XXXI
Jest taki moment w czasie każdej rozmowy na temat Schindlera, kiedy żyjący znajomi Herr Direktora zaczynają mrugać oczami, kręcić głowami i w sposób niemal matematyczny doszukiwać się jego motywów. Jedno z najczęstszych odczuć Schindlerowych Żydów co do jego pobudek sprowadza się do słów: „Nie wiem, czemu to robił”. Na wstępie można powiedzieć, że Oskar był graczem, człowiekiem sentymentalnym, który lubił przejrzystość, prostotę czynienia dobra; że był z usposobienia anarchistą lubującym się w ośmieszaniu systemu i że pod jego szczerą zmysłowością tkwiła wrażliwość na bestialstwo, zdolność reagowania na nie, nieulegania mu. Lecz wszystko to po zsumowaniu nie tłumaczy uporu, z jakim latem 1944 Oskar przygotowywał ostateczną przystań dla podopiecznych „Emalii”.
I nie tylko dla nich. Na początku września pojechał do Podgórza i odwiedził Madritscha, który wtedy zatrudniał w swej fabryce mundurów ponad trzy tysiące więźniów. Jego zakład też likwidowano. Miały zostać tylko maszyny do szycia, natomiast ludzie… Oskar podsunął mu myśl, że współdziałając mogliby razem wywieźć cztery tysiące ludzi i umieścić ich w jakimś bardziej bezpiecznym miejscu na Morawach.
Zasługi Madritscha będą zawsze słusznie wychwalane przez jego byłych więźniów. Za chleb i kurczęta szmuglowane do jego fabryki płacił z własnej kieszeni, ponosił przy tym stałe ryzyko. Można by rzec, że miał bardziej stały charakter niż Oskar. Nie tak błyskotliwy, nie tak łatwo ulegający obsesjom. Nie doświadczył aresztowania. Lecz był bardziej ludzki, niż pozwalało na to jego własne bezpieczeństwo; gdyby nie spryt i energia, skończyłby w Oświęcimiu.
Teraz Oskar przedstawił mu wizję obozu Madritscha-Schindlera gdzieś w wysokich Jesionikach, w jakimś zadymionym, bezpiecznym, przemysłowym miasteczku.
Pomysł przypadł Madritschowi do gustu, ale z odpowiedzią się nie spieszył. Mimo że wszyscy wiedzieli, iż wojna jest przegrana, SS było ciągle groźne, a może nawet groźniejsze niż dotychczas. Madritsch słusznie przypuszczał, że więźniowie Płaszowa w nadchodzących miesiącach znikną w obozach śmierci położonych dalej na zachód. I choć Oskar był uparty i opętany swą wizją, podobnie rzecz się miała z Głównym Urzędem SS i jego cenionymi funkcjonariuszami terenowymi: komendantami obozów koncentracyjnych.
Nie powiedział jednak „nie”. Potrzebował czasu do zastanowienia. Choć nie zdradził tego Oskarowi, to jednak bał się chyba dzielić teren fabryczny z lekkomyślnym, demonicznym typem pokroju Schindlera.
Oskar wyruszył w drogę bez wyraźnego poparcia ze strony Madritscha. Pojechał do Berlina i zaprosił na obiad pułkownika Ericha Langego.
– Mogę się przerzucić w całości na produkcję pocisków – powiedział mu. – Mogę przewieźć swoje ciężkie maszyny.
Lange był niezbędny. Mógł zagwarantować kontrakty, mógł napisać serdeczne rekomendacje, których Oskar potrzebował dla Rady Ewakuacyjnej i niemieckich urzędników na Morawach.
Później Oskar powie o tym tajemniczym oficerze sztabowym, że służył mu on stałą pomocą. Lange nadal był w stanie egzaltowanej desperacji i moralnego oburzenia, typowego dla wielu pracujących w ramach systemu, ale nie zawsze dla jego dobra.
– To się da zrobić – odpowiedział Lange – ale potrzeba będzie pieniędzy. Nie dla mnie, dla innych.
Dzięki Langemu Oskar odbył rozmowę z oficerem z Rady Ewakuacyjnej przy OKH na Bendlerstrasse. Właściwie, mówił oficer, można by ewakuację zaaprobować, ale jest jedna przeszkoda. Gubernator vel gauleiter Moraw, rządzący na zamku Liberec, prowadzi politykę niewpuszczania żydowskich obozów pracy na swój teren. Ani SS, ani Inspektoratowi Uzbrojenia nie udało się go przekonać do zmiany tej polityki. Odpowiednią osobą, z którą można by ten problem omówić, jest pewien inżynier Wehrmachtu z biura Inspektoratu Uzbrojenia w Troppau, człowiek o nazwisku Sussmuth. Od niego też Oskar będzie mógł się dowiedzieć, jakie miejsca relokacji są dostępne na Morawach. Tymczasem Herr Schindler może liczyć na poparcie Głównej Rady Ewakuacyjnej.
