XXII

Nie wie­my, w ja­kim sta­nie du­cha Oskar Schin­dler spę­dził 13 mar­ca, ostat­ni i naj­gor­szy dzień li­kwi­da­cji get­ta. W każ­dym ra­zie jesz­cze przed po­wro­tem swo­ich pra­cow­ni­ków z Pła­szo­wa był zno­wu go­to­wy do zbie­ra­nia da­nych, któ­re prze­ka­zał na­stęp­nie Se­dlac­ko­wi pod­czas jego na­stęp­nej wi­zy­ty w Kra­ko­wie. Od więź­niów do­wie­dział się, że Zwang­sar­be­it­sla­ger Pła­szów (tak na­zy­wał się obóz w biu­ro­kra­tycz­nym ję­zy­ku SS) nie jest wca­le kró­le­stwem ra­cjo­na­li­zmu. Göth, da­jąc upust swo­jej ży­wio­ło­wej nie­chę­ci do in­ży­nie­rów, po­zwo­lił straż­ni­kom po­bić Zyg­mun­ta Grün­ber­ga do nie­przy­tom­no­ści. Za­wie­zio­no go co praw­da do szpi­ta­la przy sek­to­rze ko­bie­cym, ale uczy­nio­no to tak póź­no, by wszel­ka po­moc oka­za­ła się już cał­ko­wi­cie zbęd­na. Od więź­niów je­dzą­cych w „Ema­lii” gę­stą po­łu­dnio­wą zupę do­wie­dział się tak­że, że Pła­szo­wa uży­wa się nie tyl­ko jako obo­zu pra­cy, ale rów­nież jako miej­sca eg­ze­ku­cji. Cały obóz sły­szał od­gło­sy tych eg­ze­ku­cji, a nie­któ­rzy więź­nio­wie byli ich na­ocz­ny­mi świad­ka­mi.

Na przy­kład wię­zień M.{5}, któ­ry przed woj­ną miał fir­mę de­ko­ra­tor­ską w Kra­ko­wie. W pierw­szych dniach obo­zu M. urzą­dzał es­es­ma­nom wil­le, któ­re sta­ły przy dro­dze na pół­noc od obo­zu. Jak każ­dy szcze­gól­nie ce­nio­ny fa­cho­wiec, M. cie­szył się sto­sun­ko­wo dużą swo­bo­dą ru­chów. Pew­ne­go po­po­łu­dnia wio­sną 1943 roku szedł z wil­li unter­sturm­füh­re­ra Leo Joh­na w stro­nę wznie­sie­nia zwa­ne­go Chu­jo­wą Gór­ką, na któ­re­go grzbie­cie stał au­striac­ki fort ziem­ny. Za­nim skrę­cił w dół zbo­cza, w kie­run­ku fa­brycz­ne­go dzie­dziń­ca, mu­siał przy­sta­nąć i prze­pu­ścić woj­sko­wą cię­ża­rów­kę, któ­ra mo­zol­nie wspi­na­ła się pod górę. M. za­uwa­żył, że pod plan­de­ką znaj­du­ją się ko­bie­ty, strze­żo­ne przez ubra­nych na bia­ło Ukra­iń­ców. M. ukrył się mię­dzy ster­ta­mi drew­na, skąd przez wy­rwę w wale ziem­ne­go for­tu mógł ob­ser­wo­wać, co się dzie­je. Zo­ba­czył, że cię­ża­rów­ka się za­trzy­ma­ła i że znaj­du­ją­ce się w niej ko­bie­ty wy­sa­dzo­no i jesz­cze ubra­ne, po­nie­waż od­mó­wi­ły ob­na­że­nia się, po­pro­wa­dzo­no w głąb for­tu. Krzy­kli­we roz­ka­zy pa­da­ły z ust es­es­ma­na Ed­mun­da Zdro­jew­skie­go. Pod­ofi­ce­ro­wie, Ukra­iń­cy, cho­dzi­li wśród więź­nia­rek i bili je trzon­ka­mi ba­tów. M. są­dził, że to Ży­dów­ki, praw­do­po­dob­nie schwy­ta­ne z aryj­ski­mi pa­pie­ra­mi i przy­wie­zio­ne tu z Mon­te­lu­pich. Nie­któ­re krzy­cza­ły przy ude­rze­niach, inne mil­cza­ły, być może dla­te­go, by nie da­wać Ukra­iń­com sa­tys­fak­cji. Jed­na z nich za­in­to­no­wa­ła Sze­ma Ji­sro­el, a po­zo­sta­łe za­wtó­ro­wa­ły. Stro­fy pie­śni po­pły­nę­ły dziar­sko po­nad for­tem, jak­by ko­bie­ty, któ­re jesz­cze do wczo­raj uda­wa­ły zwy­kłe aryj­ki, wła­śnie zda­ły so­bie spra­wę, że sko­ro nie mu­szą już skry­wać przy­na­leż­no­ści ra­so­wej, mają-jak nikt inny – moż­li­wość za­ma­ni­fe­sto­wa­nia swej od­ręb­no­ści ple­mien­nej przed Zdro­jew­skim i Ukra­iń­ca­mi. Ku­lą­ce się od wio­sen­ne­go chło­du i by ukryć swą na­gość ko­bie­ty za­strze­lo­no, a w nocy Ukra­iń­cy wy­wieź­li tacz­ka­mi ich cia­ła i za­ko­pa­li w la­sku za obo­zem.

