XXII
Nie wiemy, w jakim stanie ducha Oskar Schindler spędził 13 marca, ostatni i najgorszy dzień likwidacji getta. W każdym razie jeszcze przed powrotem swoich pracowników z Płaszowa był znowu gotowy do zbierania danych, które przekazał następnie Sedlackowi podczas jego następnej wizyty w Krakowie. Od więźniów dowiedział się, że Zwangsarbeitslager Płaszów (tak nazywał się obóz w biurokratycznym języku SS) nie jest wcale królestwem racjonalizmu. Göth, dając upust swojej żywiołowej niechęci do inżynierów, pozwolił strażnikom pobić Zygmunta Grünberga do nieprzytomności. Zawieziono go co prawda do szpitala przy sektorze kobiecym, ale uczyniono to tak późno, by wszelka pomoc okazała się już całkowicie zbędna. Od więźniów jedzących w „Emalii” gęstą południową zupę dowiedział się także, że Płaszowa używa się nie tylko jako obozu pracy, ale również jako miejsca egzekucji. Cały obóz słyszał odgłosy tych egzekucji, a niektórzy więźniowie byli ich naocznymi świadkami.
Na przykład więzień M.{5}, który przed wojną miał firmę dekoratorską w Krakowie. W pierwszych dniach obozu M. urządzał esesmanom wille, które stały przy drodze na północ od obozu. Jak każdy szczególnie ceniony fachowiec, M. cieszył się stosunkowo dużą swobodą ruchów. Pewnego popołudnia wiosną 1943 roku szedł z willi untersturmführera Leo Johna w stronę wzniesienia zwanego Chujową Górką, na którego grzbiecie stał austriacki fort ziemny. Zanim skręcił w dół zbocza, w kierunku fabrycznego dziedzińca, musiał przystanąć i przepuścić wojskową ciężarówkę, która mozolnie wspinała się pod górę. M. zauważył, że pod plandeką znajdują się kobiety, strzeżone przez ubranych na biało Ukraińców. M. ukrył się między stertami drewna, skąd przez wyrwę w wale ziemnego fortu mógł obserwować, co się dzieje. Zobaczył, że ciężarówka się zatrzymała i że znajdujące się w niej kobiety wysadzono i jeszcze ubrane, ponieważ odmówiły obnażenia się, poprowadzono w głąb fortu. Krzykliwe rozkazy padały z ust esesmana Edmunda Zdrojewskiego. Podoficerowie, Ukraińcy, chodzili wśród więźniarek i bili je trzonkami batów. M. sądził, że to Żydówki, prawdopodobnie schwytane z aryjskimi papierami i przywiezione tu z Montelupich. Niektóre krzyczały przy uderzeniach, inne milczały, być może dlatego, by nie dawać Ukraińcom satysfakcji. Jedna z nich zaintonowała Szema Jisroel, a pozostałe zawtórowały. Strofy pieśni popłynęły dziarsko ponad fortem, jakby kobiety, które jeszcze do wczoraj udawały zwykłe aryjki, właśnie zdały sobie sprawę, że skoro nie muszą już skrywać przynależności rasowej, mają-jak nikt inny – możliwość zamanifestowania swej odrębności plemiennej przed Zdrojewskim i Ukraińcami. Kulące się od wiosennego chłodu i by ukryć swą nagość kobiety zastrzelono, a w nocy Ukraińcy wywieźli taczkami ich ciała i zakopali w lasku za obozem.