– Ale rozumie pan, że z powodu różnego rodzaju nacisków i spowodowanych wojną ograniczeń osobistej wygody odpowiedź będzie szybsza, jeśli w jakiś sposób okaże im pan hojność. Nam, biednym mieszczuchom, brakuje szynki, cygar, alkoholu, ubrań, kawy… takich rzeczy.
Oficer myślał chyba, że Oskar wozi ze sobą połowę przedwojennej produkcji rolnej Polski. Tymczasem, żeby skompletować prezent dla panów z Rady, Oskar musiał kupować luksusowe artykuły na berlińskim czarnym rynku. Starszy jegomość w recepcji hotelu „Adlon” zdobył dla Herr Schindlera doskonałego sznapsa za ulgową cenę 80 RM za butelkę. A panom z Rady nie można było posłać mniej niż tuzin. Kawa natomiast była na wagę złota, a za hawańskie cygara żądano już całkiem zawrotnych sum. Mimo to Oskar kupił większą ich ilość i włożył do przygotowanego wcześniej kosza. Panowie z Rady będą potrzebować dużo siły perswazji, żeby przekonać gubernatora Moraw.
W czasie gdy Oskar prowadził negocjacje Amon Göth został aresztowany.
Ktoś musiał na niego donieść. Jakiś zawistny młodszy oficer lub sumienny obywatel, który odwiedził willę komendanta i poczuł się dotknięty jej wygodami i luksusami. Starszy inspektor SS, Eckert, zaczął przyglądać się finansowym operacjom Amona. Nie interesowało go strzelanie z balkonu. Malwersacje i czarnorynkowe machinacje – owszem, jak również skargi podwładnych na zbyt surowe traktowanie.
SS aresztowało Amona, gdy ten był na urlopie u swojego ojca w Wiedniu. Przeszukano także mieszkanie, które miał w tym mieście, i znaleziono skrytkę z pieniędzmi, około 80 000 RM, których pochodzenia Amon nie potrafił w sposób zadowalający wytłumaczyć. Znaleźli także sięgający sufitu stos wzniesiony z blisko miliona papierosów. Wiedeńskie mieszkanie Amona bardziej przypominało magazyn niż stołeczne pied-à-terre.
Na pierwszy rzut oka może się wydać dziwne, że SS, a ściślej oficerowie V Biura Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, zechcieli aresztować tak wydajnego funkcjonariusza jak hauptsturmführer Göth. Ale już wcześniej badali nieprawidłowości w Buchenwaldzie i usiłowali dobrać się do komendanta Kocha. Próbowali nawet znaleźć podstawę do aresztowania niesławnego Rudolfa Hossa i przesłuchiwali wiedeńską Żydówkę, która, jak sądzili, była w ciąży z tym gwiazdorem systemu obozów. W tej sytuacji Amon, wściekły, że przeszukują mu mieszkanie, nie mógł liczyć na bezkarność.
Zawieźli go do Wrocławia i na czas śledztwa i procesu wsadzili do więzienia SS. Równocześnie jednak, przesłuchując Helenę Hirsch na okoliczność jej ewentualnego współudziału w szwindlach Amona, wykazali się nieznajomością obozowych stosunków. Dwukrotnie zabierali Helenę do celi w podziemiach koszar SS w Płaszowie na przesłuchania. Zasypywali ją pytaniami na temat kontaktów Amona z czarnym rynkiem – kim byli jego agenci, jak kierował zakładem jubilerskim w Płaszowie, zakładem krawieckim i tapicerskim. Nikt jej nie uderzył ani też jej nie groził. Byli jednak przekonani, iż ona jest członkiem gangu. Helena, jeśli kiedykolwiek marzyła o nieprawdopodobnym, cudownym ocaleniu, nigdy jednak nie ośmieliłaby się pomyśleć, że nastąpi to dzięki aresztowaniu Amona przez SS. Ale w celi przesłuchań rozsądek opuszczał ją, kiedy próbowali podciągnąć ją pod ten sam co Amona paragraf.
– Chilowicz mógłby wam pomóc – powiedziała. – Ale on nie żyje.
