XXXIII

Obóz Brin­n­litz, po­dob­nie jak „Ema­lię”, wy­po­sa­żo­no na koszt Oska­ra. We­dług biu­ro­kra­tycz­nej teo­rii wszyst­kie obo­zy fa­brycz­ne bu­do­wa­no na koszt wła­ści­cie­la. Uwa­ża­no, że dla każ­de­go prze­my­słow­ca nie­wol­ni­cza siła ro­bo­cza uza­sad­nia mały wy­da­tek na dru­ty i bu­du­lec. W rze­czy­wi­sto­ści tacy ulu­bień­cy prze­my­sło­wi jak Krupp i IG Far­ben bu­do­wa­li obo­zy z ma­te­ria­łów po­da­ro­wa­nych przez przed­się­bior­stwa SS i przy po­mo­cy ob­fi­tej, wy­po­ży­czo­nej im siły ro­bo­czej. Oskar nie był ulu­bień­cem SS i nie do­stał nic. Uda­ło mu się wy­rwać od Bo­scha parę wa­go­nów ese­sow­skie­go ce­men­tu po ce­nie, któ­rą Bosch uwa­żał za zniż­ko­wą czar­no­ryn­ko­wą. Z tego sa­me­go źró­dła Oskar otrzy­mał dwie czy trzy tony ben­zy­ny i ole­ju opa­ło­we­go na cele pro­duk­cyj­ne i trans­por­to­we. Część dru­tu kol­cza­ste­go zo­sta­ła przy­wie­zio­na z „Ema­lii”.

Na pu­stym te­re­nie wo­kół pa­wi­lo­nu mu­siał Oskar za­in­sta­lo­wać ogro­dze­nie pod wy­so­kim na­pię­ciem, po­sta­wić la­try­ny, straż­ni­cę dla stu es­es­ma­nów, biu­ra dla SS, izbę cho­rych i kuch­nie. A tu jesz­cze z Gross-Ro­sen przy­był na in­spek­cję Sturm­ban­n­füh­rer Has­se­bro­eck i od­je­chał z par­tią ko­nia­ku i por­ce­la­ny oraz, jak to okre­ślił Oskar, „her­ba­tą na ki­lo­gra­my”. Has­se­bro­eck po­brał rów­nież opła­ty in­spek­cyj­ne i obo­wiąz­ko­wą skład­kę na wy­my­ślo­ny przez Sek­cję D Fun­dusz Zi­mo­wy. Po­kwi­to­wa­nia oczy­wi­ście nie dał. „W jego sa­mo­cho­dzie było dość miej­sca na te rze­czy” – po­wie póź­niej Oskar. Już w paź­dzier­ni­ku 1944 nie miał wąt­pli­wo­ści, że Has­se­bro­eck fał­szu­je księ­gi Brin­n­litz.

In­spek­to­rów przy­sła­nych bez­po­śred­nio przez Ora­nien­burg też trze­ba było za­do­wo­lić. A co do sprzę­tu i wy­po­sa­że­nia DEF-u, któ­re­go więk­szość znaj­do­wa­ła się jesz­cze w dro­dze, to na prze­wie­zie­nie wszyst­kie­go po­trze­ba było dwu­stu pięć­dzie­się­ciu wa­go­nów to­wa­ro­wych. Cie­ka­we, mó­wił Oskar, że w upa­da­ją­cym pań­stwie funk­cjo­na­riu­sze ko­lei, od­po­wied­nio za­chę­ce­ni, po­tra­fi­li zna­leźć taką licz­bę wa­go­nów.

Szcze­gól­nym aspek­tem spra­wy, aspek­tem oso­bo­wo­ści sa­me­go Oska­ra w ty­rol­skim ka­pe­lu­szu żwa­wo wy­cho­dzą­ce­go na za­śnie­żo­ny dzie­dzi­niec, jest to, że w prze­ci­wień­stwie do Krup­pa, IG Far­ben i in­nych przed­się­biorstw za­trud­nia­ją­cych ży­dow­skich nie­wol­ni­ków Oskar nie miał żad­nych po­waż­nych prze­my­sło­wych za­mia­rów. Nie miał na­dziei na pro­duk­cję; w gło­wie nie tkwi­ły mu żad­ne wy­kre­sy. Czte­ry lata temu, kie­dy przy­je­chał do Kra­ko­wa, by się wzbo­ga­cić, miał jesz­cze ja­kieś prze­my­sło­we am­bi­cje. Te­raz nie miał już żad­nych.

Sy­tu­acja w fa­bry­ce była nie usta­bi­li­zo­wa­na. Wie­le pras, wier­ta­rek i to­ka­rek jesz­cze nie przy­by­ło, a pod ich cię­żar na­le­ża­ło wy­lać nowe be­to­no­we po­sadz­ki. Halę na­dal wy­peł­nia­ły sta­re ma­szy­ny Hof­f­ma­nów. Mimo to Oskar pła­cił: za każ­de­go wy­kwa­li­fi­ko­wa­ne­go pra­cow­ni­ka zbro­je­nio­we­go – sie­dem i pół mar­ki dzien­nie, za ro­bot­ni­ka nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­ne­go – sześć ma­rek. W su­mie wy­no­si­ło to pra­wie czter­na­ście ty­się­cy do­la­rów ame­ry­kań­skich ty­go­dnio­wo – za sa­mych męż­czyzn; kie­dy przy­ja­dą ko­bie­ty, ra­chu­nek wzro­śnie do osiem­na­stu ty­się­cy do­la­rów. Oskar po­peł­nił za­tem fi­nan­so­we sza­leń­stwo, ale świę­cił je w ty­rol­skim ka­pe­lu­szu.

Sy­tu­acja oso­bi­sta Oska­ra tak­że się zmie­ni­ła. Z Zwit­tau przy­je­cha­ła Emi­lia i za­miesz­ka­ła ra­zem z Oska­rem w miesz­ka­niu na par­te­rze. Brin­n­litz, w prze­ci­wień­stwie do Kra­ko­wa, znaj­do­wa­ło się zbyt bli­sko, by sta­no­wić uspra­wie­dli­wie­nie dla se­pa­ra­cji. Dla ta­kiej jak ona ka­to­licz­ki była to te­raz kwe­stia albo sfor­ma­li­zo­wa­nia roz­pa­du ich mał­żeń­stwa, albo po­now­ne­go za­miesz­ka­nia ra­zem. Mię­dzy mał­żon­ka­mi mu­sia­ła ist­nieć to­le­ran­cja, głę­bo­ki wza­jem­ny sza­cu­nek. Na pierw­szy rzut oka Emi­lia mo­gła wy­glą­dać jak mał­żeń­skie zero, skrzyw­dzo­na żona, któ­ra nie umie się uwol­nić od męża. Nie­któ­rzy za­sta­na­wia­li się na po­cząt­ku, co ona so­bie po­my­śli, kie­dy się do­wie, jaką to fa­bry­kę ma Oskar i jaki obóz. Wte­dy nie wie­dzie­li jesz­cze, że Emi­lia bę­dzie tu­taj po­sia­da­ła wła­sny, dys­kret­ny wkład i że bę­dzie on wy­ni­kał nie z mał­żeń­skie­go po­słu­szeń­stwa, ale z wła­snych prze­ko­nań.

In­grid przy­je­cha­ła z Oska­rem do Brin­n­litz do pra­cy w no­wej fa­bry­ce, ale za­miesz­ka­ła poza te­re­nem obo­zu i prze­by­wa­ła w nim tyl­ko w go­dzi­nach pra­cy. W ich sto­sun­kach na­stą­pi­ło zde­cy­do­wa­ne ochło­dze­nie. In­grid ni­g­dy już nie za­miesz­ka ra­zem z Oska­rem. Lecz nie oka­zy­wa­ła mu nie­chę­ci, a on czę­sto od­wie­dzał ją w jej miesz­ka­niu. Klo­now­ska zaś, szy­kow­na pol­ska pa­triot­ka, zo­sta­ła w Kra­ko­wie, ale i w tym przy­pad­ku za­cho­wa­no przy­ja­zne sto­sun­ki. Oskar bę­dzie się z nią spo­ty­kał pod­czas wi­zyt w Kra­ko­wie, a ona znów mu po­mo­że, gdy SS za­cznie ro­bić trud­no­ści. Choć jego sto­sun­ki z Klo­now­ską i In­grid do­bie­gły po­myśl­ne­go fi­na­łu bez ja­kichś wza­jem­nych ża­lów, błę­dem by­ło­by są­dzić, że Oskar wró­cił na łono ży­cia ro­dzin­ne­go.