Ludzie w położonym niżej obozie również słyszeli odgłosy egzekucji na wzgórzu o tak nieprzyzwoitej nazwie. Niektórzy wmawiali sobie, że to partyzantów tam rozstrzeliwują, krnąbrnych marksistów, zwariowanych nacjonalistów. Uważali, że tam na górce to inny kraj. Wystarczy tu, wśród obozowych drutów, dobrze się zachowywać, a nie wyląduje się na wzgórzu. Ale trzeźwiej myślący robotnicy Schindlera, maszerujący koło fabryki kabli w kierunku Zabłocia, domyślali się, dlaczego więźniów z Montelupich rozstrzeliwuje się w austriackim forcie, wiedzieli, dlaczego SS nie przejmuje się, gdy ciężarówki ze skazańcami przybywają na oczach więźniów, gdy odgłosy egzekucji słychać w całym Płaszowie. SS nie uważało populacji obozowej za potencjalnego, przyszłego świadka zbrodni. Gdyby troszczono się o ewentualne sądy, o przyszłe masowe zeznania, zabrano by te kobiety głębiej w las. Należało zatem wyciągnąć wniosek, i Oskar tak właśnie postąpił, że fort na górce nie jest oddzielnym od Płaszowa światem, i że zarówno ci wiezieni do fortu, jak i ci zamknięci za drutami są skazani na śmierć.
Gdy pierwszego dnia rano komendant Göth wyszedł ze swej willi i zamordował przypadkowego więźnia, to i ten fakt, podobnie jak pierwszą egzekucję na górce, uznano za wydarzenie wyjątkowe, oderwane od przyszłego zwykłego życia obozowego. Tymczasem zabójstwa w forcie już wkrótce okażą się czymś powszednim, tak samo jak poranne polowania Amona.
W koszuli, bryczesach i wyglansowanych przez ordynansa butach wychodził na schody swojej tymczasowej rezydencji (okazalszy dom remontowano dla niego na drugim końcu obozu). Gdy nadeszło lato, chodził bez koszuli, ponieważ uwielbiał słońce. Ale w tym jeszcze czasie stał w ubraniu, w którym jadł śniadanie, z lornetką w jednej ręce i karabinem snajperskim w drugiej i lustrował teren obozu, pracę w kamieniołomie, więźniów pchających i ciągnących wózki po szynach, które biegły przed jego drzwiami. Kto podniósł wzrok i spojrzał na niego, widział dym z papierosa, którego Göth trzymał w ustach jak ktoś, kto jest zbyt zajęty, żeby podczas palenia odłożyć swoje narzędzia pracy. Któregoś z pierwszych dni działania obozu wyszedł w ten sposób przed drzwi swojego domu i zastrzelił więźnia, jego zdaniem zbyt mało się przykładającego do pchania wyładowanego wapieniem wagonika. Nikt nie wiedział dokładnie, dlaczego Amon upatrzył sobie akurat tego więźnia – a Amon nie musiał uzasadniać swoich czynów. Jeden strzał z progu drzwi wyrwał nieszczęśnika z grupy pchających i rzucił go bokiem na drogę. Pozostali oczywiście przestali pchać, ich mięśnie zastygły w oczekiwaniu na ogólną jatkę. Lecz Amon, marszcząc brwi, machnięciem ręki kazał im jechać dalej; być może chciał w ten sposób powiedzieć, że na razie jest zadowolony z jakości wykonywanej dla niego pracy.
Oprócz tych wybryków Amon łamał również jedną z obietnic danych przedsiębiorcom. Do Oskara zadzwonił Madritsch. Chciał, aby obaj złożyli skargę. Amon obiecał, że nie będzie ingerował w wewnętrzne sprawy zakładów. A jednak teraz opóźniał przyjście pracowników do fabryki, bo całymi godzinami trzymał obóz na apelach. Madritsch opowiedział, jak w którymś z baraków Niemcy znaleźli ziemniak, i że każdy więzień z tego baraku na oczach całego obozu otrzymał publiczną chłostę na oczach tysięcy współwięźniów. A przecież trochę czasu potrzeba, żeby kilkaset osób spuściło spodnie czy majtki, podciągnęło koszule czy sukienki i otrzymało po dwadzieścia pięć plag. Karany więzień głośno, po niemiecku liczył uderzenia, wyręczając tym samym wykonujących chłostę Ukraińców. To też był pomysł Götha. A jeśli ofiara pogubiła się w rachubie, zaczynało się od początku. Apele komendanta Götha na placu apelowym pełne były takich czasochłonnych sztuczek.
