­ny. Sko­ro Brin­n­litz jest obo­zem fa­brycz­nym, to po­wi­nien po­sia­dać ben­zy­nę.

Pfef­fer­berg do­ra­dził, że le­piej dać im ben­zy­nę i ode­słać, niż na­py­tać so­bie bie­dy otwie­ra­jąc do nich ogień. W po­bli­żu mogą się znaj­do­wać inne od­dzia­ły z ich puł­ku i strze­la­ni­na je tu ścią­gnie.

W koń­cu więc wpusz­czo­no es­es­ma­nów przez bra­mę i któ­ryś wię­zień po­szedł do ga­ra­żu, żeby na­brać ben­zy­ny. Pod­ofi­cer usil­nie sta­rał się ro­bić wra­że­nie na obo­zo­wych ko­man­do­sach (któ­rzy przy­wdzia­li nie­bie­skie kom­bi­ne­zo­ny, pró­bu­jąc przy­brać wy­gląd nie­for­mal­nych straż­ni­ków, a przy­naj­mniej nie­miec­kich kapo), że nie wi­dzi nic nie­zwy­kłe­go w tym, że uzbro­je­ni więź­nio­wie bro­nią swe­go obo­zu od we­wnątrz.

– Mam na­dzie­ję, że zda­je­cie so­bie spra­wę, iż tu pa­nu­je ty­fus – po­wie­dział po nie­miec­ku Pfef­fer­berg, wska­zu­jąc na ostrze­że­nie.

Es­es­ma­ni spoj­rze­li po so­bie.

– Stra­ci­li­śmy już po­nad dwu­dzie­stu lu­dzi – kon­ty­nu­ował Pfef­fer­ber­ga jesz­cze pięć­dzie­się­ciu jest od­izo­lo­wa­nych w piw­ni­cy.

Wia­do­mość o ty­fu­sie zro­bi­ła wra­że­nie na pa­nach spod zna­ku tru­piej głów­ki. Byli zmę­cze­ni. Ucie­ka­li. Mie­li dość. Do wszyst­kich swo­ich kło­po­tów nie chcie­li do­ło­żyć jesz­cze bak­te­rii.

Gdy przy­nie­sio­no ben­zy­nę w dwu­dzie­sto­li­tro­wych ka­ni­strach, es­es­ma­ni po­dzię­ko­wa­li i wy­szli za bra­mę. Więź­nio­wie przy­glą­da­li się im, jak wle­wa­ją pa­li­wo do zbior­ni­ków i grzecz­nie od­sta­wia­ją pod ogro­dze­nie ka­ni­stry, któ­rych nie mo­gli zmie­ścić w przy­czep­kach. Wło­ży­li rę­ka­wi­ce, za­pa­li­li sil­ni­ki i od­je­cha­li. Nie do­da­wa­li zbyt­nio gazu, żeby nie mar­no­wać świe­żej por­cji pa­li­wa. Dźwięk mo­to­rów od­da­lił się na po­łu­dnio­wy za­chód i ucichł za wsią. Dla lu­dzi przy bra­mie było to ostat­nie spo­tka­nie z mun­du­rem zbrod­ni­czych le­gio­nów He­in­ri­cha Him­m­le­ra.


Na trze­ci dzień obóz zo­stał wy­zwo­lo­ny. Do­ko­nał tego je­den ro­syj­ski ofi­cer. Je­chał na ko­niu. Wy­ło­nił się z wą­wo­zu, któ­ry pod­cho­dził aż pod obóz i któ­rym bie­gły dro­ga i bocz­ni­ca ko­le­jo­wa. Kie­dy ofi­cer się zbli­żył, oka­za­ło się, że jego koń to ku­cyk; buty w strze­mio­nach nie­mal do­ty­ka­ły zie­mi, nogi pod wy­chu­dzo­nym brzu­chem wierz­chow­ca były ko­micz­nie zgię­te. Wy­glą­dał tak, jak­by przy­no­sił Brin­n­litz oso­bi­ste i cięż­ko wy­wal­czo­ne wy­zwo­le­nie: mun­dur miał wy­tar­ty, a skó­rza­ny pa­sek przy ka­ra­bi­nie tak się znisz­czył od potu, zimy i wal­ki, że trze­ba go było za­stą­pić sznur­kiem. Ze sznur­ka też zro­bio­no wo­dze jego ko­nia. Ofi­cer miał ja­sną kar­na­cję i ro­bił ta­kie wra­że­nie, ja­kie zwy­kle Ro­sja­nie ro­bią na Po­la­kach: nie­zmier­nie obce, a jed­no­cze­śnie bar­dzo swoj­skie.