Po­wie­dział męż­czy­znom w dzień ich przy­jaz­du, że mogą bez obaw ocze­ki­wać przy­by­cia ko­biet. Są­dził, że przy­ja­dą z nie­wie­le więk­szym opóź­nie­niem niż męż­czyź­ni. Jed­nak dro­ga ko­biet prze­bie­ga­ła ina­czej. Po krót­kiej po­dró­ży po­ciąg wy­wiózł je wraz z kil­ku­set in­ny­mi ko­bie­ta­mi z Pła­szo­wa przez łuk bra­my w Oświę­ci­miu-Brze­zin­ce. Otwar­to drzwi wa­go­nów i oto więź­niar­ki zna­la­zły się na sze­ro­kiej dro­dze, któ­ra dzie­li­ła obóz na dwie po­ło­wy, a wpraw­ni es­es­ma­ni i es­es­man­ki spo­koj­nie za­czę­li prze­pro­wa­dzać se­lek­cję. Czyn­ność tę wy­ko­ny­wa­no z prze­ra­ża­ją­cą obo­jęt­no­ścią. Gdy ja­kaś ko­bie­ta ru­sza­ła się zbyt wol­no, do­sta­wa­ła pał­ką, ale cios nie miał żad­ne­go za­bar­wie­nia oso­bi­ste­go. Cho­dzi­ło tyl­ko o uzy­ska­nie wła­ści­wych liczb. Dla od­dzia­łów SS na bocz­ni­cy Brze­zin­ki był to nud­ny obo­wią­zek. Sły­sze­li już każ­de bła­ga­nie, każ­dą hi­sto­ryj­kę. Zna­li wszyst­kie wy­bie­gi, ja­kie moż­na było w ta­kiej sy­tu­acji za­sto­so­wać.

W świe­tle re­flek­to­rów otę­pia­łe ko­bie­ty py­ta­ły się na­wza­jem, co to wszyst­ko ma zna­czyć. Ale cho­ciaż były tak bar­dzo oszo­ło­mio­ne, cho­ciaż buty wy­peł­nia­ły się bło­tem, tym ży­wio­łem Brze­zin­ki, to jed­nak wi­dzia­ły, jak es­es­man­ki wska­zu­ją na nie i mó­wią do umun­du­ro­wa­nych le­ka­rzy, któ­rzy się nimi za­in­te­re­so­wa­li: „Schin­dler­grup­pe!” I schlud­ni, mło­dzi le­ka­rze od­wra­ca­li się i zo­sta­wia­li je w spo­ko­ju. Grzę­zną­ce w bło­cie za­pro­wa­dzo­no do od­wszal­ni, gdzie mło­de, bez­względ­ne es­es­man­ki z pał­ka­mi w rę­kach ka­za­ły im się roz­bie­rać. Mila Pfef­fer­berg była pod wra­że­niem po­gło­sek, ja­kie do­szły już do wszyst­kich więź­niów Rze­szy – że nie­któ­re prysz­ni­ce wy­dzie­la­ją za­bój­czy gaz. Z tego, ku jej uldze, po­pły­nę­ła tyl­ko lo­do­wa­ta woda.

Po my­ciu nie­któ­re ko­bie­ty spo­dzie­wa­ły się ta­tu­owa­nia. Tyle już wie­dzia­ły o Oświę­ci­miu. SS ro­bi­ło ta­tu­aże na przed­ra­mio­nach, je­śli chcia­ło ko­goś za­trzy­mać dłu­żej. Ale nie za­da­wa­ło so­bie tru­du, gdy ko­goś prze­zna­czy­ło do gazu. W po­cią­gu, któ­ry przy­wiózł Schin­dler­frau­en, było rów­nież dwa ty­sią­ce ko­biet, któ­re prze­szły nor­mal­ną se­lek­cję. Re­be­ka Bau, wy­łą­czo­na z li­sty Schin­dle­ra, otrzy­ma­ła nu­mer, tak­że mat­ka Jó­ze­fa Bau wy­gra­ła ta­tu­aż na obłą­kań­czej lo­te­rii Bir­ke­nau. Inna pła­szo­wian­ka, pięt­na­sto­lat­ka, przy­glą­da­ła się swo­je­mu ta­tu­ażo­wi i była uszczę­śli­wio­na, że nu­mer za­wie­ra dwie piąt­ki, trój­kę i dwie sió­dem­ki – cy­fry uświę­co­ne w Tasz­la­gu, ży­dow­skim ka­len­da­rzu. Z ta­tu­ażem moż­na było opu­ścić Brze­zin­kę i pójść do jed­ne­go z oświę­cim­skich obo­zów pra­cy; to już była ja­kaś szan­sa.

Ko­bie­tom od Schin­dle­ra, któ­rych nie ta­tu­owa­no, ka­za­no się ubrać i za­bra­no je do ba­ra­ku bez okien w obo­zie ko­bie­cym. Na środ­ku stał bla­sza­ny, obu­do­wa­ny ce­głą piec. To była je­dy­na wy­go­da. Nie wsta­wio­no prycz; więź­niar­ki mia­ły spać po dwie lub trzy na cien­kich sło­mia­nych ma­te­ra­cach. Na gli­nia­nej pod­ło­dze sta­ła woda, któ­ra mo­czy­ła ma­te­ra­ce i po­szar­pa­ne koce. Był to dom śmier­ci w ser­cu Bir­ke­nau. Le­ża­ły tam drze­miąc, mar­z­nąc, peł­ne nie­po­ko­ju, a do­oko­ła roz­cią­ga­ły się hek­ta­ry bło­ta.

To miej­sce za­wio­dło ich na­dzie­je na za­cisz­ną wio­skę na Mo­ra­wach. To miej­sce było wiel­kim, efe­me­rycz­nym mia­stem. Każ­de­go dnia po­nad ćwierć mi­lio­na Po­la­ków, Cy­ga­nów i Ży­dów wio­dło tu swój krót­ki ży­wot. Ty­sią­ce znaj­do­wa­ły się jesz­cze w Au­schwitz I, w pierw­szym, nie­co mniej­szym obo­zie, gdzie re­zy­do­wał ko­men­dant Ru­dolf Hoss. A w wiel­kim okrę­gu prze­my­sło­wym Au­schwitz III dzie­siąt­ki ty­się­cy pra­co­wa­ły, do­pó­ki mo­gły. Ko­biet Schin­dle­ra nie za­zna­ja­mia­no ze sta­ty­sty­ka­mi Brze­zin­ki czy ca­łe­go oświę­cim­skie­go pań­stew­ka. One jed­nak wi­dzia­ły, jak nad brzo­za­mi na za­chod­nim krań­cu wiel­kie­go osie­dla uno­si się dym – dym z czte­rech kre­ma­to­riów i licz­nych sto­sów. Wy­da­wa­ło im się te­raz, że dry­fu­ją z prą­dem i że ten prąd w koń­cu je tam za­nie­sie. Ale przy ca­łej cha­rak­te­ry­zu­ją­cej ży­cie obo­zo­we zdol­no­ści do roz­sie­wa­nia po­gło­sek i da­wa­nia im wia­ry ni­g­dy nie zga­dły, ilu lu­dzi moż­na tam było dzien­nie za­ga­zo­wać, gdy sys­tem do­brze funk­cjo­no­wał. Licz­ba ta, we­dług Hos­sa, wy­no­si­ła dzie­więć ty­się­cy.

Więź­niar­ki nie zda­wa­ły so­bie rów­nież spra­wy, że przy­je­cha­ły do Oświę­ci­mia w mo­men­cie, gdy prze­bieg woj­ny i pew­ne taj­ne ne­go­cja­cje mię­dzy Him­m­le­rem i szwedz­kim księ­ciem Fol­ke Ber­na­dot­te zmie­ni­ły jego pro­fil. Ta­jem­ni­cy ośrod­ków eks­ter­mi­na­cyj­nych nie uda­ło się do­trzy­mać, bo­wiem Ro­sja­nie od­ko­pa­li obóz lu­bel­ski i zna­leź­li pie­ce za­wie­ra­ją­ce ludz­kie ko­ści, a tak­że po­nad pięć­set be­czek cy­klo­nu B. Wia­do­mość tę roz­gło­szo­no po świe­cie i Him­m­ler, któ­ry chciał ucho­dzić za po­waż­ne­go po­wo­jen­ne­go na­stęp­cę füh­re­ra, był skłon­ny obie­cać alian­tom, że ga­zo­wa­nie Ży­dów zo­sta­nie za­nie­cha­ne. Jed­nak roz­kaz w tej spra­wie wy­dał do­pie­ro w paź­dzier­ni­ku – do­kład­na data nie jest pew­na. Je­den eg­zem­plarz po­szedł do ge­ne­ra­ła Po­hla w Ora­nien­bur­gu, dru­gi do Kal­ten­brun­ne­ra, sze­fa bez­pie­czeń­stwa Rze­szy. Obaj zresz­tą zi­gno­ro­wa­li dy­rek­ty­wę, po­dob­nie uczy­nił Adolf Eich­mann. Ży­dów z Pła­szo­wa, Te­re­zi­na i Włoch ga­zo­wa­no na­dal aż do po­ło­wy li­sto­pa­da. Uwa­ża się jed­nak, że ostat­nia se­lek­cja do gazu od­by­ła się 30 paź­dzier­ni­ka.