Dlatego robotnicy z wielogodzinnym opóźnieniem przybywali do zakładów odzieżowych Madritscha w Płaszowie i o dodatkową godzinę później do fabryki Oskara na Lipowej. Na dodatek przychodzili roztrzęsieni, niezdolni do skupienia się, opowiadali, co Amon, John czy Scheidt, czy jeszcze inny oficer zrobił rano. Oskar poskarżył się znajomemu inżynierowi Inspektoratu Uzbrojenia. Ten powiedział, że nie warto chodzić z tym do szefów policji. „Oni nie walczą w tej samej wojnie co my”. Oskar doszedł do wniosku, że musi zatrzymać swoich ludzi na własnym terenie, że zbuduje własny obóz.
Pomysł rozbawił inżyniera.
– Gdzie ich pomieścisz, stary? Nie masz zbyt wiele miejsca.
– Jeśli znajdę miejsce – zapytał Oskar – czy napiszesz rekomendację?
Uzyskawszy zgodę inżyniera, Oskar zatelefonował do mieszkających na Stradomiu starszych państwa Bielskich. Był ciekawy, czy zechcą sprzedać parcelę, która przylega do jego fabryki. Pojechał, żeby się z nimi zobaczyć. Byli nim zachwyceni. Ponieważ zawsze go nudził rytuał targowania, od razu zaproponował cenę jak z czasów prosperity. Poczęstowali go herbatą i podnieceni dobrym interesem sprowadzili adwokata, by na miejscu spisał umowę. Od Bielskich Oskar pojechał do Amona i grzecznie go zawiadomił, że ma zamiar otworzyć podobóz Płaszowa na własnym terenie fabrycznym. Amonowi pomysł przypadł do gustu.
– Jeśli góra SS się zgodzi – powiedział – możesz liczyć na moją współpracę, o ile nie będziesz chciał mojej orkiestry i mojej służącej.
Następnego dnia zaaranżowano oficjalne spotkanie z oberführerem Szernerem na Pomorskiej. Dziwnym sposobem i Amon, i Scherner wiedzieli od razu, że Oskar zgodzi się pokryć wszystkie koszty nowego obozu. Wyczuli, że jeśli Oskar wysuwa argument ekonomiczny – „chcę mieć swoich ludzi na swoim terenie, żeby pełniej wykorzystać ich siłę roboczą” – to równocześnie kieruje się jakąś bardziej osobistą pasją, przy której koszty nie grają roli. Uważali go za porządnego gościa, którego jak wirus dotknęła żydomania. Z esesowskiej teorii, iż geniusz żydowski zdominował świat i jest zdolny osiągnąć magiczne wręcz efekty, wyciągnęli wniosek, że Herr Schindlerowi należy współczuć w taki sam sposób jak księciu zamienionemu w żabę. Lecz za swoją chorobę musi zapłacić.
Wymagania obergruppenführera Friedricha Wilhelma Krugera, szefa policji Generalnej Guberni i przełożonego Szernera i Czurdy, wynikały z przepisów ustanowionych przez Sekcję Obozów Koncentracyjnych Głównego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego SS z generałem Oswaldem Pohlem na czele, mimo że Płaszów nie podlegał jeszcze urzędowi Pohla. Podstawowe reguły podobozu pracy przymusowej SS obejmowały wzniesienie ogrodzeń trzymetrowej wysokości, wież strażniczych w przepisowych, zależnych od długości obwodu ogrodzenia odstępach, latryn, baraków, izby chorych, gabinetu dentystycznego, łaźni z odwszalnią, zakładu fryzjerskiego, sklepu spożywczego, pralni, biura, wykonanej solidniej niż baraki strażnicy itd., itp. Amon, Szerner i Czurda spodziewali się, że Oskar pokryje wszystkie koszta tak jak należy, niezależnie od tego, czy zrobi to z pobudek ekonomicznych, czy z powodu kabalistycznych czarów, w których mocy się znalazł.
Mimo że kazali Oskarowi płacić, jego propozycja odpowiadała im. Siedemdziesiąt kilometrów na wschód od Krakowa, w Tarnowie, też było getto, które planowano wkrótce zlikwidować – a wtedy jego ludność będzie musiał wchłonąć Płaszów, tak jak wchłania teraz tysiące Żydów przybywających ze sztetli południowej Polski. Podobóz na Lipowej zmniejszy ciasnotę.