Po krót­kiej roz­mo­wie w ję­zy­ku, któ­ry był pol­sko-ro­syj­ską mie­szan­ką, war­tow­nik przy bra­mie wpu­ścił ofi­ce­ra. Na bal­ko­nach pię­tra ro­ze­szła się wia­do­mość o jego przy­by­ciu. Zsia­da­ją­ce­go z ko­nia uca­ło­wa­ła Krum­hol­zo­wa. Uśmie­chał się i krzyk­nął w dwóch ję­zy­kach o krze­sło. Przy­niósł je je­den z młod­szych męż­czyzn.

Sto­jąc na nim – dla do­da­nia so­bie prze­wa­gi wzro­stu, któ­rej w sto­sun­ku do więk­szo­ści więź­niów nie po­trze­bo­wał – wy­gło­sił po ro­syj­sku coś, co brzmia­ło jak stan­dar­do­wa prze­mo­wa wy­zwo­leń­cza. Mo­sze Bej­ski zro­zu­miał jej sed­no. Wy­zwo­lił ich pe­łen chwa­ły Zwią­zek Ra­dziec­ki. Mogą swo­bod­nie iść do mia­sta, po­je­chać, gdzie ze­chcą. Bo­wiem pod wła­dzą ra­dziec­ką, jak w mi­tycz­nym nie­bie, nie ma Żyda ani goja, męż­czy­zny ani nie­wia­sty, nie­wol­ni­ka ani wol­ne­go. Prze­strze­gał przed ak­ta­mi ze­msty. Alian­ci zna­ją ich prze­śla­dow­ców i wy­mie­rzą im uro­czy­stą i spra­wie­dli­wą karę. Sam fakt wy­zwo­le­nia po­wi­nien prze­sło­nić wszyst­kie inne wzglę­dy.

Zszedł z krze­sła i uśmiech­nął się, jak­by da­jąc do zro­zu­mie­nia, że skoń­czył jako rzecz­nik i te­raz może od­po­wie­dzieć na py­ta­nia. Bej­ski i inni za­czę­li mó­wić, a on wska­zał za sie­bie i po­wie­dział w ła­ma­nym bia­ło­ru­skim ji­dysz – ta­kim, ja­kie­go uczy się ra­czej od dziad­ków niż od ro­dzi­ców – że jest Ży­dem.

Te­raz roz­mo­wa na­bra­ła więk­szej bez­po­śred­nio­ści.

– Był pan w Pol­sce? – za­py­tał Bej­ski.

– Tak – od­po­wie­dział ofi­cer. – Wła­śnie jadę z Pol­ski.

– Czy zo­sta­li tam ja­cyś Ży­dzi?

– Nie wi­dzia­łem żad­nych.

Więź­nio­wie ci­snę­li się, gło­śno tłu­ma­czy­li i prze­ka­zy­wa­li od­po­wie­dzi je­den dru­gie­mu.

– Skąd pan jest? – spy­tał ofi­cer Bej­skie­go.

– Z Kra­ko­wa.

– By­łem w Kra­ko­wie dwa ty­go­dnie temu.

– A Oświę­cim? Co z Oświę­ci­miem?

– Sły­sza­łem, że w Oświę­ci­miu jest jesz­cze tro­chę Ży­dów.

Więź­nio­wie za­my­śli­li się. W sło­wach Ro­sja­ni­na Pol­ska wy­glą­da­ła jak pu­ste miej­sce; gdy­by wró­ci­li do Kra­ko­wa, tłu­kli­by się po nim smut­no jak noc­ne Mar­ki po pie­kle.