Lu­dzie w po­ło­żo­nym ni­żej obo­zie rów­nież sły­sze­li od­gło­sy eg­ze­ku­cji na wzgó­rzu o tak nie­przy­zwo­itej na­zwie. Nie­któ­rzy wma­wia­li so­bie, że to par­ty­zan­tów tam roz­strze­li­wu­ją, krnąbr­nych mark­si­stów, zwa­rio­wa­nych na­cjo­na­li­stów. Uwa­ża­li, że tam na gór­ce to inny kraj. Wy­star­czy tu, wśród obo­zo­wych dru­tów, do­brze się za­cho­wy­wać, a nie wy­lą­du­je się na wzgó­rzu. Ale trzeź­wiej my­ślą­cy ro­bot­ni­cy Schin­dle­ra, ma­sze­ru­ją­cy koło fa­bry­ki ka­bli w kie­run­ku Za­bło­cia, do­my­śla­li się, dla­cze­go więź­niów z Mon­te­lu­pich roz­strze­li­wu­je się w au­striac­kim for­cie, wie­dzie­li, dla­cze­go SS nie przej­mu­je się, gdy cię­ża­rów­ki ze ska­zań­ca­mi przy­by­wa­ją na oczach więź­niów, gdy od­gło­sy eg­ze­ku­cji sły­chać w ca­łym Pła­szo­wie. SS nie uwa­ża­ło po­pu­la­cji obo­zo­wej za po­ten­cjal­ne­go, przy­szłe­go świad­ka zbrod­ni. Gdy­by trosz­czo­no się o ewen­tu­al­ne sądy, o przy­szłe ma­so­we ze­zna­nia, za­bra­no by te ko­bie­ty głę­biej w las. Na­le­ża­ło za­tem wy­cią­gnąć wnio­sek, i Oskar tak wła­śnie po­stą­pił, że fort na gór­ce nie jest od­dziel­nym od Pła­szo­wa świa­tem, i że za­rów­no ci wie­zie­ni do for­tu, jak i ci za­mknię­ci za dru­ta­mi są ska­za­ni na śmierć.


Gdy pierw­sze­go dnia rano ko­men­dant Göth wy­szedł ze swej wil­li i za­mor­do­wał przy­pad­ko­we­go więź­nia, to i ten fakt, po­dob­nie jak pierw­szą eg­ze­ku­cję na gór­ce, uzna­no za wy­da­rze­nie wy­jąt­ko­we, ode­rwa­ne od przy­szłe­go zwy­kłe­go ży­cia obo­zo­we­go. Tym­cza­sem za­bój­stwa w for­cie już wkrót­ce oka­żą się czymś po­wsze­dnim, tak samo jak po­ran­ne po­lo­wa­nia Amo­na.

W ko­szu­li, bry­cze­sach i wy­glan­so­wa­nych przez or­dy­nan­sa bu­tach wy­cho­dził na scho­dy swo­jej tym­cza­so­wej re­zy­den­cji (oka­zal­szy dom re­mon­to­wa­no dla nie­go na dru­gim koń­cu obo­zu). Gdy na­de­szło lato, cho­dził bez ko­szu­li, po­nie­waż uwiel­biał słoń­ce. Ale w tym jesz­cze cza­sie stał w ubra­niu, w któ­rym jadł śnia­da­nie, z lor­net­ką w jed­nej ręce i ka­ra­bi­nem snaj­per­skim w dru­giej i lu­stro­wał te­ren obo­zu, pra­cę w ka­mie­nio­ło­mie, więź­niów pcha­ją­cych i cią­gną­cych wóz­ki po szy­nach, któ­re bie­gły przed jego drzwia­mi. Kto pod­niósł wzrok i spoj­rzał na nie­go, wi­dział dym z pa­pie­ro­sa, któ­re­go Göth trzy­mał w ustach jak ktoś, kto jest zbyt za­ję­ty, żeby pod­czas pa­le­nia odło­żyć swo­je na­rzę­dzia pra­cy. Któ­re­goś z pierw­szych dni dzia­ła­nia obo­zu wy­szedł w ten spo­sób przed drzwi swo­je­go domu i za­strze­lił więź­nia, jego zda­niem zbyt mało się przy­kła­da­ją­ce­go do pcha­nia wy­ła­do­wa­ne­go wa­pie­niem wa­go­ni­ka. Nikt nie wie­dział do­kład­nie, dla­cze­go Amon upa­trzył so­bie aku­rat tego więź­nia – a Amon nie mu­siał uza­sad­niać swo­ich czy­nów. Je­den strzał z pro­gu drzwi wy­rwał nie­szczę­śni­ka z gru­py pcha­ją­cych i rzu­cił go bo­kiem na dro­gę. Po­zo­sta­li oczy­wi­ście prze­sta­li pchać, ich mię­śnie za­sty­gły w ocze­ki­wa­niu na ogól­ną jat­kę. Lecz Amon, marsz­cząc brwi, mach­nię­ciem ręki ka­zał im je­chać da­lej; być może chciał w ten spo­sób po­wie­dzieć, że na ra­zie jest za­do­wo­lo­ny z ja­ko­ści wy­ko­ny­wa­nej dla nie­go pra­cy.