Przez pierw­sze osiem dni po­by­tu w Oświę­ci­miu ko­bie­ty Schin­dle­ra bar­dzo się bały śmier­ci w ko­mo­rze ga­zo­wej. Ale i po­tem, kie­dy ostat­nie ofia­ry ko­mór przez cały li­sto­pad de­fi­lo­wa­ły na za­chod­ni kra­niec Brze­zin­ki, a pie­ce i sto­sy zma­ga­ły się z za­le­gło­ścia­mi w pa­le­niu tru­pów, nie od­czu­ły żad­nej po­waż­niej­szej zmia­ny w cha­rak­te­rze obo­zu. Ich oba­wy były tym bar­dziej uza­sad­nio­ne, że więk­szość po­zo­sta­łych przy ży­ciu więź­niów po za­prze­sta­niu ga­zo­wa­nia mia­ła być roz­strze­la­na – jak w przy­pad­ku osób za­trud­nio­nych w kre­ma­to­riach – lub wy­da­na na śmierć z po­wo­du cho­rób.

Ko­bie­ty Schin­dle­ra prze­cho­dzi­ły przez czę­ste zbio­ro­we kon­tro­le zdro­wia w paź­dzier­ni­ku i li­sto­pa­dzie. Nie­któ­re z nich od­dzie­lo­no w pierw­szych dniach i wy­sła­no do ba­ra­ków za­re­zer­wo­wa­nych dla śmier­tel­nie cho­rych. Le­ka­rze oświę­cim­scy – Jo­sef Men­ge­le, Fritz Kle­in, Ko­nig i Thi­lo – nie tyl­ko pra­co­wa­li przy bocz­ni­cy w Brze­zin­ce, ale bu­szo­wa­li po obo­zie, po­ja­wia­li się na ape­lach, za­cho­dzi­li do łaź­ni i py­ta­li z uśmie­chem: „Ile masz lat, ma­muś­ka?” Kla­ra Stern­berg zo­sta­ła ode­sła­na do ba­ra­ku dla sta­rych ko­biet. Sześć­dzie­się­cio­let­nią Lolę Krum­holz rów­nież odłą­czo­no od Schin­dler­grup­pe i przy­dzie­lo­no do ba­ra­ku dla sta­ru­szek; mia­ła tam umrzeć nie na­ra­ża­jąc ad­mi­ni­stra­cji na wy­dat­ki. Ho­ro­wit­zo­wa, oba­wia­jąc się, że jej wą­tła je­de­na­sto­let­nia cór­ka, Niu­sia, nie przej­dzie kon­tro­li w łaź­ni, we­pchnę­ła ją do pu­ste­go boj­le­ra. Jed­na z es­es­ma­nek przy­dzie­lo­nych do pil­no­wa­nia ko­biet Schin­dle­ra – ład­na blon­dyn­ka – wi­dzia­ła to, ale nie wy­da­ła jej. Była sko­ra do bi­cia, ła­two wpa­da­ła w gniew; póź­niej po­pro­si Ho­ro­wit­zo­wą o ła­pów­kę i do­sta­nie brosz­kę, któ­rą Re­gi­na ja­kimś spo­so­bem prze­cho­wa­ła i te­raz fi­lo­zo­ficz­nie wrę­czy­ła es­es­man­ce. Była jesz­cze jed­na straż­nicz­ka, tęż­sza i ła­god­niej­sza, któ­ra upra­wia­ła les­bij­skie za­lo­ty i mo­gła­by za­żą­dać bar­dziej oso­bi­stej za­pła­ty.

Cza­sem pod­czas ape­lu po­ja­wiał się przed ba­ra­ka­mi je­den lub kil­ku le­ka­rzy. Na wi­dok przed­sta­wi­cie­li me­dy­cy­ny ko­bie­ty na­cie­ra­ły so­bie po­licz­ki gli­ną, aby nadać im tro­chę ko­lo­ru. Pod­czas jed­nej z ta­kich kon­tro­li Re­gi­na po­szu­ka­ła dla Niu­si ka­mie­ni, aby na nich sta­nę­ła. Srebr­no­wło­sy, mło­dy Men­ge­le pod­szedł do niej, mięk­kim gło­sem za­py­tał o wiek cór­ki, a po­tem ude­rzył ją pię­ścią za kłam­stwo. Po­wa­lo­ne ta­kim spo­so­bem ko­bie­ty straż­ni­cy zwy­kle pod­no­si­li, za­nim te się otrzą­snę­ły, wle­kli je na skraj obo­zu żeń­skie­go i rzu­ca­li na dru­ty pod. na­pię­ciem. Re­gi­na była już w po­ło­wie dro­gi, gdy się ock­nę­ła i za­czę­ła ich bła­gać, żeby jej nie sma­ży­li na żywo, żeby po­zwo­li­li jej wró­cić do sze­re­gu. Wy­pu­ści­li ją, a kie­dy do­wlo­kła się na swo­je miej­sce, jej onie­mia­ła, drob­no­ko­ści­sta cór­ka w dal­szym cią­gu sta­ła nie­ru­cho­mo, tak jak­by przy­mar­z­ła do kup­ki ka­mie­ni.

Tego ro­dza­ju in­spek­cje mo­gły się zda­rzyć o każ­dej po­rze dnia. Więź­niar­ki od Schin­dle­ra wy­wo­ła­no pew­ne­go wie­czo­ra z ba­ra­ku i ka­za­no im stać w bło­cie po to, żeby prze­szu­kać ich ba­rak. Dre­sne­ro­wa, któ­rą kie­dyś oca­lił nie­ży­ją­cy już chło­pak z OD, wy­szła ze swą wy­so­ką, kil­ku­na­sto­let­nią cór­ką, Dan­ką. Sta­ły w tej dzi­wacz­nej brei Oświę­ci­mia, któ­ra po­dob­nie jak osła­wio­ne bło­to Flan­drii ni­g­dy nie za­ma­rza­ła, na­wet kie­dy za­mar­z­ło już wszyst­ko inne – dro­gi, da­chy, lu­dzie.

Dan­ka i jej mat­ka opu­ści­ły Pła­szów w let­nich su­kien­kach, bo tyl­ko ta­kie im zo­sta­ły. Dan­ka mia­ła na so­bie bluz­kę, lek­ki ża­kiet i śliw­ko­wą spód­ni­cę. Po­nie­waż tego dnia za­czął pa­dać śnieg, Dre­sne­ro­wa za­pro­po­no­wa­ła Dan­ce, żeby ode­rwa­ła ka­wa­łek koca i wło­ży­ła go pod spód­ni­cę. Te­raz, pod­czas in­spek­cji, es­es­ma­ni zna­leź­li po­dar­ty koc.

Sto­ją­cy przed ko­bie­ta­mi ofi­cer wy­wo­łał Äl­te­ste ba­ra­ku, Ho­len­der­kę, któ­rej do wczo­raj żad­na nie zna­ła, i po­wie­dział, że bę­dzie roz­strze­la­na ra­zem z tą, na któ­rej zo­sta­nie zna­le­zio­ny bra­ku­ją­cy ka­wa­łek koca.

Dre­sne­ro­wa szep­nę­ła do Dan­ki:

– Zdej­mij go, a ja go wrzu­cę do ba­ra­ku.

Ba­rak stał bez­po­śred­nio na zie­mi, nie było więc do nie­go żad­nych scho­dów. Ko­bie­ta z tyl­ne­go sze­re­gu mo­gła prze­śli­znąć się ty­łem do drzwi. Tak jak wte­dy w Kra­ko­wie Dan­ka po­słu­cha­ła mat­ki w spra­wie schow­ka w ścia­nie, tak po­słu­cha­ła i te­raz, wy­su­wa­jąc spod spód­ni­cy pa­sek naj­nędz­niej­sze­go w ca­łej Eu­ro­pie koca. Gdy Dre­sne­ro­wa była w ba­ra­ku, ofi­cer SS prze­szedł od nie­chce­nia wzdłuż sze­re­gu i wy­cią­gnął ja­kąś ko­bie­tę w wie­ku Dre­sne­ro­wej – praw­do­po­dob­nie była to Stern­ber­go­wa – i ka­zał ją od­pro­wa­dzić do ja­kiejś gor­szej czę­ści obo­zu, tam gdzie nie było już mowy o żad­nych mo­raw­skich złu­dze­niach.