– Czy mogę coś dla was zro­bić? – za­py­tał ofi­cer.

Dało się sły­szeć wo­ła­nie o żyw­ność. Wy­ra­ził przy­pusz­cze­nie, że bę­dzie mógł im do­star­czyć wóz chle­ba i może tro­chę ko­ni­ny. Po­win­no to dojść przed zmro­kiem.

– Ale po­win­ni­ście spraw­dzić, co mają w mie­ście – po­ra­dził ofi­cer.

Po­mysł był ra­dy­kal­ny – tak po pro­stu wyjść przez bra­mę i przejść się na za­ku­py w Brin­n­litz. Dla nie­któ­rych było to na­dal nie do po­my­śle­nia.

Mło­dzi, tacy jak Pem­per i Bej­ski, po­szli za od­cho­dzą­cym ofi­ce­rem. Je­śli nie ma w Pol­sce Ży­dów, nie ma do­kąd iść. Nie chcie­li od nie­go po­uczeń, ale on czuł, że po­wi­nien po­ru­szyć ten pro­blem. Ro­sja­nin prze­stał roz­wią­zy­wać cu­gle swe­go ko­nia.

– Nie wiem – ode­zwai się pa­trząc im w twa­rze. – Nie wiem, gdzie po­win­ni­ście pójść. Nie idź­cie na wschód – tyle mogę wam po­wie­dzieć. Ale nie idź­cie tak­że na za­chód. Jego pal­ce po­wró­ci­ły do roz­wią­zy­wa­nia wę­zła.

– Ni­g­dzie nas nie lu­bią.


Tak jak ich na­kła­niał ro­syj­ski ofi­cer, więź­nio­wie Brin­n­litz wy­szli w koń­cu za bra­mę, aby spró­bo­wać za­zna­jo­mić się ze świa­tem ze­wnętrz­nym. Mło­dzi byli pierw­szy­mi od­waż­ny­mi. Dan­ka Schin­del wy­szła w dzień po wy­zwo­le­niu, wspię­ła się na za­le­sio­ne wzgó­rze za obo­zem. Za­czy­na­ły się już po­ja­wiać li­lie i ane­mo­ny, a z Afry­ki przy­le­cia­ły wę­drow­ne pta­ki. Dan­ka po­sie­dzia­ła chwi­lę na wzgó­rzu sma­ku­jąc dzień, a po­tem po­to­czy­ła się w dół zbo­cza i le­ża­ła na tra­wie u jego pod­nó­ża, wdy­cha­jąc za­pa­chy i pa­trząc w nie­bo. Była tam tak dłu­go, że jej ro­dzi­ce uzna­li, iż przy­da­rzy­ło się jej coś złe­go od lu­dzi z mia­stecz­ka albo od Ro­sjan.

Gold­berg rów­nież wy­szedł wcze­śnie, praw­do­po­dob­nie jako pierw­szy, za­brać po­zo­sta­wio­ne w Kra­ko­wie bo­gac­twa. Wy­emi­gru­je do Bra­zy­lii tak szyb­ko, jak to tyl­ko bę­dzie moż­li­we.

Więk­szość sta­rych więź­niów po­zo­sta­ła w obo­zie. Do Brin­n­litz wpro­wa­dzi­li się te­raz Ro­sja­nie. Za­ję­li wil­lę na wzgó­rzu po­nad wio­ską na kwa­te­rę dla ofi­ce­rów. Przy­wieź­li do obo­zu za­rżnię­te­go ko­nia, któ­re­go więź­nio­wie łap­czy­wie zje­dli. Dla nie­któ­rych oka­zał się on zbyt tłu­stym po­ży­wie­niem po die­cie skła­da­ją­cej się z chle­ba, ja­rzyn i owsian­ki Emi­lii Schin­dler.