Amon rozumiał też, choć nigdy tego szefom policji głośno nie powie, że nie będzie potrzeby zbyt skrupulatnie przestrzegać wymaganych przez dyrektywy Pohla norm żywnościowych dla obozu na Lipowej. Amon, który bezkarnie strzelał do ludzi z progu swego domu i który podzielał oficjalny pogląd, że w Płaszowie powinien panować niedosyt, już sprzedawał pewien procent przydziałów obozowych na wolnym rynku poprzez swego agenta, Żyda o nazwisku Wilek Chilowicz, mającego kontakty z dyrektorami fabryk, handlarzami i restauratorami w Krakowie.
Dr Aleksandrowicz Biberstein, też więzień Płaszowa, stwierdził, że dzienna racja wahała się między 700 a 1100 kalorii. Na śniadanie więzień otrzymywał pół litra czarnej kawy o smaku żołędzi i kawałek chleba ważący 175 gramów, jedną ósmą okrągłego bochenka, odbieranego co rano przez dyżurnych obozowej kuchni z piekarni. Ponieważ głód jest siłą destruktywną, każdy dyżurny, kiedy kroił chleb, odwracał się od więźniów i wołał: „Kto chce ten kawałek? A ten?” W południe rozdawano zupę – marchewka, buraki, sago. Raz zupa była bardziej treściwa, innym razem mniej. Lepsze jedzenie przybywało razem z grupami roboczymi wracającymi co wieczór do obozu. Pod płaszczem można było przenieść małego kurczaka, w nogawce spodni – francuską bułkę. Amon próbował temu przeszkodzić, kazał strażnikom przeszukiwać przed blokiem administracji powracające o zmierzchu brygady. Nie chciał, by wstrzymywano proces naturalnego wycieńczenia i żeby jego transakcjom, dokonywanym za pośrednictwem Chilowicza, zabrakło „ideologicznego wiatru”. Ponieważ nie rozpieszczał swoich więźniów, doszedł do wniosku, że Oskar zabierając tysiąc Żydów będzie im dogadzał na własny rachunek, bez regularnych dostaw chleba i buraków z płaszowskich magazynów.
Oskar musiał pomówić nie tylko z szefami policji regionu krakowskiego. Poszedł na tyły swojej fabryki i porozmawiał też z sąsiadami. Za nędznymi chałupkami, zbudowanymi z Jerethowego drewna, stała fabryka grzejników Kurta Hodermana. Zatrudniał on gromadę Polaków i około stu więźniów Płaszowa. Po przeciwnej stronie znajdowała się fabryka opakowań Jeretha, pod komisarycznym nadzorem niemieckiego inżyniera Kuhnpasta. Ale płaszowiacy stanowili u nich tak mały ułamek załogi, że pomysł Oskara nie wzbudził tu entuzjazmu. Nie zgłaszali jednak sprzeciwu. Oskar bowiem zaproponował, że umieści ich Żydów o pięćdziesiąt metrów od miejsca pracy. Teraz chodzili do zakładów pięć kilometrów.
Potem Oskar poszedł kilka ulic dalej, by pomówić z inżynierem Schmilewskim z biura garnizonu Wehrmachtu. Schmilewski też zatrudniał brygadę więźniów z Płaszowa. I nie miał zastrzeżeń. Jego nazwisko, a także nazwiska Kuhnpasta i Hodermana, dołączono do podania, które Schindler wysłał na Pomorską.
Esesowscy mierniczy przybyli do „Emalii” i konferowali z mierniczym Steinhauserem, starym znajomym Oskara z Inspektoratu Uzbrojenia. Stali, niechętnie patrząc na teren, i pytali o kanalizację. Oskar zaprosił ich na górę, do swojego gabinetu, na poranną kawę i lampkę koniaku, a potem wszyscy rozstali się po przyjacielsku. W ciągu kilku dni podanie o założenie podobozu pracy przymusowej na zapleczu fabryki zostało załatwione pozytywnie.