Byli zawodowymi policjantami i po jakimś czasie zorientowali się, że oprócz kilku drobiazgów na temat zbytkownej kuchni Götha niczego się od niej nie dowiedzą. Mogli ją zapytać o sińce na twarzy, ale wiedzieli, że nie dostaną Amona pod zarzutem sadyzmu. Kiedy prowadzili śledztwo w sprawie sadyzmu w Sachsenhausen, wyrzucili ich z obozu uzbrojeni strażnicy. W Buchenwaldzie znaleźli przeciwko komendantowi ważnego świadka, podoficera, lecz zmarł on tajemniczo w swej celi. Szef grupy śledczej SS rozkazał zaaplikować próbki pobrane z żołądka podoficera czterem rosyjskim więźniom. Patrzył, jak umierają, i zdobył tym dowód przeciwko komendantowi i lekarzowi obozowemu. Uzyskał nawet sankcję prokuratorską za morderstwo i akty sadyzmu, ale sankcja ta spowodowała tylko, że personel obozu zacieśnił szeregi i pozbył się żyjących świadków. Tak więc oficerowie V Biura nie pytali Heleny o jej obrażenia. Ograniczyli się do malwersacji i w końcu przestali ją nagabywać.
Przesłuchiwano również Mietka Pempera. Był na tyle mądry, żeby nie mówić zbyt wiele o Amonie, o jego zbrodniach. Znał tylko pogłoski na temat kombinacji Amona. Udawał niezaangażowanego, dobrze ułożonego stenotypistę materiałów jawnych.
– Herr Kommandant nigdy ze mną o tym nie mówił – brzmiały jego często powtarzane odpowiedzi.
Jednak pod tą pozą musiał skrywać takie samo pełne zdziwienia niedowierzanie, jakie odczuwała Helena Hirsch. Jeśli cokolwiek mogło mu dać szansę przetrwania, było to aresztowanie Amona. Wiedział bowiem, że kiedy Rosjanie dotrą do Tamowa, Amon podyktuje ostatni list, a następnie zamorduje stenotypistę. Mietek martwił się więc, żeby nie wypuścili Amona zbyt szybko.
Ale SS interesowały tylko spekulacje Amona. Przesłuchujący Pempera sędzia dowiedział się od oberscharführera Lorenza Landsdorfera, że hauptsturmführer Göth pozwalał żydowskiemu stenografowi przepisywać dyrektywy i plany postępowania garnizonu SS na wypadek partyzanckiego napadu na obóz. Tłumacząc Pemperowi, jak przepisać i ułożyć te plany graficznie, Amon podobno pokazał mu nawet egzemplarze podobnych planów dotyczących innych obozów koncentracyjnych. Sędzia był tak zaniepokojony ujawnieniem tajnych dokumentów żydowskiemu więźniowi, że nakazał Pempera aresztować.
Aresztowany spędził dwa pełne obaw tygodnie w celi pod koszarami SS. Nie bito go, ale był regularnie przesłuchiwany przez kolejnych śledczych Departamentu V i przez dwóch sędziów SS. Zdawało mu się, że widzi w ich oczach wyrok. Któregoś dnia podczas przesłuchania na temat planów na wypadek zagrożenia Plaszowa Pemper zapytał oficerów śledczych:
– Czemu mnie tu trzymacie? Więzienie to więzienie. I tak mam wyrok śmierci.
Był to argument obliczony na przyspieszenie zakończenia sprawy: albo wypuszczą go z celi, albo zastrzelą. Po przesłuchaniu Pemper w napięciu czekał, co będzie dalej. W końcu otworzono drzwi celi i odprowadzono go do baraku w obozie. Nie było to jednak ostatnie przesłuchanie w sprawach związanych z komendantem Göthem.
Wydaje się, że po aresztowaniu Amona jego podwładni nie spieszyli się z udzieleniem mu poparcia. Byli ostrożni. Czekali. Bosch, który wypił morze Amonowej wódki, powiedział untersturmführerowi Johnowi, że nie warto próbować przekupić inspektorów V Departamentu. A co do przełożonych Amona, to Szerner został oddelegowany do zwalczania partyzantów w Puszczy Niepołomickiej, gdzie w końcu zginął w zasadzce. Amon był w rękach ludzi z Oranienburga, a ci nigdy nie jadali obiadów w jego domu – a jeśli jadali, to albo byli wstrząśnięci jego wystawnym trybem życia, albo czuli zawiść.
Kiedy SS wypuściło Helenę Hirsch, była już służącą nowego komendanta, hauptsturmführera Büschera. Przekazał on jej przyjacielski liścik od Amona, w którym eks-komendant prosił ją o paczkę z ubraniem, romansami i powieściami detektywistycznymi oraz odrobiną alkoholu dla ulżenia pobytowi w celi. Ten list od Amona był jak list od krewnego. „Czy mogłabyś mi wyświadczyć przysługę i zebrać dla mnie następujące rzeczy?” – pisał, a zakończył w ten sposób: „Mam nadzieję wkrótce się z tobą zobaczyć”.