Być może po­zo­sta­łe w sze­re­gach więź­niar­ki nie chcia­ły zro­zu­mieć, co ten pro­sty akt se­lek­cji zna­czy. Był on stwier­dze­niem, że żad­na wy­zna­czo­na gru­pa tak zwa­nych „więź­niów prze­my­sło­wych” nie jest w Oświę­ci­miu bez­piecz­na. Ha­sło „Schin­dler­frau­en” nie na dłu­go za­pew­ni im nie­ty­kal­ność. Były i inne gru­py „więź­niów prze­my­sło­wych”, któ­re znik­nę­ły w Au­schwitz. W ubie­głym roku Sek­cja W urzę­du ge­ne­ra­ła Po­hla wy­sła­ła kil­ka trans­por­tów wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych ży­dow­skich ro­bot­ni­ków z Ber­li­na. IG Far­ben po­trze­bo­wa­ły siły ro­bo­czej, a Sek­cja W po­wie­dzia­ła im, żeby wy­bra­ły so­bie pra­cow­ni­ków z tych wła­śnie trans­por­tów. Sek­cja W wręcz za­su­ge­ro­wa­ła ko­men­dan­to­wi Hös­so­wi, żeby trans­por­ty roz­ła­do­wać w za­kła­dach IG Far­ben, a nie w po­bli­żu kre­ma­to­riów Au­schwitz-Bir­ke­nau. Z 1750 więź­niów, któ­rzy przy­je­cha­li pierw­szym po­cią­giem (byli to sami męż­czyź­ni), 1000 na­tych­miast za­ga­zo­wa­no. Z 4000 w na­stęp­nych trans­por­tach 2500 rów­nież od razu tra­fi­ło do „łaź­ni”. Je­śli więc ad­mi­ni­stra­cja Oświę­ci­mia nie po­wstrzy­ma­ła swych za­pę­dów dla IG Far­ben i Sek­cji W, to tym bar­dziej nie bę­dzie zbyt dro­bia­zgo­wa w sto­sun­ku do ro­bot­nic ja­kie­goś nie­zna­ne­go nie­miec­kie­go garn­ko­ro­ba.

W ba­ra­ku, w któ­rym więź­niar­ki Schin­dle­ra prze­by­wa­ły, miesz­ka­ło się nie­mal jak pod go­łym nie­bem. Okna były po­zba­wio­ne szyb i słu­ży­ły tyl­ko do wpusz­cza­nia po­dmu­chów zim­ne­go po­wie­trza z Ro­sji. Więk­szość więź­nia­rek mia­ła bie­gun­kę. Ści­ska­ne skur­cza­mi, kuś­ty­ka­ły w cho­da­kach do usta­wio­nych w bło­cie bla­sza­nych be­czek na od­cho­dy. Ko­bie­ta, któ­ra peł­ni­ła przy nich dy­żur, ro­bi­ła to za do­dat­ko­wą mi­skę zupy. Pew­ne­go wie­czo­ru, za­ta­cza­jąc się, wy­szła z ba­ra­ku Mila Pfef­fer­berg. Mia­ła atak bie­gun­ki. Tym­cza­sem dy­żur­na – nie­zła ko­bie­ta, Mila zna­ła ją w mło­do­ści – nie po­zwo­li­ła jej sko­rzy­stać z becz­ki, do­pó­ki nie przyj­dzie na­stęp­na chęt­na i ra­zem nie opróż­nią po­jem­ni­ka. Mila na­le­ga­ła, ale nie uda­ło jej się prze­ko­nać dy­żur­nej. Pod tym go­łym nie­bem opie­ka nad becz­ką sta­ła się nie­mal za­wo­dem, pa­no­wa­ły pew­ne re­gu­ły. Uży­wa­jąc becz­ki jako pre­tek­stu, więź­niar­ka ta za­czę­ła wie­rzyć, że moż­li­wy jest po­rzą­dek, hi­gie­na, zdro­wy ro­zum.

Po­ja­wi­ła się na­stęp­na kan­dy­dat­ka do becz­ki, z tru­dem ła­pią­ca po­wie­trze, zgię­ta i zde­spe­ro­wa­na. I ona była mło­da i w przed­wo­jen­nych cza­sach w Ło­dzi zna­ła tę dy­żur­ną przy becz­ce jako sza­cow­ną, za­męż­ną ko­bie­tę. Obie dziew­czy­ny usłu­cha­ły więc i po­nio­sły na­czy­nie trzy­sta me­trów przez bło­to.

– A gdzie jest te­raz Schin­dler? – za­py­ta­ła to­wa­rzysz­ka Mili.

Nie wszyst­kie w ba­ra­ku za­da­wa­ły to py­ta­nie. To zna­czy – nie wszyst­kie w tak za­cię­ty, iro­nicz­ny spo­sób. Lu­sia z „Ema­lii”, dwu­dzie­sto­dwu­let­nia wdo­wa, po­wta­rza­ła: „Zo­ba­czy­cie, wszyst­ko się uło­ży. Wy­lą­du­je­my gdzieś w cie­płym ką­cie z Schin­dle­ro­wą zupą w brzu­chu”.

Nie wie­dzia­ła, dla­cze­go cią­gle to po­wta­rza. Kie­dy była w „Ema­lii”, nie wy­glą­da­ła na wi­zjo­ner­kę. Od­pra­co­wy­wa­ła swo­ją zmia­nę, ja­dła mi­skę zupy i spa­ła. Ni­g­dy nie prze­po­wia­da­ła wiel­kich wy­da­rzeń. Za­do­wa­la­ła się tym, że żyje, że trwa. Te­raz była cho­ra, więc tym bar­dziej nie mia­ła po­wo­dów, by pro­ro­ko­wać. Wy­nisz­czał ją chłód, tak jak in­nych prze­śla­do­wa­ła ob­se­sja gło­du. Sama się dzi­wi­ła, że po­wta­rza obiet­ni­ce Oska­ra.

Po ja­kimś cza­sie ko­bie­ty Schin­dle­ra prze­nie­sio­no do ba­ra­ków bli­żej kre­ma­to­riów. Ich nie­pew­ność, czy pój­dą pod prysz­nic, czy do ko­mór, wzmo­gła się. Mimo to Lu­sia nie prze­sta­wa­ła gło­sić po­cie­chy. I cho­ciaż obo­zo­wa fala wy­rzu­ci­ła je na ten ko­niec świa­ta, na ten bie­gun, na dno, to jed­nak roz­pacz nie za­wład­nę­ła nimi cał­ko­wi­cie. Moż­na je było jesz­cze zo­ba­czyć, jak roz­ma­wia­ją o prze­pi­sach ku­li­nar­nych i o przed­wo­jen­nej kuch­ni.


W Brin­n­litz, w chwi­li kie­dy przy­by­li tam męż­czyź­ni, ist­niał tyl­ko ka­dłub obo­zu. Nie było też prycz – w kwa­te­rze sy­pial­nej na pię­trze roz­sy­pa­no sło­mę. Ale para z boj­le­rów za­pew­nia­ła cie­pło. Pierw­sze­go dnia nie było ku­cha­rzy. W przy­szłej kuch­ni le­ża­ły wor­ki z rze­pą i więź­nio­wie je­dli ją na su­ro­wo. Po­tem ugo­to­wa­no zupę i upie­czo­no chleb, a in­ży­nier Fin­der za­czął przy­dzie­lać pra­cę.

Od sa­me­go po­cząt­ku, je­śli es­es­ma­ni nie pa­trzy­li, wszyst­ko szło po­wo­li. Swo­ją dro­gą to cie­ka­we, w jaki spo­sób wy­czu­li, że Herr Di­rek­tor nie bie­rze już udzia­łu w wy­sił­ku wo­jen­nym. Tem­po pra­cy sta­ło się w Brin­n­litz żół­wie. Je­śli więc Oskar nie in­te­re­so­wał się pro­duk­cją, po­wol­na pra­ca sta­ła się ze­mstą więź­niów, ich de­kla­ra­cją.

Uchy­la­nie się od pra­cy dzia­ła­ło jak wino. Gdzie in­dziej w ca­łej Eu­ro­pie nie­wol­ni­cy ha­ro­wa­li do gra­nic swych sze­ściu­set ka­lo­rii dzien­nie, w na­dziei, że za­do­wo­lą swe­go bry­ga­dzi­stę i opóź­nią chwi­lę od­jaz­du do obo­zu śmier­ci. Tu, w Brin­n­litz, pa­no­wa­ła upoj­na swo­bo­da, moż­na było ru­szać ło­pa­tą dwa razy wol­niej, a mimo to prze­trwać.

Przez pierw­sze dni więź­nio­wie nie zda­wa­li so­bie jesz­cze z tego spra­wy. Zbyt wie­lu nie­po­ko­iło się o swo­je żony. Do­lek Ho­ro­witz miał w Oświę­ci­miu żonę i cór­kę, Ro­sne­ro­wie swo­je żony. Pfef­fer­berg wie­dział, jaki szok mu­sia­ła prze­żyć Mila, kie­dy zna­la­zła się w czymś tak ogrom­nym i okrop­nym jak Oświę­cim. Ja­kub Stern­berg i jego kil­ku­na­sto­let­ni syn mar­twi­li się o Kla­rę Stern­ber­go­wą. W hali fa­brycz­nej męż­czyź­ni ota­cza­li Schin­dle­ra i po raz ko­lej­ny py­ta­li go, gdzie są ko­bie­ty.

– Wy­cią­gam je – grzmiał Schin­dler.