Lu­tek Fe­igen­baum, Ja­nek Dre­sner i mło­dy Stern­berg po­szli prze­szu­kać Brin­n­litz. Wieś pa­tro­lo­wa­li cze­scy par­ty­zan­ci, w związ­ku z czym miesz­kań­cy nie­miec­kie­go po­cho­dze­nia oba­wia­li się wy­zwo­lo­nych więź­niów. Skle­pi­karz po­ka­zał chłop­com, że mogą czę­sto­wać się cu­krem z tor­by, któ­ra sta­ła w ma­ga­zy­nie. Mło­dy Stern­berg nie mógł się oprzeć po­ku­sie i jadł cu­kier gar­ścia­mi. Po­tem okrut­nie za­cho­ro­wał. Od­krył to, co człon­ko­wie gru­py Schin­dle­ra zro­zu­mie­li w No­rym­ber­dze i Ra­vens­bur­gu – iż wol­ność i ob­fi­tość na­le­ży sma­ko­wać po­wo­li.

Głów­nym ce­lem eks­pe­dy­cji do mia­sta było zdo­by­cie chle­ba. Fe­igen­baum, jako czło­nek brin­n­lit­zldch ko­man­do­sów, był uzbro­jo­ny w pi­sto­let i ka­ra­bin. Kie­dy pie­karz upie­rał się, że nie ma chle­ba, je­den z to­wa­rzy­szy pod­szep­nął mu: „Po­strasz go ka­ra­bi­nem”. W koń­cu ten czło­wiek był su­dec­kim Niem­cem i przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie apro­bo­wał wszyst­kie ich nie­szczę­ścia. Fe­igen­baum skie­ro­wał ka­ra­bin w stro­nę pie­ka­rza i prze­szedł przez sklep na za­ple­cze, szu­ka­jąc ukry­tej mąki. W sa­lo­ni­ku zna­lazł żonę i dwie cór­ki pie­ka­rza, któ­re prze­ra­żo­ne tu­li­ły się do sie­bie. Ni­czym nie róż­ni­ły się od kra­kow­skich ro­dzin w cza­sie Ak­tion. Fe­igen­baum po­czuł wiel­ki wstyd. Ski­nął ko­bie­tom gło­wą, jak­by była to wi­zy­ta to­wa­rzy­ska, i wy­szedł.

Ten sam wstyd ogar­nął Milę Pfef­fer­berg, kie­dy pierw­szy raz od­wie­dzi­ła wieś. Gdy we­szła na plac, cze­ski par­ty­zant za­trzy­mał dwie mło­de Niem­ki i ka­zał im zdjąć buty, tak by Mila, obu­ta tyl­ko w sa­bo­ty, mo­gła wy­brać parę, któ­ra bę­dzie le­piej pa­so­wa­ła. Tego ro­dza­ju do­mi­na­cja spra­wi­ła, że Mila cała się za­ru­mie­ni­ła; usia­dła na chod­ni­ku i do­ko­ny­wa­ła że­nu­ją­ce­go wy­bo­ru. Par­ty­zant dał sa­bo­ty Niem­ce i od­szedł. Mila za­wró­ci­ła z dro­gi, do­go­ni­ła Niem­kę i od­da­ła jej buty. Mło­da Su­det­ka, jak wspo­mi­na Mila, na­wet nie była wdzięcz­na.

Wie­czo­ra­mi przy­cho­dzi­li do obo­zu Ro­sja­nie. Szu­ka­li ko­biet. Pfef­fer­berg mu­siał przy­ło­żyć pi­sto­let do gło­wy jed­ne­go z żoł­nie­rzy, któ­ry mysz­ko­wał w kwa­te­rach ko­biet i ob­ła­piał Krum­hol­zo­wą. (Krum­hol­zo­wa wie­lo­krot­nie po­tem bę­dzie besz­ta­ła Pfef­fer­ber­ga, oskar­ża­jąc go, że, drań je­den, unie­moż­li­wił jej uciecz­kę z młod­szym męż­czy­zną.) Za­bra­no trzy dziew­czy­ny – mniej lub bar­dziej chęt­ne – na ro­syj­skie przy­ję­cie. Wró­ci­ły po trzech dniach i twier­dzi­ły, że ba­wi­ły się do­brze.