Oprócz tych wy­bry­ków Amon ła­mał rów­nież jed­ną z obiet­nic da­nych przed­się­bior­com. Do Oska­ra za­dzwo­nił Ma­dritsch. Chciał, aby obaj zło­ży­li skar­gę. Amon obie­cał, że nie bę­dzie in­ge­ro­wał w we­wnętrz­ne spra­wy za­kła­dów. A jed­nak te­raz opóź­niał przyj­ście pra­cow­ni­ków do fa­bry­ki, bo ca­ły­mi go­dzi­na­mi trzy­mał obóz na ape­lach. Ma­dritsch opo­wie­dział, jak w któ­rymś z ba­ra­ków Niem­cy zna­leź­li ziem­niak, i że każ­dy wię­zień z tego ba­ra­ku na oczach ca­łe­go obo­zu otrzy­mał pu­blicz­ną chło­stę na oczach ty­się­cy współ­więź­niów. A prze­cież tro­chę cza­su po­trze­ba, żeby kil­ka­set osób spu­ści­ło spodnie czy majt­ki, pod­cią­gnę­ło ko­szu­le czy su­kien­ki i otrzy­ma­ło po dwa­dzie­ścia pięć plag. Ka­ra­ny wię­zień gło­śno, po nie­miec­ku li­czył ude­rze­nia, wy­rę­cza­jąc tym sa­mym wy­ko­nu­ją­cych chło­stę Ukra­iń­ców. To też był po­mysł Götha. A je­śli ofia­ra po­gu­bi­ła się w ra­chu­bie, za­czy­na­ło się od po­cząt­ku. Ape­le ko­men­dan­ta Götha na pla­cu ape­lo­wym peł­ne były ta­kich cza­so­chłon­nych sztu­czek.

Dla­te­go ro­bot­ni­cy z wie­lo­go­dzin­nym opóź­nie­niem przy­by­wa­li do za­kła­dów odzie­żo­wych Ma­drit­scha w Pła­szo­wie i o do­dat­ko­wą go­dzi­nę póź­niej do fa­bry­ki Oska­ra na Li­po­wej. Na do­da­tek przy­cho­dzi­li roz­trzę­sie­ni, nie­zdol­ni do sku­pie­nia się, opo­wia­da­li, co Amon, John czy Sche­idt, czy jesz­cze inny ofi­cer zro­bił rano. Oskar po­skar­żył się zna­jo­me­mu in­ży­nie­ro­wi In­spek­to­ra­tu Uzbro­je­nia. Ten po­wie­dział, że nie war­to cho­dzić z tym do sze­fów po­li­cji. „Oni nie wal­czą w tej sa­mej woj­nie co my”. Oskar do­szedł do wnio­sku, że musi za­trzy­mać swo­ich lu­dzi na wła­snym te­re­nie, że zbu­du­je wła­sny obóz.

Po­mysł roz­ba­wił in­ży­nie­ra.

– Gdzie ich po­mie­ścisz, sta­ry? Nie masz zbyt wie­le miej­sca.

– Je­śli znaj­dę miej­sce – za­py­tał Oskar – czy na­pi­szesz re­ko­men­da­cję?