Nie ba­wił się w wy­ja­śnie­nia. Nie snuł pu­blicz­nie przy­pusz­czeń, że może oświę­cim­skie SS trze­ba bę­dzie prze­ku­pić. Nie mó­wił, że wy­słał li­stę ro­bot­nic puł­kow­ni­ko­wi Eri­cho­wi Lan­ge­mu i za­rów­no jemu, jak i Eri­cho­wi za­le­ży na spro­wa­dze­niu ko­biet do Brin­n­litz zgod­nie z li­stą. Nic z tych rze­czy. „Wy­cią­gam je” – i nic wię­cej.

Gar­ni­zon SS, któ­ry spro­wa­dził się w tych dniach do Brin­n­litz, da­wał Oska­ro­wi pew­ne pod­sta­wy do na­dziei. Byli to re­zer­wi­ści w śred­nim wie­ku, ode­sła­ni, aby po­zwo­lić młod­szym es­es­ma­nom za­jąć miej­sce na li­nii fron­tu. Nie było wśród nich tylu sza­leń­ców, co w Pła­szo­wie, a Oskar ze swej stro­ny ra­czył ich pro­stym, ale ob­fi­tym je­dze­niem. Kie­dy od­wie­dzał ko­sza­ry, wy­gła­szał swą zwy­kłą mowę o uni­kal­nych kwa­li­fi­ka­cjach swych więź­niów, o wa­dze swych pro­duk­cyj­nych za­dań. Po­ci­ski prze­ciw­czoł­go­we – mó­wił – i łu­ski po­ci­sków za­kwa­li­fi­ko­wa­nych jako taj­ne. Pro­sił, aby nie było żad­nych najść ze stro­ny gar­ni­zo­nu na fa­bry­kę, bo to prze­szka­dza­ło­by pra­cow­ni­kom.

Od­po­wia­da­ło im ci­che mia­stecz­ko, wi­dział to w ich oczach. Wie­dzie­li, że tu prze­trwa­ją ka­ta­klizm. Nie mie­li ocho­ty sza­leć po warsz­ta­tach jak Göth czy Hu­jar. Nie chcie­li, by Herr Di­rek­tor się na nich skar­żył.

Lecz nie przy­je­chał jesz­cze ich do­wód­ca. Był w dro­dze z miej­sca swe­go po­przed­nie­go przy­dzia­łu, obo­zu pra­cy w Bu­dzy­niu, w któ­rym do nie­daw­na pro­du­ko­wa­no czę­ści do bom­bow­ców He­in­kel. Nowy do­wód­ca był mio­dy, by­stry, bar­dziej wścib­ski. I mógł nie być za­do­wo­lo­ny z po­wo­du ogra­ni­cze­nia do­stę­pu do obo­zu.

W trak­cie kła­dze­nia be­to­no­wych po­sa­dzek, wy­bi­ja­nia w da­chu otwo­rów, tak aby zmie­ścić wiel­kie „hi­lo­sy”, zmięk­cza­nia pod­ofi­ce­rów SS, w trak­cie oso­bi­ste­go za­kło­po­ta­nia zwią­za­ne­go z po­now­nym pod­ję­ciem ży­cia mał­żeń­skie­go z Emi­lią, Oska­ra aresz­to­wa­no po raz trze­ci.

Ge­sta­po przy­je­cha­ło w po­rze obia­do­wej. Oska­ra nie było w biu­rze, udał się z rana do Brna. A tu jak na złość za­je­cha­ła do obo­zu cię­ża­rów­ka z Kra­ko­wa, wy­peł­nio­na ru­cho­mym ma­jąt­kiem dy­rek­to­ra – pa­pie­ro­sa­mi, skrzyn­ka­mi wód­ki, ko­nia­ku, szam­pa­na. Nie­któ­rzy będą po­tem twier­dzi­li, że była to wła­sność Götha, a Oskar zgo­dził się ją przy­wieźć na Mo­ra­wy w za­mian za po­par­cie Amo­na dla jego pla­nów zwią­za­nych z Brin­n­litz. Jed­nak­że Göth od mie­sią­ca prze­by­wał w wię­zie­niu i nie miał już wła­dzy, więc luk­su­so­we to­wa­ry w cię­ża­rów­ce moż­na spo­koj­nie uznać za wła­sność Oska­ra.

Po­dob­nie my­śle­li roz­ła­do­wu­ją­cy cię­ża­rów­kę więź­nio­wie. Nic więc dziw­ne­go, że zde­ner­wo­wa­li się na wi­dok wcho­dzą­cych na dzie­dzi­niec ge­sta­pow­ców. Cie­szy­li się jed­nak przy­wi­le­ja­mi me­cha­ni­ków – więc wol­no im było po­je­chać cię­ża­rów­ką do stru­mie­nia u stóp wzgó­rza, gdzie wrzu­ci­li al­ko­hol do wody ra­zem ze skrzyn­ka­mi. Dwa­dzie­ścia ty­się­cy pa­pie­ro­sów z cię­ża­rów­ki ukry­li w spo­sób nie tak mar­no­traw­ny, pod po­kry­wą du­że­go trans­for­ma­to­ra w pod­sta­cji elek­trycz­nej.

To, że Oskar miał tak dużo pa­pie­ro­sów i al­ko­ho­lu, było waż­nym fak­tem; zna­czy­ło, że Oskar, za­wsze chęt­ny do wy­mia­ny to­wa­ro­wej, za­mie­rzał te­raz żyć z czar­ne­go ryn­ku.

Wpro­wa­dzi­li cię­ża­rów­kę do ga­ra­żu w chwi­li, gdy za­wy­ła sy­re­na ogła­sza­ją­ca po­łu­dnio­wą prze­rwę na zupę. W ubie­głych dniach Oskar ja­dał ra­zem z więź­nia­mi, więc me­cha­ni­cy mie­li na­dzie­ję, że i tym ra­zem tak bę­dzie – mo­gli­by mu od razu wy­ja­śnić, co się sta­ło z dro­go­cen­nym to­wa­rem.

Rze­czy­wi­ście Oskar wró­cił z Brna w chwi­lę póź­niej, ale przy we­wnętrz­nej bra­mie zo­stał za­trzy­ma­ny przez ge­sta­pow­ca, któ­ry stał tam z pod­nie­sio­ną ręką. Funk­cjo­na­riusz ka­zał mu na­tych­miast wy­siąść z sa­mo­cho­du.

– To moja fa­bry­ka – któ­ryś z więź­niów usły­szał wark­nię­cie Oska­ra. – Je­śli chce pan ze mną po­roz­ma­wiać, pro­szę do sa­mo­cho­du. W prze­ciw­nym ra­zie niech pan idzie za mną do mo­je­go ga­bi­ne­tu.

Pod­je­chał na dzie­dzi­niec, a dwóch ge­sta­pow­ców szyb­ko szło po obu stro­nach sa­mo­cho­du.

W ga­bi­ne­cie py­ta­li go o po­wią­za­nia z Göthem, z jego łu­pa­mi.

– Mam tu parę wa­li­zek – po­wie­dział im. – Na­le­żą do Herr Götha. Pro­sił mnie o prze­cho­wa­nie ich do cza­su, aż zo­sta­nie zwol­nio­ny.

Ge­sta­pow­cy chcie­li je zo­ba­czyć i Oskar po­pro­wa­dził ich do miesz­ka­nia. Do­ko­nał for­mal­ne­go i oschłe­go przed­sta­wie­nia Frau Schin­dler i pa­nów z V De­par­ta­men­tu. Po­tem wy­cią­gnął wa­liz­ki i otwo­rzył je. Były peł­ne cy­wil­nych ubrań Amo­na i sta­rych mun­du­rów z cza­sów, kie­dy Amon był szczu­płym pod­ofi­ce­rem SS. Kie­dy je prze­szu­ka­li i ni­cze­go nie zna­leź­li, do­ko­na­li aresz­to­wa­nia.

Emi­lia zro­bi­ła się te­raz agre­syw­na. Po­wie­dzia­ła, że nie mają pra­wa za­bie­rać jej męża, je­śli nie po­wie­dzą, za co go aresz­tu­ją. W Ber­li­nie nie będą tym za­chwy­ce­ni.

Oskar do­ra­dził jej, by była ci­cho.

– Ale mu­sisz za­dzwo­nić do Klo­now­skiej, żeby od­wo­ła­ła moje spo­tka­nia.

Emi­lia wie­dzia­ła, co to zna­czy. Klo­now­ska znów wy­ko­na nu­mer z te­le­fo­nem, za­dzwo­ni do Mar­ti­na Pla­the z Wro­cła­wia, do lu­dzi ge­ne­ra­ła Schin­dle­ra, sa­mych gru­bych ryb. Je­den z funk­cjo­na­riu­szy wy­jął kaj­dan­ki i za­ło­żył je Oska­ro­wi. Za­bra­li go do sa­mo­cho­du, od­wieź­li na sta­cję do Zwit­tau i wsa­dzi­li do po­cią­gu, któ­ry za­wiózł go do Kra­ko­wa.