Tymczasem Oskar pojechał do handlowego miasta Troppau, żeby zobaczyć się z inżynierem Sussmuthem. Przywiózł wódkę i diamenty, ale w tym przypadku okazały się one zbędne. Sussmuth powiedział Oskarowi, że już rozmawiał o zakładaniu małych żydowskich obozów pracy w przygranicznych miastach Moraw, obozów, które by wytwarzały towary dla Inspektoratu Uzbrojenia. Obozy takie byłyby oczywiście pod centralną kontrolą albo Oświęcimia, albo Gross-Rosen, bowiem strefy wpływów dużych obozów koncentracyjnych sięgały poza granicę polsko-czechosłowacką. Dla więźniów małe obozy pracy były bezpieczniejsze niż wielka nekropolia samego Oświęcimia. Oczywiście Sussmuth nic nie wskórał. Zamek w Libercu odrzucił jego propozycję, a on nie miał żadnego klucza. Takim kluczem mógł być Oskar i udzielone mu przez pułkownika Langego i przez panów z Rady Ewakuacyjnej poparcie.
Sussmuth posiadał w swym biurze listę miejsc, które nadawały się na założenie zakładów ewakuowanych ze strefy działań wojennych. Niedaleko Zwittau, rodzinnego miasta Oskara, na skraju wsi Brinrilitz stała duża fabryka tekstylna, własność braci Hoffmanów z Wiednia. Poprzednio działali w branży nabiałowej w swym rodzinnym mieście, ale po przybyciu do Sudetenlandu (przyjechali tam za wojskiem, tak jak Oskar do Krakowa) szybko stali się magnatami tekstylnymi. Cały jeden pawilon ich fabryki stał bezproduktywnie, używano go jedynie jako magazynu przestarzałych maszyn przędzalniczych. Miejsce to obsługiwał węzeł kolejowy Zwittau, gdzie szwagier Schindlera zawiadywał dworcem towarowym. A jedna z linii kolejowych biegła niedaleko bramy.
– Bracia Hoffmanowie to spekulanci – powiedział Sussmuth z uśmiechem. – Mają na miejscu poparcie partii; Rada Powiatowa i sekretarz okręgowy siedzą u nich w kieszeni. Ale pan ma za sobą pułkownika Langego. Napiszę niezwłocznie do Berlina i zalecę skorzystanie z pawilonu Hoffmanów.
Oskar od dzieciństwa znał zniemczałą wieś Brinnlitz. Jej charakter narodowościowy oddawała jej nazwa, jako że Czesi nazwaliby ją Brnenec, tak jak Zwittau to po czesku Zvitava. Mieszkańcy Brinnlitz nie byliby zachwyceni sąsiedztwem tysiąca Żydów. Obywatelom Zwittau, spośród których rekrutowali się pracownicy Hoffmanów, także nie spodoba się to, że na tak późnym etapie wojny zostanie skażony ich wiejsko-przemysłowy zaścianek.
W każdym razie Oskar pojechał tam, żeby rzucić okiem na teren. Nie zbliżał się do biura, bo w ten sposób niepotrzebnie ostrzegłby „twardszego” z Hoffmanów, tego, który dyrektorował firmie. Mimo to wszedł do pawilonu nie zaczepiony. Była to staroświecka, zbudowana wokół dziedzińca piętrowa hala przemysłowa. Parter miał wysoki strop i był wypełniony maszynami i pakami wełny. Piętro musiało być przeznaczone na biura i lżejszy sprzęt. Jego posadzka nie wytrzymałaby ciężaru dużych pras. Parter nadawałby się na warsztaty DEF-u, biura i, w rogu, mieszkanie dyrektora. Na piętrze można by zakwaterować więźniów.
Obiekt bardzo przypadł mu do gustu. Pojechał do Krakowa. Nie mógł doczekać się przenosin, wydania koniecznych sum, drugiej rozmowy z Madritschem. Sussmuth mógł także znaleźć miejsce dla Madritscha – może nawet jakąś halę w Brinnlitz.