Uzy­skaw­szy zgo­dę in­ży­nie­ra, Oskar za­te­le­fo­no­wał do miesz­ka­ją­cych na Stra­do­miu star­szych pań­stwa Biel­skich. Był cie­ka­wy, czy ze­chcą sprze­dać par­ce­lę, któ­ra przy­le­ga do jego fa­bry­ki. Po­je­chał, żeby się z nimi zo­ba­czyć. Byli nim za­chwy­ce­ni. Po­nie­waż za­wsze go nu­dził ry­tu­ał tar­go­wa­nia, od razu za­pro­po­no­wał cenę jak z cza­sów pro­spe­ri­ty. Po­czę­sto­wa­li go her­ba­tą i pod­nie­ce­ni do­brym in­te­re­sem spro­wa­dzi­li ad­wo­ka­ta, by na miej­scu spi­sał umo­wę. Od Biel­skich Oskar po­je­chał do Amo­na i grzecz­nie go za­wia­do­mił, że ma za­miar otwo­rzyć pod­obóz Pła­szo­wa na wła­snym te­re­nie fa­brycz­nym. Amo­no­wi po­mysł przy­padł do gu­stu.

– Je­śli góra SS się zgo­dzi – po­wie­dział – mo­żesz li­czyć na moją współ­pra­cę, o ile nie bę­dziesz chciał mo­jej or­kie­stry i mo­jej słu­żą­cej.

Na­stęp­ne­go dnia za­aran­żo­wa­no ofi­cjal­ne spo­tka­nie z obe­rfüh­re­rem Szer­ne­rem na Po­mor­skiej. Dziw­nym spo­so­bem i Amon, i Scher­ner wie­dzie­li od razu, że Oskar zgo­dzi się po­kryć wszyst­kie kosz­ty no­we­go obo­zu. Wy­czu­li, że je­śli Oskar wy­su­wa ar­gu­ment eko­no­micz­ny – „chcę mieć swo­ich lu­dzi na swo­im te­re­nie, żeby peł­niej wy­ko­rzy­stać ich siłę ro­bo­czą” – to rów­no­cze­śnie kie­ru­je się ja­kąś bar­dziej oso­bi­stą pa­sją, przy któ­rej kosz­ty nie gra­ją roli. Uwa­ża­li go za po­rząd­ne­go go­ścia, któ­re­go jak wi­rus do­tknę­ła ży­do­ma­nia. Z ese­sow­skiej teo­rii, iż ge­niusz ży­dow­ski zdo­mi­no­wał świat i jest zdol­ny osią­gnąć ma­gicz­ne wręcz efek­ty, wy­cią­gnę­li wnio­sek, że Herr Schin­dle­ro­wi na­le­ży współ­czuć w taki sam spo­sób jak księ­ciu za­mie­nio­ne­mu w żabę. Lecz za swo­ją cho­ro­bę musi za­pła­cić.

Wy­ma­ga­nia obe­rgrup­pen­füh­re­ra Frie­dri­cha Wil­hel­ma Kru­ge­ra, sze­fa po­li­cji Ge­ne­ral­nej Gu­ber­ni i prze­ło­żo­ne­go Szer­ne­ra i Czur­dy, wy­ni­ka­ły z prze­pi­sów usta­no­wio­nych przez Sek­cję Obo­zów Kon­cen­tra­cyj­nych Głów­ne­go Urzę­du Ad­mi­ni­stra­cyj­no-Go­spo­dar­cze­go SS z ge­ne­ra­łem Oswal­dem Po­hlem na cze­le, mimo że Pła­szów nie pod­le­gał jesz­cze urzę­do­wi Po­hla. Pod­sta­wo­we re­gu­ły po­do­bo­zu pra­cy przy­mu­so­wej SS obej­mo­wa­ły wznie­sie­nie ogro­dzeń trzy­me­tro­wej wy­so­ko­ści, wież straż­ni­czych w prze­pi­so­wych, za­leż­nych od dłu­go­ści ob­wo­du ogro­dze­nia od­stę­pach, la­tryn, ba­ra­ków, izby cho­rych, ga­bi­ne­tu den­ty­stycz­ne­go, łaź­ni z od­wszal­nią, za­kła­du fry­zjer­skie­go, skle­pu spo­żyw­cze­go, pral­ni, biu­ra, wy­ko­na­nej so­lid­niej niż ba­ra­ki straż­ni­cy itd., itp. Amon, Szer­ner i Czur­da spo­dzie­wa­li się, że Oskar po­kry­je wszyst­kie kosz­ta tak jak na­le­ży, nie­za­leż­nie od tego, czy zro­bi to z po­bu­dek eko­no­micz­nych, czy z po­wo­du ka­ba­li­stycz­nych cza­rów, w któ­rych mocy się zna­lazł.

Mimo że ka­za­li Oska­ro­wi pła­cić, jego pro­po­zy­cja od­po­wia­da­ła im. Sie­dem­dzie­siąt ki­lo­me­trów na wschód od Kra­ko­wa, w Tar­no­wie, też było get­to, któ­re pla­no­wa­no wkrót­ce zli­kwi­do­wać – a wte­dy jego lud­ność bę­dzie mu­siał wchło­nąć Pła­szów, tak jak wchła­nia te­raz ty­sią­ce Ży­dów przy­by­wa­ją­cych ze szte­tli po­łu­dnio­wej Pol­ski. Pod­obóz na Li­po­wej zmniej­szy cia­sno­tę.