Tego roku DEF osiągnie roczny obrót w wysokości piętnastu milionów ośmiuset tysięcy marek. W tej sytuacji kwota trzystu tysięcy marek, które Oskar musiał wydać na materiały budowlane, nie była zabójcza. W rzeczywistości jednak był to dopiero początek wydatków Oskara.
Wysłał prośbę do Bauleitung, biura budowlanego w Płaszowie, o wypożyczenie młodego inżyniera nazwiskiem Adam Gardę. Gardę pracował właśnie przy budowie baraków w Płaszowie. Pozostawiwszy wskazówki dla budowniczych, szedł teraz pod strażą na Lipową nadzorować budowę obozu Oskara. Gdy pierwszy raz znalazł się na Zabłociu, zastał dwie proste budy, zajęte przez blisko czterystu więźniów. Ogrodzenia strzegł oddział SS, ale więźniowie powiedzieli Gardemu, że Oskar nie wpuszcza SS na teren budowy ani do hal fabrycznych, z wyjątkiem oczywiście wyższych rangą inspektorów, jeśli tacy mieli ochotę popatrzeć. Mówili też, że Oskar nie żałuje wódki małemu garnizonowi SS przy „Emalii” i że esesmani są zadowoleni ze swego losu. Garde patrząc na więźniów „Emalii”, siedzących wśród porozsychanych, kruchych desek dwóch baraków, męskiego i kobiecego, doszedł do wniosku, że są zadowoleni. Sami siebie nazywali Schindlerjuden, używając tego określenia jako wyrazu ostrożnych samogratulacji. Podobnie człowiek wychodzący z zawału serca może określić się jako szczęśliwy wybraniec losu.
Wykopano prymitywne latryny; ich obecność inżynier Garde, choć aprobował dzieło, wyczuł nosem już przy bramie fabryki. Potrzebom higieny osobistej służyła pompa na dziedzińcu DEF-u.
Oskar poprosił Gardego, by przyszedł do gabinetu i spojrzał na plany. Sześć baraków dla tysiąca dwustu ludzi. Kuchnia z tej strony, barak SS – Oskar tymczasowo zakwaterował SS w części fabryki – poza drutami, z tyłu.
– Chcę tu mieć prysznice i pralnię jak się patrzy – powiedział Oskar. – Mam spawaczy, którzy potrafią to pod pańskim kierunkiem zrobić. Tyfus – mruknął uśmiechając się w stronę Gardego. – Nikt z nas nie chce tyfusu. W Płaszowie wszy już gryzą. Chcemy mieć możliwość gotowania odzieży.
Adam Garde z wielką przyjemnością chodził na Lipową. Dwoje inżynierów ukarano już w Płaszowie za posiadanie dyplomów, ale w DEF-ie eksperci byli nadal ekspertami. Pewnego ranka, gdy maszerował Wielicką w stronę Zabłocia, nie spiesząc się i nie będąc popędzanym przez Ukraińca-strażnika, wśród chłopskich furmanek pojawiła się nagle czarna limuzyna i zahamowała gwałtownie tuż przy nim. Wyłonił się z niej Untersturmführer Göth. Z jego spojrzenia można było wywnioskować, że pytania, które zadaje, nie są ot, takie sobie.
– Jeden więzień, jeden strażnik – zauważył Göth. – Co to ma znaczyć?
Ukrainiec zameldował posłusznie, że otrzymał rozkaz eskortować tego więźnia co rano do Herr Oskara Schindlera. Zarówno strażnik, jak i Garde mieli nadzieję, że nazwisko Oskara zapewni im bezpieczeństwo.
– Jeden strażnik, jeden więzień… – powtórzył komendant i wsiadł z powrotem do auta, nie rozwiązując sprawy w żaden radykalny sposób.