Trzy­ma­nie się obo­zu było u więź­niów re­ak­cją ne­ga­tyw­ną. Po­zby­li się jej jed­nak szyb­ko – w cią­gu ty­go­dnia za­czę­li opusz­czać obóz. Ci, któ­rych ro­dzi­ny po­chło­nę­ła woj­na, uda­li się pro­sto na Za­chód, nie chcąc już wię­cej oglą­dać Pol­ski. Bra­cia Bej­scy ubra­nia­mi i wód­ką opła­ci­li so­bie dro­gę do Włoch i tam wsie­dli na sta­tek sy­jo­ni­stów, któ­ry pły­nął do Pa­le­sty­ny. Dre­sne­ro­wie prze­szli pie­szo Mo­ra­wy i Cze­chy i do­tar­li do Nie­miec, gdzie Ja­nek był jed­nym z pierw­szych, któ­rzy za­pi­sa­li się na otwar­ty pod ko­niec roku Uni­wer­sy­tet Ba­war­ski w Er­lan­gen.

Man­ci Ro­sner wró­ci­ła do Pod­gó­rza, gdzie – jak to było uzgod­nio­ne – mia­ła się spo­tkać z Hen­ry­kiem. Sam Hen­ryk Ro­sner, uwol­nio­ny z Da­chau ra­zem z Ol­kiem, zna­lazł się pew­ne­go dnia w to­a­le­cie w Mo­na­chium i spo­tkał tam ubra­ne­go w pa­siak męż­czy­znę. Za­py­tał go, gdzie był wię­zio­ny. „Brin­n­litz” – od­po­wie­dział i do­dał, że z wy­jąt­kiem ja­kiejś star­szej ko­bie­ty prze­ży­li wszy­scy (co nie oka­za­ło się zbyt ści­słe). O tym, że Hen­ryk prze­żył, Man­ci do­wie­dzia­ła się od ku­zy­na, któ­ry przy­szedł do jej po­ko­ju w Pod­gó­rzu, wy­ma­chu­jąc pol­ską ga­ze­tą, w któ­rej opu­bli­ko­wa­no li­stę uwol­nio­nych z Da­chau Po­la­ków.

– Man­ci – po­wie­dział ku­zyn – uca­łuj mnie. Twój Hen­ryk żyje, i Olek też.

Re­gi­na Ho­ro­witz mia­ła po­dob­ne ren­dez-vous. Po­dróż z cór­ką z Brin­n­litz do Kra­ko­wa za­bra­ła jej trzy ty­go­dnie. Wy­na­ję­ła po­kój – umoż­li­wił jej to przy­dział z ma­ga­zy­nu ma­ry­nar­ki – i cze­ka­ła na Doł­ka. Kie­dy przy­je­chał, roz­po­czę­li po­szu­ki­wa­nia Ry­sia, ale przez dłu­gi czas nie mo­gli zdo­być żad­nych wia­do­mo­ści. Pew­ne­go dnia Re­gi­na oglą­da­ła film z Oświę­ci­mia, na­krę­co­ny przez Ro­sjan i po­ka­zy­wa­ny za dar­mo lud­no­ści pol­skiej. Zo­ba­czy­ła słyn­ne zdję­cia ze spo­glą­da­ją­cy­mi zza dru­tów dzieć­mi, pro­wa­dzo­ny­mi przez za­kon­ni­ce wzdłuż elek­trycz­ne­go ogro­dze­nia Oświę­ci­mia I. Ma­lut­kie­go, wzru­sza­ją­ce­go Ry­sia było wi­dać na więk­szo­ści kla­tek. Re­gi­na z krzy­kiem wy­pa­dła z kina na uli­cę. Kie­row­nik i kil­ku pra­cow­ni­ków usi­ło­wa­ło ją uspo­ko­ić.

– To mój syn, to mój syn! – krzy­cza­ła.