Amon ro­zu­miał też, choć ni­g­dy tego sze­fom po­li­cji gło­śno nie po­wie, że nie bę­dzie po­trze­by zbyt skru­pu­lat­nie prze­strze­gać wy­ma­ga­nych przez dy­rek­ty­wy Po­hla norm żyw­no­ścio­wych dla obo­zu na Li­po­wej. Amon, któ­ry bez­kar­nie strze­lał do lu­dzi z pro­gu swe­go domu i któ­ry po­dzie­lał ofi­cjal­ny po­gląd, że w Pła­szo­wie po­wi­nien pa­no­wać nie­do­syt, już sprze­da­wał pe­wien pro­cent przy­dzia­łów obo­zo­wych na wol­nym ryn­ku po­przez swe­go agen­ta, Żyda o na­zwi­sku Wi­lek Chi­lo­wicz, ma­ją­ce­go kon­tak­ty z dy­rek­to­ra­mi fa­bryk, han­dla­rza­mi i re­stau­ra­to­ra­mi w Kra­ko­wie.

Dr Alek­san­dro­wicz Bi­ber­ste­in, też wię­zień Pła­szo­wa, stwier­dził, że dzien­na ra­cja wa­ha­ła się mię­dzy 700 a 1100 ka­lo­rii. Na śnia­da­nie wię­zień otrzy­my­wał pół li­tra czar­nej kawy o sma­ku żo­łę­dzi i ka­wa­łek chle­ba wa­żą­cy 175 gra­mów, jed­ną ósmą okrą­głe­go bo­chen­ka, od­bie­ra­ne­go co rano przez dy­żur­nych obo­zo­wej kuch­ni z pie­kar­ni. Po­nie­waż głód jest siłą de­struk­tyw­ną, każ­dy dy­żur­ny, kie­dy kro­ił chleb, od­wra­cał się od więź­niów i wo­łał: „Kto chce ten ka­wa­łek? A ten?” W po­łu­dnie roz­da­wa­no zupę – mar­chew­ka, bu­ra­ki, sago. Raz zupa była bar­dziej tre­ści­wa, in­nym ra­zem mniej. Lep­sze je­dze­nie przy­by­wa­ło ra­zem z gru­pa­mi ro­bo­czy­mi wra­ca­ją­cy­mi co wie­czór do obo­zu. Pod płasz­czem moż­na było prze­nieść ma­łe­go kur­cza­ka, w no­gaw­ce spodni – fran­cu­ską buł­kę. Amon pró­bo­wał temu prze­szko­dzić, ka­zał straż­ni­kom prze­szu­ki­wać przed blo­kiem ad­mi­ni­stra­cji po­wra­ca­ją­ce o zmierz­chu bry­ga­dy. Nie chciał, by wstrzy­my­wa­no pro­ces na­tu­ral­ne­go wy­cień­cze­nia i żeby jego trans­ak­cjom, do­ko­ny­wa­nym za po­śred­nic­twem Chi­lo­wi­cza, za­bra­kło „ide­olo­gicz­ne­go wia­tru”. Po­nie­waż nie roz­piesz­czał swo­ich więź­niów, do­szedł do wnio­sku, że Oskar za­bie­ra­jąc ty­siąc Ży­dów bę­dzie im do­ga­dzał na wła­sny ra­chu­nek, bez re­gu­lar­nych do­staw chle­ba i bu­ra­ków z pła­szow­skich ma­ga­zy­nów.

Oskar mu­siał po­mó­wić nie tyl­ko z sze­fa­mi po­li­cji re­gio­nu kra­kow­skie­go. Po­szedł na tyły swo­jej fa­bry­ki i po­roz­ma­wiał też z są­sia­da­mi. Za nędz­ny­mi cha­łup­ka­mi, zbu­do­wa­ny­mi z Je­re­tho­we­go drew­na, sta­ła fa­bry­ka grzej­ni­ków Kur­ta Ho­der­ma­na. Za­trud­niał on gro­ma­dę Po­la­ków i oko­ło stu więź­niów Pła­szo­wa. Po prze­ciw­nej stro­nie znaj­do­wa­ła się fa­bry­ka opa­ko­wań Je­re­tha, pod ko­mi­sa­rycz­nym nad­zo­rem nie­miec­kie­go in­ży­nie­ra Kuhn­pa­sta. Ale pła­szo­wia­cy sta­no­wi­li u nich tak mały uła­mek za­ło­gi, że po­mysł Oska­ra nie wzbu­dził tu en­tu­zja­zmu. Nie zgła­sza­li jed­nak sprze­ci­wu. Oskar bo­wiem za­pro­po­no­wał, że umie­ści ich Ży­dów o pięć­dzie­siąt me­trów od miej­sca pra­cy. Te­raz cho­dzi­li do za­kła­dów pięć ki­lo­me­trów.