Kilka godzin później Amon zatrzymał Wilka Chilowicza, który oprócz roli agenta sprawował jeszcze funkcję szefa żydowskiej policji obozowej, tak zwanych „strażaków”. Symche Spira, do niedawna Napoleon getta, nadal tam mieszkał – spędzał każdy dzień na poszukiwaniu diamentów, złota i gotówki ukrytej i nie zgłoszonej przez ludzi, którzy byli teraz popiołem na szpilkach bełżeckich lasów. Ale w Płaszowie Spira nie miał władzy. W Płaszowie władał Chilowicz, choć nikt nie wiedział, czemu. Może Willi Kunde wspomniał o nim Amonowi, może Amon poznał się na nim i jego styl przypadł mu do gustu. W każdym razie Wilek został oto nagle szefem płaszowskich „strażaków”, rozdawcą czapek i opasek władzy w tym podłym królestwie; a że podobnie jak Symche wyobraźnię miał ograniczoną, więc przyrównywał swą władzę do władzy cezarów.
Göth podszedł do tego podrzędnego Sejana i powiedział mu, żeby odesłał Adama Gardę do Schindlera na stałe i w ten sposób będzie go miał z głowy.
– Inżynierów mamy na kopy – rzucił z niesmakiem. Miał na myśli to, że zawód inżyniera był dla polskich Żydów, wobec zakazu wstępu na studia medyczne, stosunkowo łatwo osiągalny.
– Ale najpierw – dodał Amon – zanim pójdzie do „Emalii”, musi skończyć pracę przy mojej cieplarni.
Wiadomość zastała Adama Gardę na jego miejscu wśród czteropoziomowych prycz baraku 21. Zostanie odesłany na Zabłocie po wykonaniu zadania. Będzie budował na tyłach willi Götha, gdzie, jak Reiter i Grünberg mogliby mu powiedzieć, wszystko mogło się zdarzyć.
W trakcie tej budowy windowano do góry dużą belkę na kalenicę Amonowej cieplarni. Nagle Adam Gardę usłyszał psy komendanta, Rolfa i Ralfa. Te wzięte z komiksu imiona brzmiałyby zabawnie, gdyby nie to, że w ubiegłym tygodniu Amon pozwolił swoim pupilom rozerwać pierś więźniarce podejrzanej o próżnowanie. Sam Amon, ze swym mocno niepełnym wykształceniem technicznym, przychodził dość często na budowę, aby z profesjonalnym zainteresowaniem patrzeć na podnoszenie wielokrążkami dachowych belek. Przyszedł z pytaniami akurat, gdy wstawiano belkę centralną. Był to wielki, ciężki kawał sosnowego pnia i Amon wykrzykiwał swoje pytanie z jego drugiego końca. Gardę nie zrozumiał, o co chodzi, i przyłożył rękę do ucha. Göth powtórzył, a inżynier – jeszcze gorzej, niż gdyby nie usłyszał – nie rozumiał, o co go pytają.
– Nie rozumiem, Herr Kommandant – przyznał.
Amon złapał za wznoszącą się belkę obiema rękami, pociągnął koniec w tył i z rozmachem pchnął ją w stronę inżyniera. Gardę zobaczył, jak wielkie, rozkołysane drzewce pędzi w kierunku jego głowy, i zrozumiał, że to narzędzie śmierci. Podniósł prawą rękę i przyjął nią cios – belka strzaskała mu kostki dłoni i śródręcza i rzuciła go na ziemię. Gdy przez mgłę bólu i nudności znów otworzył oczy, Amon zdążył już się odwrócić i odejść. Może przyjdzie po zadowalającą go odpowiedź jutro.
By nie zostać uznanym za okaleczonego i tym samym nieprzydatnego do pracy, inżynier Gardę unikał w drodze do izby chorych pokazywania swej złamanej kończyny. Zwisając niby normalnie, ciążyła mu jak naczynie boleści. Dał się namówić doktorowi Hilfsteinowi na założenie gipsu. W takim stanie, mając nadzieję, że długi rękaw płaszcza ukryje gips, kontynuował nadzór nad budową cieplarni i codziennie maszerował do „Emalii”. Gdy tę nadzieję stracił, usunął gips, ryzykując, że kości krzywo się zrosną. Chciał być przeniesiony do podobozu Schindlera, a w tym celu musiał wyglądać zdrowo.
W ciągu tygodnia, niosąc w węzełku koszulę i kilka książek, został odprowadzony na Lipową na dobre.