Sko­ro już wie­dzia­ła, że żyje, za­czę­ła zbie­rać in­for­ma­cje. I do­wie­dzia­ła się, że Ro­sja­nie prze­ka­za­li Ry­sia w ręce ży­dow­skiej or­ga­ni­za­cji po­mo­cy. Są­dząc, że obo­je jego ro­dzi­ce nie żyją, or­ga­ni­za­cja od­da­ła go w ad­op­cję pew­nym sta­rym zna­jo­mym Ho­ro­wit­zów, ro­dzi­nie na­zwi­skiem Lie­bling. Re­gi­na uzy­ska­ła ad­res i kie­dy do­tar­ła do miesz­ka­nia Lie­blin­gów, usły­sza­ła, jak Ry­sio bije w pa­tel­nię i woła: „Dzi­siaj bę­dzie zupa dla wszyst­kich”. Gdy za­pu­ka­ła do drzwi, za­wo­łał pa­nią Lie­bling, by otwo­rzy­ła.

Zwró­co­no go jej. Ale po tym, jak się na­pa­trzył na szu­bie­ni­ce Pła­szo­wa i Oświę­ci­mia, nie mo­gła go już ni­g­dy wziąć do dzie­cię­ce­go ogród­ka, by nie wpa­dał w hi­ste­rię na wi­dok huś­ta­wek.


W Lin­zu gru­pa Oska­ra zgło­si­ła się do władz ame­ry­kań­skich. Uwol­nio­no ich od za­wod­ne­go am­bu­lan­su i za­bra­no na pół­noc, do No­rym­ber­gi, wiel­kie­go ośrod­ka zbor­ne­go bez­dom­nych więź­niów obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Za­czy­na­li ro­zu­mieć, że wy­zwo­le­nie nie jest spra­wą pro­stą.

Ry­szard Re­chen miał ciot­kę w Kon­stan­cji, przy gra­ni­cy szwaj­car­skiej nad je­zio­rem. Kie­dy Ame­ry­ka­nie za­py­ta­li ich, czy mają gdzie pójść, po­wie­dzie­li o ciot­ce. Ce­lem ośmiu mło­dych więź­niów z Brin­n­litz było prze­trans­por­to­wa­nie Schin­dle­rów przez szwaj­car­ską gra­ni­cę. Trze­ba się było li­czyć z na­stro­ja­mi ze­msty, w związ­ku z czym na­wet w stre­fie ame­ry­kań­skiej Schin­dle­ro­wie mo­gli po­nieść nie­za­słu­żo­ną karę. Co wię­cej, wszy­scy ośmio­ro byli po­ten­cjal­ny­mi emi­gran­ta­mi i mie­li pew­ność, że tę spra­wę ła­twiej bę­dzie za­ła­twić w Szwaj­ca­rii.

Reu­biń­ski wspo­mi­na, że ame­ry­kań­ski ko­men­dant w No­rym­ber­dze był bar­dzo ser­decz­ny, ale nie mógł ofia­ro­wać im żad­ne­go środ­ka trans­por­tu, któ­rym mo­gli­by do­je­chać do Kon­stan­cji. Sa­mo­dziel­nie prze­do­sta­li się przez Schwarz­wald, tro­chę na pie­cho­tę, tro­chę po­cią­giem. Kie­dy do­szli do Ra­vens­bur­ga, uda­li się do miej­sco­we­go obo­zu, by po­roz­ma­wiać z ame­ry­kań­skim ko­men­dan­tem. I tam tak­że za­trzy­ma­li się przez ja­kiś czas jako go­ście, od­po­czy­wa­jąc i de­lek­tu­jąc się woj­sko­wy­mi przy­dzia­ła­mi. W re­wan­żu prze­sia­dy­wa­li po no­cach z ko­men­dan­tem, Ży­dem z po­cho­dze­nia, i opo­wia­da­li mu o Amo­nie, Pła­szo­wie, Gross-Ro­sen, Oświę­ci­miu i Brin­n­litz. Mie­li na­dzie­ję, iż za­pew­ni im trans­port do Kon­stan­cji – może na­wet cię­ża­rów­kę? Nie mógł dać cię­ża­rów­ki, ale za to do­star­czył au­to­bus, i do tego pro­wiant na dro­gę. Oskar miał jesz­cze przy so­bie dia­men­ty za po­nad ty­siąc ma­rek, a tak­że go­tów­kę; ale au­to­bus do­stał za dar­mo. Po kom­bi­na­cjach z nie­miec­ki­mi urzęd­ni­ka­mi Oskar z tru­dem przy­sto­so­wy­wał się do tego ro­dza­ju trans­ak­cji.