Po­tem Oskar po­szedł kil­ka ulic da­lej, by po­mó­wić z in­ży­nie­rem Schmi­lew­skim z biu­ra gar­ni­zo­nu We­hr­mach­tu. Schmi­lew­ski też za­trud­niał bry­ga­dę więź­niów z Pła­szo­wa. I nie miał za­strze­żeń. Jego na­zwi­sko, a tak­że na­zwi­ska Kuhn­pa­sta i Ho­der­ma­na, do­łą­czo­no do po­da­nia, któ­re Schin­dler wy­słał na Po­mor­ską.

Ese­sow­scy mier­ni­czy przy­by­li do „Ema­lii” i kon­fe­ro­wa­li z mier­ni­czym Ste­in­hau­se­rem, sta­rym zna­jo­mym Oska­ra z In­spek­to­ra­tu Uzbro­je­nia. Sta­li, nie­chęt­nie pa­trząc na te­ren, i py­ta­li o ka­na­li­za­cję. Oskar za­pro­sił ich na górę, do swo­je­go ga­bi­ne­tu, na po­ran­ną kawę i lamp­kę ko­nia­ku, a po­tem wszy­scy roz­sta­li się po przy­ja­ciel­sku. W cią­gu kil­ku dni po­da­nie o za­ło­że­nie po­do­bo­zu pra­cy przy­mu­so­wej na za­ple­czu fa­bry­ki zo­sta­ło za­ła­twio­ne po­zy­tyw­nie.

Tego roku DEF osią­gnie rocz­ny ob­rót w wy­so­ko­ści pięt­na­stu mi­lio­nów ośmiu­set ty­się­cy ma­rek. W tej sy­tu­acji kwo­ta trzy­stu ty­się­cy ma­rek, któ­re Oskar mu­siał wy­dać na ma­te­ria­ły bu­dow­la­ne, nie była za­bój­cza. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak był to do­pie­ro po­czą­tek wy­dat­ków Oska­ra.

Wy­słał proś­bę do Bau­le­itung, biu­ra bu­dow­la­ne­go w Pła­szo­wie, o wy­po­ży­cze­nie mło­de­go in­ży­nie­ra na­zwi­skiem Adam Gar­dę. Gar­dę pra­co­wał wła­śnie przy bu­do­wie ba­ra­ków w Pła­szo­wie. Po­zo­sta­wiw­szy wska­zów­ki dla bu­dow­ni­czych, szedł te­raz pod stra­żą na Li­po­wą nad­zo­ro­wać bu­do­wę obo­zu Oska­ra. Gdy pierw­szy raz zna­lazł się na Za­bło­ciu, za­stał dwie pro­ste budy, za­ję­te przez bli­sko czte­ry­stu więź­niów. Ogro­dze­nia strzegł od­dział SS, ale więź­nio­wie po­wie­dzie­li Gar­de­mu, że Oskar nie wpusz­cza SS na te­ren bu­do­wy ani do hal fa­brycz­nych, z wy­jąt­kiem oczy­wi­ście wyż­szych ran­gą in­spek­to­rów, je­śli tacy mie­li ocho­tę po­pa­trzeć. Mó­wi­li też, że Oskar nie ża­łu­je wód­ki ma­łe­mu gar­ni­zo­no­wi SS przy „Ema­lii” i że es­es­ma­ni są za­do­wo­le­ni ze swe­go losu. Gar­de pa­trząc na więź­niów „Ema­lii”, sie­dzą­cych wśród po­roz­sy­cha­nych, kru­chych de­sek dwóch ba­ra­ków, mę­skie­go i ko­bie­ce­go, do­szedł do wnio­sku, że są za­do­wo­le­ni. Sami sie­bie na­zy­wa­li Schin­dler­ju­den, uży­wa­jąc tego okre­śle­nia jako wy­ra­zu ostroż­nych sa­mo­gra­tu­la­cji. Po­dob­nie czło­wiek wy­cho­dzą­cy z za­wa­łu ser­ca może okre­ślić się jako szczę­śli­wy wy­bra­niec losu.

Wy­ko­pa­no pry­mi­tyw­ne la­try­ny; ich obec­ność in­ży­nier Gar­de, choć apro­bo­wał dzie­ło, wy­czuł no­sem już przy bra­mie fa­bry­ki. Po­trze­bom hi­gie­ny oso­bi­stej słu­ży­ła pom­pa na dzie­dziń­cu DEF-u.