Wy­da­je się, że to aresz­to­wa­nie bar­dziej prze­stra­szy­ło Oska­ra niż po­przed­nie dwa. Nie ma w nim opo­wia­dań o za­ko­cha­nych po­rucz­ni­kach SS dzie­lą­cych z nim celę i pi­ją­cych jego wód­kę. Ale kil­ka szcze­gó­łów, ja­kie Oskar prze­ka­zał, po­sia­da pew­ne zna­cze­nie. Gdy funk­cjo­na­riu­sze V De­par­ta­men­tu eskor­to­wa­li go przez wspa­nia­łą, neo­kla­sy­cy­stycz­ną log­gię kra­kow­skie­go Dwor­ca Głów­ne­go, pod­szedł do nich czło­wiek o na­zwi­sku Huth. Huth był wcze­śniej cy­wil­nym in­ży­nie­rem w Pła­szo­wie. Za­wsze za­cho­wy­wał się usłuż­nie wo­bec Götha, ale rów­no­cze­śnie był zna­ny z wie­lu dys­kret­nych ak­tów do­bro­ci. Być może spo­tka­nie było przy­pad­ko­we, ale su­ge­ru­je ono, że Huth współ­dzia­łał z Klo­now­ską. Te­raz uparł się, żeby uści­snąć sku­tą dłoń Oska­ra. Je­den z ge­sta­pow­ców sprze­ci­wił się.

– Czy rze­czy­wi­ście tak bar­dzo lubi pan cho­dzić i po­da­wać ręce więź­niom? – spy­tał Hu­tha.

In­ży­nier na­tych­miast wy­gło­sił mowę na cześć Oska­ra. Prze­cież to Herr Di­rek­tor Schin­dler, czło­wiek bar­dzo sza­no­wa­ny w ca­łym Kra­ko­wie, waż­ny prze­my­sło­wiec.

– Ni­g­dy nie będę go uwa­żał za więź­nia – oświad­czył Huth.

Ja­kie­kol­wiek było zna­cze­nie tego spo­tka­nia, Oska­ra wsa­dzo­no do sa­mo­cho­du i przez zna­jo­me mia­sto znów za­wie­zio­no na Po­mor­ską. Umiesz­czo­no go w po­ko­ju po­dob­nym do tego, jaki zaj­mo­wał po pierw­szym aresz­to­wa­niu, po­ko­ju z łóż­kiem, krze­słem i mied­ni­cą, ale i z kra­ta­mi w oknach. Oskar nie czuł się pew­nie, choć przy­brał po­sta­wę ka­mien­ne­go spo­ko­ju. W 1942 roku, kie­dy aresz­to­wa­li go na dru­gi dzień po trzy­dzie­stych czwar­tych uro­dzi­nach, po­gło­ska, że w piw­ni­cach Po­mor­skiej znaj­du­ją się izby tor­tur, była ty­leż prze­ra­ża­ją­ca, co nie­pew­na. Te­raz stra­ci­ła urok nie­pew­no­ści. Oskar wie­dział, że V De­par­ta­ment bę­dzie go tor­tu­ro­wał, je­śli bar­dzo im za­le­ży na Amo­nie.

Wie­czo­rem w od­wie­dzi­ny przy­szedł Huth. Przy­niósł tacę z obia­dem i bu­tel­ką wina. Rze­czy­wi­ście roz­ma­wiał z Klo­now­ską. Sam Oskar ni­g­dy nie wy­ja­śnił, czy spo­tka­nie z Hu­them było przy­pad­ko­we, czy też za­aran­żo­wa­ła je pol­ska przy­ja­ciół­ka. Tak czy owak, Huth po­wie­dział mu te­raz, że Klo­now­ska zwo­łu­je jego sta­rych zna­jo­mych.

Na­stęp­ne­go dnia prze­słu­chi­wa­ło go gro­no dwu­na­stu śled­czych SS, w tym je­den sę­dzia sądu SS. Oskar za­prze­czył, że dał Götho­wi pie­nią­dze, by ko­men­dant, jak to okre­ślił Amon, „po­pu­ścił Ży­dom”.

– Mo­głem dać mu te pie­nią­dze jako po­życz­kę – przy­znał Oskar w pew­nej chwi­li.

– A cze­mu miał­by mu pan da­wać po­życz­kę? – do­py­ty­wa­li się.

– Moja pro­duk­cja ma cha­rak­ter prio­ry­te­to­wy – Oskar znów śpie­wał swo­ją sta­rą pio­sen­kę. – Mam ze­spół wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych ro­bot­ni­ków. Je­śli się ich od­ry­wa od pra­cy, stra­tę po­no­szę ja, In­spek­to­rat Uzbro­je­nia, wy­si­łek wo­jen­ny. Je­śli się do­wie­dzia­łem, że wśród więź­niów Pła­szo­wa jest ja­kiś wy­kwa­li­fi­ko­wa­ny me­ta­lo­wiec z in­te­re­su­ją­cej mnie bran­ży, to oczy­wi­ście pro­si­łem Herr Kom­man­dan­ta o nie­go. Chcia­łem go mieć szyb­ko, bez biu­ro­kra­cji. Mnie in­te­re­su­je pro­duk­cja, jej war­tość dla mnie, dla In­spek­to­ra­tu Uzbro­je­nia. Zwa­żyw­szy na po­moc Herr Kom­man­dan­ta w tych kwe­stiach, być może udzie­li­łem mu po­życz­ki.

Obro­na ta wią­za­ła się z pew­ną nie­lo­jal­no­ścią wo­bec sta­re­go przy­ja­cie­la. Ale Oskar się nie wa­hał. Oczy pło­nę­ły mu czy­stą szcze­ro­ścią. Ni­skim gło­sem, z dys­kret­ną em­fa­zą dał do zro­zu­mie­nia – nie mó­wiąc tego otwar­cie – że po­życz­ka zo­sta­ła na nim wy­mu­szo­na. Nie zro­bi­ło to na śled­czych wra­że­nia. Znów zna­lazł się pod klu­czem.

Prze­słu­cha­nia cią­gnę­ły się na dru­gi dzień, trze­ci i czwar­ty. Nikt mu nie zro­bił krzyw­dy, ale śled­czy byli nie­ugię­ci. W koń­cu mu­siał za­prze­czyć, że ist­nia­ła mię­dzy nim i Amo­nem ja­ka­kol­wiek przy­jaźń. Nie było to trud­ne: i tak głę­bo­ko gar­dził Amo­nem.

– Nie je­stem pe­da­łem – rzu­cił w pa­nów z V De­par­ta­men­tu; do nie­go też do­tar­ły plot­ki o Amo­nie i jego mło­dych or­dy­nan­sach.

Sam Göth ni­g­dy nie zro­zu­mie, dla­cze­go Oskar nim gar­dził i dla­cze­go chciał po­móc w spra­wie prze­ciw­ko nie­mu. Amon za­wsze miał złu­dze­nia na te­mat przy­ja­ciół. W sen­ty­men­tal­nym na­stro­ju wie­rzył na­wet, że Mie­tek Pem­per i He­le­na Hirsch ko­cha­ją swe­go pana. Śled­czy praw­do­po­dob­nie nie dali mu znać, że Oskar jest na Po­mor­skiej, i nie­mo przy­słu­chi­wa­li się, jak Amon ich na­kła­nia: „We­zwij­cie mo­je­go sta­re­go przy­ja­cie­la Schin­dle­ra. On za mnie za­rę­czy”.

Naj­bar­dziej po­moc­ną dla Oska­ra oko­licz­no­ścią było to, że w rze­czy­wi­sto­ści łą­czy­ło ich nie­wie­le wspól­nych in­te­re­sów. Oskar da­wał cza­sem Amo­no­wi rady czy kon­tak­ty, ale ni­g­dy nie miał udzia­łów w jego przed­się­wzię­ciach, ni­g­dy nie za­ro­bił zło­tów­ki na sprze­da­ży obo­zo­wej żyw­no­ści, pier­ścion­ków z obo­zo­we­go warsz­ta­tu ju­bi­ler­skie­go, ubrań z za­kła­du kra­wiec­kie­go czy me­bli z pra­cow­ni ta­pi­cer­skiej. Za­pew­ne po­mógł mu też fakt, że jego kłam­stwa były roz­bra­ja­ją­ce na­wet dla po­li­cjan­tów, a tak­że i to, że kie­dy mó­wił praw­dę, był nie­za­prze­czal­nie uwo­dzi­ciel­ski. Ni­g­dy nie spra­wiał wra­że­nia, że jest wdzięcz­ny za to, iż daje mu się wia­rę. Na przy­kład gdy pa­no­wie z De­par­ta­men­tu V jak­by za­sta­na­wia­li się, czy nie uwie­rzyć, że te 80 000 RM było sumą wy­łu­dzo­ną, Oskar za­py­tał ich, czy ist­nie­je moż­li­wość, żeby ta suma wró­ci­ła do nie­go, dy­rek­to­ra Schin­dle­ra, nie­ska­zi­tel­ne­go in­du­stria­li­sty.