Gdy wrócił, dowiedział się, że aliancki bombowiec, zestrzelony przez myśliwiec Luftwaffe, spadł na dwa ostatnie baraki przyfabrycznego obozu. Jego poczerniały kadłub leżał pochyło na ruinach spłaszczonych baraków. W „Emalii” w tym czasie pozostawała już tylko mała grupa więźniów, potrzebna do zakończenia produkcji i utrzymania fabryki. Więźniowie ci widzieli, jak maszyna spadała w płomieniach. Wewnątrz znajdowało się dwóch ludzi; ich ciała spłonęły. Ludzie z Luftwaffe, którzy przyszli zabrać zwłoki, powiedzieli Adamowi Gardę, że to bombowiec typu Stirling, a członkowie załogi byli Australijczykami. Jeden miał w rękach zwęglone resztki angielskiej Biblii, musiał ją trzymać w czasie katastrofy. Dwóch innych wyskoczyło na spadochronach nad przedmieściami. Jednego znaleziono – zamotany w sznury zmarł od ran. Drugiego przechwycili partyzanci i gdzieś ukryli. Zadaniem Australijczyków był zrzut dla partyzantów w puszczy na wschód od Krakowa.
Jeśli Oskar potrzebował potwierdzenia swoich domysłów – to właśnie je otrzymał. Ludzie przybywali z niewyobrażalnie dalekich miasteczek głębokiej australijskiej prowincji po to, by przyspieszyć koniec Krakowa. Natychmiast zadzwonił do funkcjonariusza w biurze szefa kolei wschodniej, Gerteisa, który był odpowiedzialny za tabor kolejowy, i zaprosił go na obiad, by porozmawiać o zapotrzebowaniu DEF-u na platformy kolejowe.
W tydzień po rozmowie Oskara z Sussmuthem panowie z berlińskiej Rady Ewakuacyjnej poinformowali gubernatora Moraw, że zakłady zbrojeniowe Oskara Schindlera zostaną umieszczone w pawilonie fabryki tekstylnej Hoffmanów w Brinnlitz. W tej sytuacji urzędnicy gubernatora mogli tylko zwolnić tempo papierkowej roboty. Jednak Hoffman i inni członkowie partii w rejonie Zwittau już rozpowszechniali rezolucje przeciwko intruzom. Partyjny kreisleiter z Zwittau napisał do Berlina skargę, że Żydzi z Polski będą stanowić zagrożenie dla zdrowia morawskich Niemców. Po raz pierwszy w nowoczesnej historii tego regionu może się pojawić tyfus plamisty, a fabryczka Schindlera, mając wątpliwą wartość dla wysiłku wojennego, przyciągnie tylko alianckie bombowce, doprowadzając do zniszczenia ważnego zakładu Hoffmanów. Żydowscy przestępcy z proponowanego obozu będą liczebnie przewyższać małą i przyzwoitą ludność Brinnlitz, staną się jak rak na zdrowym ciele Zwittau.
Protesty takie nie miały najmniejszych szans powodzenia, ponieważ trafiały prosto na biurko Ericha Langego w Berlinie. Zaś apele kierowane do Troppau wyciszał poczciwy Sussmuth. Niemniej jednak na murach rodzinnego miasta Oskara pojawiły się plakaty „PRECZ Z ŻYDOWSKIMI KRYMINALISTAMI”.
A Oskar płacił. Płacił krakowskiemu Komitetowi Ewakuacyjnemu za przyspieszenie pozwolenia na przeniesienie maszyn. Wydział Gospodarki w Krakowie trzeba było zachęcić do odblokowania kont bankowych. Pieniądze nie były w tych czasach zbyt dobrym środkiem płatniczym, więc Oskar płacił towarami – kilogramami herbaty, skórzanymi butami, kawą, konserwami rybnymi. Spędzał popołudnia w uliczkach koło Rynku, targując się o astronomiczne ceny potrzebnych urzędnikom przysmaków. Inaczej bowiem, był tego pewien, kazaliby mu czekać dotąd, dopóki ostatni Żyd nie pojedzie do Oświęcimia.
To Sussmuth powiedział Oskarowi, że z Zwittau przychodzą do Inspektoratu Uzbrojenia listy oskarżające Oskara o czarnorynkowe interesy.
– Jeśli piszą do mnie – mówił – to jestem pewien, że takie same listy piszą też do dowódcy policji na Morawach, obersturmführera Otto Rascha. Powinien się pan przedstawić Raschowi i pokazać, jaki z pana czarujący gość.
Oskar znał Rascha z czasów, gdy był on dowódcą policji SS w Katowicach. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Rasch był znajomym prezesa Ferrum AG z Sosnowca, gdzie Oskar kupował stal dla swych zakładów. Jednak spiesząc do Brna, Oskar nie mógł polegać na czymś tak kruchym, jak wspólni znajomi. Wziął ze sobą diament z brylantowym szlifem, który jakimś sposobem udało mu się wprowadzić do rozmowy. Gdy kamień znalazł się po drugiej stronie biurka, interesom Oskara na froncie brneńskim nic już nie groziło.