Na za­chód od Kon­stan­cji, na gra­ni­cy szwaj­car­skiej, już we fran­cu­skiej stre­fie oku­pa­cyj­nej, za­trzy­ma­li au­to­bus we wsi o na­zwie Kreu­zun­gen. Re­chen po­szedł do miej­sco­we­go skle­pu że­la­zne­go i ku­pił no­ży­ce do cię­cia dru­tu. Zda­je się, że w tym mo­men­cie wszy­scy jesz­cze no­si­li pa­sia­ki. Być może sprze­daw­ca kie­ro­wał się jed­ną z dwu moż­li­wo­ści: a) ku­pu­ją­cy to wię­zień, któ­ry – je­śli mu się wej­dzie w dro­gę – we­zwie swych fran­cu­skich pro­tek­to­rów; b) ku­pu­ją­cy to ucie­ka­ją­cy w prze­bra­niu nie­miec­ki ofi­cer, któ­re­mu trze­ba chy­ba po­móc.

Za­sie­ki gra­nicz­ne bie­gły przez śro­dek Kreu­zlin­gen i po nie­miec­kiej stro­nie strze­gli ich fran­cu­scy straż­ni­cy z Sûre­té Mi­li­ta­ire. Na­sza grup­ka zbli­ży­ła się do ogro­dze­nia na skra­ju wsi. Po prze­cię­ciu dru­tów od­cze­ka­li, aż war­tow­nik od­da­li się na dru­gi ko­niec swo­je­go od­cin­ka, po czym prze­śli­znę­li się na stro­nę szwaj­car­ską. Na nie­szczę­ście zo­sta­li za­uwa­że­ni przez wiej­ską babę, któ­ra przy­glą­da­ła im się z za­krę­tu dro­gi, a po­tem po­pę­dzi­ła za­alar­mo­wać Fran­cu­zów i Szwaj­ca­rów. Na ci­chym pla­cy­ku szwaj­car­skiej wio­ski, zwier­cia­dla­ne­go od­bi­cia wio­sek po stro­nie nie­miec­kiej, oto­czy­ła ich szwaj­car­ska po­li­cja. Ry­szard i Anka Re­chen wy­rwa­li się, za­czę­li ucie­kać. Do­go­nił ich do­pie­ro i za­trzy­mał sa­mo­chód pa­tro­lo­wy. W cią­gu pół go­dzi­ny od­sta­wio­no ich do Fran­cu­zów, któ­rzy od razu prze­szu­ka­li ich ba­ga­że, za­bra­li ka­mie­nie i go­tów­kę, od­wieź­li do by­łe­go nie­miec­kie­go wię­zie­nia i za­mknę­li w osob­nych ce­lach.

Dla Reu­biń­skie­go było ja­sne, że Fran­cu­zi po­dej­rze­wa­ją ich o to, iż byli straż­ni­ka­mi w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Na ich nie­ko­rzyść prze­ma­wia­ła tu­sza, jaką zy­ska­li w go­ści­nie u Ame­ry­ka­nów, nie wy­glą­da­li już bo­wiem tak mi­zer­nie, jak wte­dy, gdy opusz­cza­li Brin­n­litz. Prze­słu­chi­wa­no ich po­je­dyn­czo na te­mat po­dró­ży i kosz­tow­no­ści, któ­re wieź­li. Każ­dy z nich mógł opo­wie­dzieć za­do­wa­la­ją­cą hi­sto­rię, ale nie wie­dział, czy inni mó­wią to samo. Wy­da­wa­li się prze­stra­sze­ni tym, że je­że­li Fran­cu­zi – w pew­nym sen­sie nie do­ty­czy­ło to Ame­ry­ka­nów – od­kry­ją toż­sa­mość Oska­ra i jego funk­cję w Brin­n­litz, to naj­nor­mal­niej w świe­cie po­sta­wią go w stan oskar­że­nia.