Trze­cim czyn­ni­kiem prze­ma­wia­ją­cym na ko­rzyść Oska­ra było, że spraw­dzi­ły się jego re­fe­ren­cje. Puł­kow­nik Erich Lan­ge, do któ­re­go De­par­ta­ment V zwró­cił się te­le­fo­nicz­nie, pod­kre­ślił wkład Schin­dle­ra w pro­wa­dze­nie woj­ny. Sus­smuth w Trop­pau po­in­for­mo­wał, że fa­bry­ka Schin­dle­ra zaj­mu­je się pro­duk­cją „taj­nej bro­ni”. Nie było to, jak zo­ba­czy­my, twier­dze­nie bez­pod­staw­ne. Lecz wy­po­wie­dzia­ne bez osło­nek wpro­wa­dzi­ło w błąd i na­bie­ra­ło znie­kształ­co­nych pro­por­cji. Füh­rer bo­wiem obie­cał „taj­ną broń”. Już samo to wy­ra­że­nie po­sia­da­ło cha­ry­zmę i roz­cią­ga­ło ją te­raz na Oska­ra. Prze­ciw­ko sło­wom „taj­na broń” nie li­czy­ło się kon­fet­ti pro­te­stów ze stro­ny miesz­czan z Zwit­tau.

Lecz na­wet sam Oskar nie uwa­żał, że spra­wy sto­ją do­brze. Chy­ba czwar­te­go dnia je­den ze śled­czych zaj­rzał do nie­go, jed­nak­że nie po to, żeby mu za­da­wać py­ta­nia, ale, żeby go opluć. Plwo­ci­na spły­wa­ła po le­wej kla­pie ma­ry­nar­ki Oska­ra. Śled­czy krzy­czał na nie­go, na­zy­wa­jąc go ży­dow­skim li­ży­du­pą i ży­dów­ko­jeb­cą. Było to odej­ście od dziw­ne­go le­ga­li­zmu prze­słu­chań. Oskar nie wie­dział, czy to nie było za­pla­no­wa­ne, czy nie sta­no­wi­ło głów­ne­go mo­ty­wu jego aresz­to­wa­nia.

Po ty­go­dniu Oskar wy­słał wia­do­mość przez Hu­tha i Klo­now­ską do obe­rfüh­re­ra Scher­ne­ra. Za­wia­da­miał w niej, że De­par­ta­ment V go na­ci­ska i nie jest pe­wien, czy bę­dzie mógł dłu­żej chro­nić sze­fa po­li­cji. Szer­ner zo­sta­wił na pe­wien czas zwal­cza­nie par­ty­zan­tów (któ­re wkrót­ce przy­pła­ci ży­ciem) i na­stęp­ne­go dnia zja­wił się w celi Oska­ra.

– To skan­dal, co oni ro­bią – obu­rzał się Szer­ner.

– A co z Amo­nem? – za­py­tał Oskar, spo­dzie­wa­jąc się, że i to Scher­ner na­zwie skan­da­lem.

– Za­słu­gu­je na to, co go spo­ty­ka – od­rzekł Szer­ner.

Wy­glą­da­ło na to, że wszy­scy opu­ści­li Amo­na.

– Nie martw się – po­wie­dział do Oska­ra przed wyj­ściem. – Wy­cią­gnie­my cię.

Ran­kiem ósme­go dnia wy­pusz­czo­no Oska­ra na uli­cę. Nie ocią­gał się z wyj­ściem ani też nie pro­sił o trans­port. Wy­star­czy­ło, że zna­lazł się na zim­nym chod­ni­ku. Prze­je­chał przez Kra­ków tram­wa­jem i po­szedł do swo­jej fa­bry­ki na Za­bło­ciu. Po­zo­sta­ło tam jesz­cze kil­ku pol­skich straż­ni­ków. Z biu­ra na gó­rze za­dzwo­nił do Brin­n­litz i za­wia­do­mił Emi­lię, że jest wol­ny.

Mo­sze Bej­ski, kre­ślarz w Brin­n­litz, pa­mię­ta za­mie­sza­nie, ja­kie po­wsta­ło w cza­sie nie­obec­no­ści Oska­ra, róż­ne po­gło­ski i py­ta­nia, co to wszyst­ko ozna­cza. Ale Stern, Mau­ry­cy Fin­der, Adam Gar­de i inni za­się­ga­li rady Emi­lii co do żyw­no­ści, har­mo­no­gra­mu pra­cy, roz­dzia­łu prycz. Oni pierw­si od­kry­li, że Emi­lia to nie tyl­ko bier­ny pa­sa­żer. Nie była szczę­śli­wą ko­bie­tą, a do jej utra­pień do­łą­czy­ło się aresz­to­wa­nie Oska­ra. Było w tym pew­ne okru­cień­stwo, że SS prze­szko­dzi­ło mał­żon­kom po­ro­zu­mieć się na nowo.

Lecz dla Ster­na i in­nych było ja­sne, że go­spo­dy­ni ma­łe­go miesz­ka­nia na par­te­rze nie jest tu je­dy­nie w roli przy­kład­nej żony. Było w tym też coś, co moż­na by na­zwać de­kla­ra­cją ide­olo­gicz­ną. Na ścia­nie miesz­ka­nia wi­siał ob­ra­zek Je­zu­sa z oto­czo­nym pło­mie­nia­mi ser­cem. Stern wi­dy­wał ta­kie ob­raz­ki w do­mach pol­skich ka­to­li­ków. W kra­kow­skich miesz­ka­niach Oska­ra nie było ta­kiej de­ko­ra­cji. W pol­skiej kuch­ni Je­zus z otwar­tym ser­cem nie za­wsze uspo­ka­jał. W miesz­ka­niu Emi­lii jed­nak był obiet­ni­cą. Oso­bi­stą obiet­ni­cą Emi­lii.

Na po­cząt­ku li­sto­pa­da jej mąż wró­cił po­cią­giem, nie ogo­lo­ny i prze­siąk­nię­ty za­pa­chem wię­zie­nia. Był za­sko­czo­ny, że ko­bie­ty na­dal po­zo­sta­ją w Oświę­ci­miu.


Na pla­ne­cie Au­schwitz, gdzie ro­bot­ni­ce Schin­dle­ra po­ru­sza­ły się tak ostroż­nie, jak­by rze­czy­wi­ście były w ko­smo­sie, wła­dał Ru­dolf Hoss. Był za­ło­ży­cie­lem, bu­dow­ni­czym i naj­wyż­szą mą­dro­ścią. Czy­tel­ni­cy po­wie­ści Wil­lia­ma Sty­ro­na „Wy­bór Zo­fii” po­zna­li go jako pana Zo­fii – zu­peł­nie in­ne­go ro­dza­ju pana niż ten, ja­kim dla He­le­ny Hirsch był Amon; le­piej uło­żo­ny, za­cho­wu­ją­cy więk­szy dy­stans, zdro­wy na umy­śle. A jed­nak był nie­ugię­tym ka­pła­nem tej ka­ni­ba­li­stycz­nej kra­iny. Mimo że w la­tach dwu­dzie­stych za­mor­do­wał w Za­głę­biu Ruh­ry na­uczy­cie­la za to, że ten za­de­nun­cjo­wał nie­miec­kie­go dzia­ła­cza, i za tę zbrod­nię sie­dział w wię­zie­niu, w Oświę­ci­miu wła­sno­ręcz­nie nie uśmier­cił ni­ko­go. Uwa­żał sie­bie za tech­ni­ka. Jako pio­nier cy­klo­nu B, kap­su­łek cy­ja­no­wo­do­ru, któ­re w ze­tknię­ciu z po­wie­trzem wy­dzie­la­ły gaz, wdał się w na­uko­wy, ale jed­no­cze­śnie bar­dzo oso­bi­sty kon­flikt ze swo­im ry­wa­lem, ko­mi­sa­rzem kry­mi­nal­nym Chri­stia­nem Wir­them, któ­ry spra­wo­wał wła­dzę nad obo­zem w Bełż­cu i pa­tro­no­wał szko­le tlen­ku wę­gla. W Bełż­cu wy­da­rzy­ło się coś okrop­ne­go: me­to­da ko­mi­sa­rza Wir­tha do­pie­ro po trzech go­dzi­nach uśmier­ci­ła gru­pę stło­czo­nych w ko­mo­rze Ży­dów. Świad­kiem tej klę­ski był ofi­cer che­micz­ny SS, Kurt Ger­ste­in. O tym, że Höss po­pie­rał bar­dziej wy­daj­ną tech­ni­kę, świad­czy czę­ścio­wo cią­gły roz­rost Oświę­ci­mia i upa­dek Bełż­ca.