Później Oskar oszacuje swoje wydatki na smarowanie przeprowadzki do Brinnlitz na sto tysięcy marek. Niewielu jego byłych więźniów uzna tę kwotę za przesadną, a będą i tacy, którzy kręcąc głową powiedzą: „Nie, więcej! Na pewno więcej”.
Ułożył wstępną, jak ją nazwał, listę i złożył w administracji obozu. Było na niej ponad tysiąc nazwisk – wszyscy więźniowie przyfabrycznych baraków „Emalii”, a także trochę nowych. Wśród nowych znalazła się Helena Hirsch, a Amon nie mógł protestować, bo go przy tym nie było.
Lista byłaby dłuższa, gdyby również Madritsch chciał pojechać z Oskarem na Morawy. Oskar naciskał Titscha, swego sprzymierzeńca u boku Madritscha. Ci spośród więźniów od Madritscha, którzy znajdowali się najbliżej Titscha, wiedzieli, że tworzy się lista i że są szanse, aby się na nią dostać. Tisch wprost im powiedział: „Musicie się na nią dostać. Ze wszystkich płaszowskich papierów tylko tych kilka stron nazwisk ma jakąś przyszłość”.
Ale Madritsch nie zdecydował się na przyłączenie do Oskara, na dopisanie do tej listy trzech tysięcy nowych nazwisk.
I tutaj znów, jak przystało na legendę, pojawia się niejasność co do dokładnej chronologii Oskarowej listy. Mgiełka tej niejasności nie wiąże się z samym istnieniem listy – jeden z jej egzemplarzy leży do dziś w archiwach Yad Vaszem. Nie ma też wątpliwości co do nazwisk, które przywołane przez pamięć Oskara i Titscha w ostatniej chwili zostały dopisane do oficjalnego dokumentu. Nazwiska na liście są konkretne. Ale okoliczności sprzyjają powstaniu legendy. Problem polega na tym, że listę pamięta się z taką intensywnością, że ta samym swoim żarem zamazuje obraz. Lista jest absolutnym dobrem. Lista jest życiem. Wokół jej wystrzępionych krawędzi rozpościera się ocean niepewności.
Niektórzy z wymienionych na tej liście mówią, że w willi Götha odbyło się przyjęcie dla esesmanów i przedsiębiorców, wieńczące niejako wspólnie spędzone tam chwile. Niektórzy nawet twierdzą, że zjawił się tam sam Göth, ale to akurat nie jest możliwe, bo SS nie wypuszczało aresztowanych za kaucją. Inni mówią, że przyjęcie to odbyło się w mieszkaniu Oskara, tym fabrycznym. Od przeszło dwóch lat Oskar wydawał tu wspaniałe bankiety. Jeden z więźniów z „Emalii” pamięta pierwsze godziny 1944 roku. Miał wtedy nocny dyżur. Nagle o pierwszej w nocy przyszedł Oskar i przyniósł dwa torty, dwieście papierosów i butelkę wódki.
Na płaszowskim komersie, gdziekolwiek się odbył, wśród gości znajdowali się: dr Blancke, Franz Bosch i, według niektórych, oberführer Julian Scherner, który miał akurat urlop od tropienia partyzantów. Obecni byli również Madritsch i Titsch. Ten ostatni powie później, że to wtedy Madritsch po raz pierwszy poinformował Oskara, iż nie pojedzie z nim na Morawy.
– Zrobiłem dla Żydów, co mogłem – powiedział Oskarowi.
Nie było to twierdzenie bezpodstawne. Nie dał się przekonać do wyjazdu na Morawy, choć Titsch od dłuższego czasu go do tego namawiał.
Madritsch był uczciwym człowiekiem. I doczeka się uznania tej uczciwości. Ale po prostu nie wierzył, że pomysł z Morawami zda egzamin. Gdyby wierzył, najprawdopodobniej by spróbował.
O samym przyjęciu wiadomo jeszcze to, że panowała na nim atmosfera pośpiechu, ponieważ lista Schindlera miała być oddana tego właśnie wieczora. Ten element powtarza się w relacjach wszystkich więźniów. A ci mogli opowiadać i rozszerzać historię listy tylko jeśli usłyszeli ją od Oskara, człowieka lubiącego upiększać opowiadania. Ale jej prawdziwość potwierdził na początku lat sześćdziesiątych sam Titsch.
Być może nowy, tymczasowy komendant Płaszowa, hauptsturmführer Büscher, powiedział do Oskara:
– Dość wygłupów, Oskar! Musimy zakończyć papierkową robotę i załatwić transport.
Być może był jakiś inny termin wyznaczony przez kolej i uwarunkowany dostępnością taboru.