Udzie­la­jąc wy­mi­ja­ją­cych – ze wzglę­du na Oska­ra i Emi­lię – od­po­wie­dzi spę­dzi­li w wię­zie­niu cały ty­dzień. Sami Schin­dle­ro­wie wie­dzie­li już na tyle dużo o ju­da­izmie, by zdać pro­ste te­sty kul­tu­ro­we, ale spo­sób za­cho­wa­nia się Oska­ra i jego fi­zycz­na kon­dy­cja nie za bar­dzo pa­so­wa­ły do nie­daw­ne­go więź­nia obo­zu. Na nie­szczę­ście jego he­braj­ski list znaj­do­wał się już w ame­ry­kań­skim ar­chi­wum w Lin­zu.

Edka Reu­biń­skie­go, jako przy­wód­cę ósem­ki, prze­słu­chi­wa­no naj­bar­dziej re­gu­lar­nie. Siód­me­go dnia wpro­wa­dzo­no go do po­ko­ju prze­słu­chań, gdzie już sie­dzia­ła dru­ga oso­ba, czło­wiek w cy­wil­nym ubra­niu zna­ją­cy pol­ski, któ­ry miał spraw­dzić Reu­biń­skie­go, czy rze­czy­wi­ście po­cho­dzi on z Kra­ko­wa. Z ja­kie­goś po­wo­du – może dla­te­go, że Po­lak w trak­cie prze­słu­cha­nia od­no­sił się do nie­go z sym­pa­tią, lub może ze wzglę­du na dźwięk swoj­skiej mowy – Reu­biń­ski za­ła­mał się, roz­pła­kał i płyn­ną pol­sz­czy­zną opo­wie­dział całą hi­sto­rię. We­zwa­no po­zo­sta­łych, jed­ne­go po dru­gim, po­ka­za­no im Reu­biń­skie­go, po­wie­dzia­no, że się przy­znał i ka­za­no po­wtó­rzyć ich wer­sje praw­dy po pol­sku. Kie­dy koło po­łu­dnia wszyst­kie wer­sje oka­za­ły się iden­tycz­ne, całą gru­pę, łącz­nie z Schin­dle­ra­mi, ze­bra­no w po­ko­ju prze­słu­chań, a pro­wa­dzą­cy śledz­two każ­de­go po ko­lei uści­skał. Fran­cuz, wspo­mi­na Reu­biń­ski, pła­kał. Byli za­chwy­ce­ni tym fe­no­me­nem – za­pła­ka­nym śled­czym. Kie­dy wresz­cie się opa­no­wał, po­pro­sił o obiad dla sie­bie, swo­je­go ko­le­gi, Schin­dle­rów, ca­łej ósem­ki.

Po po­łu­dniu za­ła­twił im prze­nie­sie­nie do ho­te­lu na brze­gu je­zio­ra w Kon­stan­cji. Miesz­ka­li tam przez kil­ka dni na koszt fran­cu­skie­go rzą­du woj­sko­we­go.

Gdy Oskar wraz z Emi­lią, Reu­biń­skim, Re­che­na­mi i in­ny­mi za­siadł tego wie­czo­ra do ho­te­lo­we­go sto­łu, jego nie­ru­cho­mo­ści znaj­do­wa­ły się już w rę­kach Ro­sjan; kil­ka ostat­nich ka­mie­ni i reszt­ki go­tów­ki po­chło­nę­ła wy­zwo­leń­cza biu­ro­kra­cja. Choć był prak­tycz­nie bez gro­sza, jadł naj­le­piej, jak to było moż­li­we, w do­brym ho­te­lu, z człon­ka­mi swej „ro­dzi­ny”. Wszyst­ko to bę­dzie sta­no­wi­ło styl jego przy­szłe­go ży­cia.

Загрузка...