Oskar po­pro­sił Gar­de­go, by przy­szedł do ga­bi­ne­tu i spoj­rzał na pla­ny. Sześć ba­ra­ków dla ty­sią­ca dwu­stu lu­dzi. Kuch­nia z tej stro­ny, ba­rak SS – Oskar tym­cza­so­wo za­kwa­te­ro­wał SS w czę­ści fa­bry­ki – poza dru­ta­mi, z tyłu.

– Chcę tu mieć prysz­ni­ce i pral­nię jak się pa­trzy – po­wie­dział Oskar. – Mam spa­wa­czy, któ­rzy po­tra­fią to pod pań­skim kie­run­kiem zro­bić. Ty­fus – mruk­nął uśmie­cha­jąc się w stro­nę Gar­de­go. – Nikt z nas nie chce ty­fu­su. W Pła­szo­wie wszy już gry­zą. Chce­my mieć moż­li­wość go­to­wa­nia odzie­ży.

Adam Gar­de z wiel­ką przy­jem­no­ścią cho­dził na Li­po­wą. Dwo­je in­ży­nie­rów uka­ra­no już w Pła­szo­wie za po­sia­da­nie dy­plo­mów, ale w DEF-ie eks­per­ci byli na­dal eks­per­ta­mi. Pew­ne­go ran­ka, gdy ma­sze­ro­wał Wie­lic­ką w stro­nę Za­bło­cia, nie spie­sząc się i nie bę­dąc po­pę­dza­nym przez Ukra­iń­ca-straż­ni­ka, wśród chłop­skich fur­ma­nek po­ja­wi­ła się na­gle czar­na li­mu­zy­na i za­ha­mo­wa­ła gwał­tow­nie tuż przy nim. Wy­ło­nił się z niej Unter­sturm­füh­rer Göth. Z jego spoj­rze­nia moż­na było wy­wnio­sko­wać, że py­ta­nia, któ­re za­da­je, nie są ot, ta­kie so­bie.

– Je­den wię­zień, je­den straż­nik – za­uwa­żył Göth. – Co to ma zna­czyć?

Ukra­iniec za­mel­do­wał po­słusz­nie, że otrzy­mał roz­kaz eskor­to­wać tego więź­nia co rano do Herr Oska­ra Schin­dle­ra. Za­rów­no straż­nik, jak i Gar­de mie­li na­dzie­ję, że na­zwi­sko Oska­ra za­pew­ni im bez­pie­czeń­stwo.

– Je­den straż­nik, je­den wię­zień… – po­wtó­rzył ko­men­dant i wsiadł z po­wro­tem do auta, nie roz­wią­zu­jąc spra­wy w ża­den ra­dy­kal­ny spo­sób.

Kil­ka go­dzin póź­niej Amon za­trzy­mał Wil­ka Chi­lo­wi­cza, któ­ry oprócz roli agen­ta spra­wo­wał jesz­cze funk­cję sze­fa ży­dow­skiej po­li­cji obo­zo­wej, tak zwa­nych „stra­ża­ków”. Sym­che Spi­ra, do nie­daw­na Na­po­le­on get­ta, na­dal tam miesz­kał – spę­dzał każ­dy dzień na po­szu­ki­wa­niu dia­men­tów, zło­ta i go­tów­ki ukry­tej i nie zgło­szo­nej przez lu­dzi, któ­rzy byli te­raz po­pio­łem na szpil­kach beł­żec­kich la­sów. Ale w Pła­szo­wie Spi­ra nie miał wła­dzy. W Pła­szo­wie wła­dał Chi­lo­wicz, choć nikt nie wie­dział, cze­mu. Może Wil­li Kun­de wspo­mniał o nim Amo­no­wi, może Amon po­znał się na nim i jego styl przy­padł mu do gu­stu. W każ­dym ra­zie Wi­lek zo­stał oto na­gle sze­fem pła­szow­skich „stra­ża­ków”, roz­daw­cą cza­pek i opa­sek wła­dzy w tym pod­łym kró­le­stwie; a że po­dob­nie jak Sym­che wy­obraź­nię miał ogra­ni­czo­ną, więc przy­rów­ny­wał swą wła­dzę do wła­dzy ce­za­rów.

Göth pod­szedł do tego pod­rzęd­ne­go Se­ja­na i po­wie­dział mu, żeby ode­słał Ada­ma Gar­dę do Schin­dle­ra na sta­łe i w ten spo­sób bę­dzie go miał z gło­wy.

– In­ży­nie­rów mamy na kopy – rzu­cił z nie­sma­kiem. Miał na my­śli to, że za­wód in­ży­nie­ra był dla pol­skich Ży­dów, wo­bec za­ka­zu wstę­pu na stu­dia me­dycz­ne, sto­sun­ko­wo ła­two osią­gal­ny.