Na końcu listy Titsch dopisał na maszynie, powyżej oficjalnych podpisów, nazwiska więźniów od Madritscha. Dodano ich prawie siedemdziesiąt – tych, które sobie Titsch i Oskar przypomnieli. Znaleźli się wśród nich Feigenbaumowie – chora na raka kości córka, kilkunastoletni syn Lutek z pewną umiejętnością naprawy maszyn do szycia. Wszystkich przeistoczono w wykwalifikowanych pracowników przemysłu zbrojeniowego. W mieszkaniu śpiewano, głośno rozmawiano, śmiano się w kłębach dymu, a w kącie Oskar i Titsch wypytywali się nawzajem o nazwiska i wytężali głowy nad zawiłościami polskiej pisowni.
W końcu Oskar położył rękę na dłoni Titscha:
– Przekroczyliśmy limit. Sprzeciwią się nawet temu, co już mamy.
Titsch nie przestawał wysilać pamięci i nazajutrz obudził się przeklinając siebie samego, bo jedno nazwisko przypomniało mu się zbyt późno. Teraz jednak był już zmęczony tą pracą. Było to bluźnierczo bliskie stwarzaniu ludzi od nowa – przez samo przypominanie sobie ich nazwisk. Nie żałował wysiłku: to, co Schindler mówił o świecie, sprawiało, że Titschowi tak trudno było w jego mieszkaniu oddychać.
Jednak liście groziło niebezpieczeństwo ze strony referenta personalnego, Marcela Goldberga. Büscherowi, nowemu komendantowi Płaszowa, który miał jedynie zwinąć obóz, nie zależało, w pewnych granicach liczbowych, kto znajdzie się na liście. Zatem Goldberg miał możliwość trochę nią manipulować. Więźniowie wiedzieli, że Goldberg bierze łapówki; wiedzieli o tym i Dresnerowie. Juda Dresner – wujek Czerwonej Geni, mąż kobiety, której odmówiono miejsca w schowku za ścianą, ojciec Janka i Danki – też wiedział. „Ojciec zapłacił Goldbergowi” – tak po prostu Dresnerowie będą później tłumaczyć fakt znalezienia się na liście Schindlera. Nigdy się nie dowiedzieli, ile zapłacił. Złotnik Wulkan wciągnął na listę siebie, żonę i syna prawdopodobnie w ten sam sposób.
Poldkowi Pfefferbergowi powiedział o liście podoficer Hans Schreiber. Dwudziestokilkuletni Schreiber miał opinię nie lepszą od każdego innego esesmana w Płaszowie, ale Pfefferberg stał się kimś w rodzaju jego faworyta, tak jak to się często zdarzało w stosunkach między poszczególnymi więźniami i personelem SS. Zaczęło się to pewnego dnia, gdy Pfefferberga wyznaczono na dowódcę grupy roboczej mającej za zadanie umyć okna baraku. Schreiber przyjrzał się szybom, znalazł smugę i zaczął wygrażać Poldkowi w sposób, który zwykle był preludium do egzekucji. Pfefferberga wyprowadziło to z równowagi; powiedział Schreiberowi, że obaj dobrze wiedzą, iż szyby są wyczyszczone doskonale, więc niech Schreiber nie szuka pretekstu, tylko od razu Poldka zastrzeli. Wybuch ten odniósł efekt przeciwny do sugerowanego: zdziwił i ułagodził Schreibera, który później zatrzymywał czasem Pfefferberga i pytał go o zdrowie jego i żony, a niekiedy nawet dawał mu jabłko dla Mili. W lecie 1944 zdesperowany Poldek zwrócił się do Schreibera o wyciągnięcie Mili z transportu kobiet wysyłanych do Stuthoffu, niesławnego obozu nad Bałtykiem. Mila była już w kolejce do bydlęcych wagonów, gdy zjawił się Schreiber, machający kartką papieru i wywołujący jej nazwisko. Innym razem, w którąś niedzielę, pijany Schreiber wszedł do baraku i przed Poldkiem i paroma innymi więźniami zaczął wylewać łzy z powodu – jak to określił – „strasznych rzeczy”, których dokonał w Płaszowie. Mówił, że chce je odpokutować na froncie wschodnim. Tak też się w końcu stało.
Teraz powiedział Poldkowi, że Schindler ma listę i że Poldek powinien zrobić wszystko, by się na nią dostać. Pfefferberg poszedł do administracji prosić Goldberga o wciągnięcie jego i Mili na listę. Przez ostatnie półtora roku Schindler często odwiedzał Pfefferberga w obozowym garażu i zawsze obiecywał mu pomóc. Ale Poldek tymczasem stał się tak dobrym spawaczem, że nadzorcy garażu, których życie zależało od jakości wykonywanej tam pracy, ani myśleli go stamtąd puścić. Teraz rękę na liście trzymał Goldberg, dodawszy do niej oczywiście również swoje nazwisko – a ten stary znajomy Oskara, niegdyś częsty gość w mieszkaniu na Straszewskiego, spodziewał się dostać na tę listę z samych tylko względów sentymentalnych.
– Masz diamenty? – spytał Goldberg.
– O czym ty mówisz? – zdziwił się Pfefferberg.
– Żeby się dostać na tę listę – odparł Goldberg, człowiek o wielkiej, acz przypadkowej władzy – trzeba diamentów.
Teraz, kiedy wiedeński meloman hauptsturmführer Göth siedział już w więzieniu, bracia Rosnerowie, nadworni muzycy, mogli się wystarać o miejsce na liście. Także Dolek Horowitz, który wcześniej umieścił żonę i dzieci w „Emalii”, przekonał Goldberga, by dołączył jego, żonę, syna i córkę. Horowitz przez cały czas pracował w głównym magazynie Płaszowa i zdołał zgromadzić spory kapitał, który przeszedł teraz w ręce Marcela Goldberga.
Wśród wpisanych na listę znaleźli się bracia Uri i Mosze Bejscy, określeni w dokumencie jako monter i kreślarz. Uri znał się na broni, a Mosze miał talent do fałszowania dokumentów. Okoliczności powstania listy są tak mgliste, że nie wiadomo, czy wpisano ich z powodu tych zdolności, czy z jakichś innych względów.
Józef Bau, lubiący ceremonie pan młody, trafił na listę nic o tym nie wiedząc. Goldbergowi wygodnie było utrzymywać wszystkich w niepewności co do obecności na liście. Biorąc pod uwagę charakter Baua, można przyjąć, że jeśli zwrócił się on osobiście do Goldberga, to chodziło mu o to, żeby dostać się na listę razem z matką i żoną. Będzie już za późno, gdy się dowie, że do Brinnlitz pojedzie sam.
Co do Sterna, to Herr Direktor wciągnął go na listę na samym początku. Stern był jedynym spowiednikiem Oskara i jego rady miały dla Oskara wielką wagę.
Począwszy od pierwszego października nie wypuszczono z Płaszowa – do fabryki kabli czy gdziekolwiek indziej – ani jednego żydowskiego więźnia. Równocześnie zaufani więźniowie w sektorze polskim zaczęli wystawiać straże przy barakach, aby nie dopuścić do handlowania chlebem między Żydami a Polakami. Cena nielegalnego bochenka osiągnęła poziom trudny do wyrażenia w złotówkach. W przeszłości można było kupić bochenek za płaszcz, natomiast dwieście pięćdziesiąt gramów – za czysty podkoszulek. Teraz – jak u Goldberga – trzeba było diamentów.
W pierwszym tygodniu października Oskar i Bankier odwiedzili w jakimś celu Płaszów i jak zwykle poszli zobaczyć się ze Sternem do Biura Budowlanego, znajdującego się w głębi korytarza za nie istniejącym już gabinetem Amona. Teraz można tu było rozmawiać swobodniej niż dawniej. Stern powiedział Schindlerowi o astronomicznej cenie żytniego chleba. Oskar zwrócił się do Bankiera:
– Trzeba dać Weichertowi pięćdziesiąt tysięcy złotych.
Dr Michał Weichert był przewodniczącym Żydowskiego Biura Pomocy, dawniej Samopomocy Żydowskiej. Pozwalano jemu i jego urzędowi działać ze względów kosmetycznych i częściowo z powodu koneksji Weicherta w Niemieckim Czerwonym Krzyżu. Wielu polskich Żydów nie miało do niego zaufania, co nawiasem mówiąc spowodowało, że po wojnie Weichert stanął przed sądem. Zresztą został uniewinniony. Ale wtedy Weichert był jedynym człowiekiem, który potrafił szybko znaleźć chleb za pięćdziesiąt tysięcy złotych i dostarczyć go do Płaszowa.
Rozmowa Sterna i Oskara potoczyła się dalej. Suma pięćdziesięciu tysięcy złotych była jedynie obiter dicta ich rozmowy o niespokojnych czasach i o tym, jak się miewa Amon we wrocławskiej celi. Jeszcze tego samego dnia, pod ładunkami materiałów, węgla, złomu żelaznego, przeszmuglowano z miasta czarnorynkowy chleb. W ciągu jednego dnia cena spadła do zwykłego poziomu.
Był to przykład wspólnej działalności Oskara i Sterna, po nim przyjdą dalsze.