– Ale naj­pierw – do­dał Amon – za­nim pój­dzie do „Ema­lii”, musi skoń­czyć pra­cę przy mo­jej cie­plar­ni.

Wia­do­mość za­sta­ła Ada­ma Gar­dę na jego miej­scu wśród czte­ro­po­zio­mo­wych prycz ba­ra­ku 21. Zo­sta­nie ode­sła­ny na Za­bło­cie po wy­ko­na­niu za­da­nia. Bę­dzie bu­do­wał na ty­łach wil­li Götha, gdzie, jak Re­iter i Grün­berg mo­gli­by mu po­wie­dzieć, wszyst­ko mo­gło się zda­rzyć.

W trak­cie tej bu­do­wy win­do­wa­no do góry dużą bel­kę na ka­le­ni­cę Amo­no­wej cie­plar­ni. Na­gle Adam Gar­dę usły­szał psy ko­men­dan­ta, Rol­fa i Ral­fa. Te wzię­te z ko­mik­su imio­na brzmia­ły­by za­baw­nie, gdy­by nie to, że w ubie­głym ty­go­dniu Amon po­zwo­lił swo­im pu­pi­lom ro­ze­rwać pierś więź­niar­ce po­dej­rza­nej o próż­no­wa­nie. Sam Amon, ze swym moc­no nie­peł­nym wy­kształ­ce­niem tech­nicz­nym, przy­cho­dził dość czę­sto na bu­do­wę, aby z pro­fe­sjo­nal­nym za­in­te­re­so­wa­niem pa­trzeć na pod­no­sze­nie wie­lo­krąż­ka­mi da­cho­wych be­lek. Przy­szedł z py­ta­nia­mi aku­rat, gdy wsta­wia­no bel­kę cen­tral­ną. Był to wiel­ki, cięż­ki ka­wał so­sno­we­go pnia i Amon wy­krzy­ki­wał swo­je py­ta­nie z jego dru­gie­go koń­ca. Gar­dę nie zro­zu­miał, o co cho­dzi, i przy­ło­żył rękę do ucha. Göth po­wtó­rzył, a in­ży­nier – jesz­cze go­rzej, niż gdy­by nie usły­szał – nie ro­zu­miał, o co go py­ta­ją.

– Nie ro­zu­miem, Herr Kom­man­dant – przy­znał.

Amon zła­pał za wzno­szą­cą się bel­kę obie­ma rę­ka­mi, po­cią­gnął ko­niec w tył i z roz­ma­chem pchnął ją w stro­nę in­ży­nie­ra. Gar­dę zo­ba­czył, jak wiel­kie, roz­ko­ły­sa­ne drzew­ce pę­dzi w kie­run­ku jego gło­wy, i zro­zu­miał, że to na­rzę­dzie śmier­ci. Pod­niósł pra­wą rękę i przy­jął nią cios – bel­ka strza­ska­ła mu kost­ki dło­ni i śród­rę­cza i rzu­ci­ła go na zie­mię. Gdy przez mgłę bólu i nud­no­ści znów otwo­rzył oczy, Amon zdą­żył już się od­wró­cić i odejść. Może przyj­dzie po za­do­wa­la­ją­cą go od­po­wiedź ju­tro.

By nie zo­stać uzna­nym za oka­le­czo­ne­go i tym sa­mym nie­przy­dat­ne­go do pra­cy, in­ży­nier Gar­dę uni­kał w dro­dze do izby cho­rych po­ka­zy­wa­nia swej zła­ma­nej koń­czy­ny. Zwi­sa­jąc niby nor­mal­nie, cią­ży­ła mu jak na­czy­nie bo­le­ści. Dał się na­mó­wić dok­to­ro­wi Hil­fste­ino­wi na za­ło­że­nie gip­su. W ta­kim sta­nie, ma­jąc na­dzie­ję, że dłu­gi rę­kaw płasz­cza ukry­je gips, kon­ty­nu­ował nad­zór nad bu­do­wą cie­plar­ni i co­dzien­nie ma­sze­ro­wał do „Ema­lii”. Gdy tę na­dzie­ję stra­cił, usu­nął gips, ry­zy­ku­jąc, że ko­ści krzy­wo się zro­sną. Chciał być prze­nie­sio­ny do po­do­bo­zu Schin­dle­ra, a w tym celu mu­siał wy­glą­dać zdro­wo.

W cią­gu ty­go­dnia, nio­sąc w wę­zeł­ku ko­szu­lę i kil­ka ksią­żek, zo­stał od­pro­wa­dzo­ny na Li­po­wą na do­bre.

Загрузка...