W 1943, kie­dy Ru­dolf Höss opu­ścił Oświę­cim, by prze­jąć funk­cję za­stęp­cy sze­fa Sek­cji D w Ora­nien­bur­gu, in­sty­tu­cja ta była już czymś wię­cej niż obo­zem, czymś wię­cej niż cu­dem or­ga­ni­za­cji. Była fe­no­me­nem. Świat mo­ral­ny nie tyle tu upadł, co zo­stał wy­wró­co­ny ni­czym czar­na dziu­ra pod ci­śnie­niem ludz­kiej nie­na­wi­ści – miej­sce to za­sy­sa­ło całe ludy i ich dzie­je i ani­hi­lo­wa­ło je, a jego ję­zyk od­wró­cił się pod­szew­ką na wierzch. Pod­ziem­ne ko­mo­ry na­zy­wa­ły się „piw­ni­ca­mi de­zyn­fek­cyj­ny­mi”, ko­mo­ry na­ziem­ne „łaź­nia­mi”, a Obe­rschar­füh­rer Moll, któ­re­go za­da­niem było nad­zo­ro­wa­nie wsy­py­wa­nia błę­kit­nych krysz­tał­ków przez otwór w stro­pie „piw­nic” i w ścia­nie „łaź­ni”, rzu­cał swym asy­sten­tom ko­men­dę: „Do­brze. Daj­my im te­raz po­od­dy­chać”.

Hoss po­wró­cił do Oświę­ci­mia w maju 1944. W tym cza­sie ko­bie­ty Schin­dle­ra prze­by­wa­ły w ba­ra­kach Brze­zin­ki, bli­sko dow­cip­ne­go obe­rschar­füh­re­ra Mol­la. We­dług mi­to­lo­gii Schin­dle­ra on sam wy­mógł na Hos­sie zwol­nie­nie swych trzy­stu pra­cow­nic. Oskar nie­wąt­pli­wie pro­wa­dził roz­mo­wy te­le­fo­nicz­ne z Hös­sem, jak rów­nież utrzy­my­wał z nim inne kon­tak­ty, ale nie mógł w tej spra­wie po­mi­nąć sturm­ban­n­füh­re­ra Frit­za Har­tjen­ste­ina, ko­men­dan­ta Oświę­ci­mia II, tj. Brze­zin­ki, ani unter­sturm­füh­re­ra Fran­za Hös­sle­ra, mło­de­go czło­wie­ka od­po­wie­dzial­ne­go w tym wiel­kim mie­ście za dziel­ni­cę ko­biet.

Wia­do­mo na pew­no, że Oskar wy­słał mło­dą ko­bie­tę z wa­liz­ką peł­ną al­ko­ho­lu, szyn­ki i dia­men­tów, by do­bi­ła tar­gu z tymi wła­śnie funk­cjo­na­riu­sza­mi. Nie­któ­rzy mó­wią, że Oskar po­je­chał w ślad za dziew­czy­ną i że miał przy so­bie wpły­wo­we­go ofi­ce­ra SA, stan­dar­ten­füh­re­ra Pelt­ze, któ­ry we­dle tego, co Oskar póź­niej opo­wia­dał, oka­zał się bry­tyj­skim agen­tem. Inni utrzy­mu­ją, że Oskar sam trzy­mał się z dala od Oświę­ci­mia z przy­czyn stra­te­gicz­nych, po­je­chał na­to­miast do Ora­nien­bur­ga i do In­spek­to­ra­tu Uzbro­je­nia do Ber­li­na i pró­bo­wał na­ci­skać Hos­sa i spół­kę od tej stro­ny.

Hi­sto­ria, jaką Stern przed­sta­wił pu­blicz­nie w Tel Awi­wie, jest na­stę­pu­ją­ca. Po uwol­nie­niu Oska­ra z wię­zie­nia Stern za­gad­nął go i „ule­ga­jąc na­ci­skom to­wa­rzy­szy nie­do­li” po­pro­sił Oska­ra, żeby zro­bił coś kon­kret­ne­go w spra­wie ko­biet prze­trzy­my­wa­nych w Oświę­ci­miu. Pod­czas tej roz­mo­wy we­szła jed­na z se­kre­ta­rek Oska­ra – któ­ra, tego Stern nie po­wie­dział. Schin­dler przyj­rzał się dziew­czy­nie i wska­zał na swój pa­lec, na któ­rym miał duży sy­gnet z dia­men­tem. Za­py­tał ją, czy chcia­ła­by ten po­kaź­ny klej­not. We­dług Ster­na dziew­czy­na bar­dzo się za­pa­li­ła. Stern za­cy­to­wał sło­wa Oska­ra: „Weź li­stę ko­biet i za­pa­kuj do wa­liz­ki naj­lep­sze je­dze­nie i al­ko­hol, ja­kie znaj­dziesz w mo­jej kuch­ni. Po­tem jedź do Oświę­ci­mia. Wiesz, że ko­men­dant lubi ład­ne dziew­czy­ny. Je­śli uda ci się rzecz prze­pro­wa­dzić, do­sta­niesz ten dia­ment. I nie tyl­ko to”.

Jest to sce­na god­na Sta­re­go Te­sta­men­tu. Tam też mówi się o tym, że dla do­bra ple­mie­nia na­le­ży po­świę­cić na­jeźdź­cy ko­bie­tę. Jest to rów­nież sce­na środ­ko­wo­eu­ro­pej­ska, gdzie z jed­nej stro­ny jest ol­brzy­mi, ja­rzą­cy się dia­ment, a z dru­giej – pro­po­zy­cja han­dlu cia­łem.

We­dług Ster­na – se­kre­tar­ka zgo­dzi­ła się. Kie­dy po dwóch dniach nie wró­ci­ła, spra­wę po­je­chał za­ła­twić Schin­dler i ta­jem­ni­czy Pelt­ze.

Schin­dle­row­ski mit mówi, że Oskar rze­czy­wi­ście wy­słał swo­ją dziew­czy­nę, by się prze­spa­ła z ko­men­dan­tem – obo­jęt­ne któ­rym: Hös­sem, Har­tjen­ste­inem lub Hös­sle­rem – i zo­sta­wi­ła na po­dusz­ce dia­men­ty. Jed­ni (np. Stern) twier­dzą, że była to „jed­na z jego se­kre­ta­rek”, inni wy­mie­nia­ją ład­ną blond es­es­man­kę, przy­ja­ciół­kę Oska­ra z gar­ni­zo­nu w Brin­n­litz. Lecz ta, jak się wy­da­je, prze­by­wa­ła jesz­cze w Oświę­ci­miu ra­zem z Schin­dler­frau­en.

We­dług Emi­lii Schin­dler – wy­słan­nicz­ką była dziew­czy­na dwu­dzie­sto­dwu- lub -trzy­let­nia. Miesz­ka­ła w Zwit­tau, a jej oj­ciec był sta­rym przy­ja­cie­lem ro­dzi­ny Schin­dle­rów. Nie­daw­no wró­ci­ła z oku­po­wa­nej Ro­sji, gdzie pra­co­wa­ła jako se­kre­tar­ka w nie­miec­kiej ad­mi­ni­stra­cji. Była do­brą zna­jo­mą Emi­lii i pod­ję­ła się za­da­nia do­bro­wol­nie. Jest mało praw­do­po­dob­ne, by Oskar za­żą­dał sek­su­al­ne­go po­świę­ce­nia od przy­ja­ciół­ki domu. Choć w tych spra­wach był pi­ra­tem, ta stro­na opo­wie­ści jest z pew­no­ścią mi­tem. Nie zna­my za­kre­su jej trans­ak­cji z ofi­ce­ra­mi Oświę­ci­mia. Wie­my tyl­ko, że uda­ła się do kró­le­stwa zła i spi­sa­ła się tam dziel­nie.

Oskar po­wie póź­niej, że w jego wła­snych ne­go­cja­cjach z oświę­cim­ską ne­kro­po­lią pod­su­wa­no zna­ną mu już pro­po­zy­cję: ko­bie­ty są w obo­zie już od paru ty­go­dni i nie sta­no­wią więk­szej war­to­ści jako siła ro­bo­cza. Niech pan so­bie da spo­kój z tam­ty­mi trzy­sto­ma. Wy­dzie­li­my na­stęp­ne trzy­sta z nie koń­czą­ce­go się sta­da. W 1942 roku pod­ofi­cer SS na sta­cji Pro­ko­cim pod­su­wał Oska­ro­wi ten sam po­mysł: Niech się pan tak nie trzy­ma aku­rat tych na­zwisk, Herr Di­rek­tor.

Jak w Pro­ko­ci­miu, tak i te­raz Oskar sko­rzy­stał ze swe­go sta­re­go chwy­tu: To są wy­kwa­li­fi­ko­wa­ne pra­cow­ni­ce zbro­je­nio­we, nie do za­stą­pie­nia. Sam je la­ta­mi szko­li­łem. Przed­sta­wia­ją kwa­li­fi­ka­cje, któ­rych nie moż­na ła­two za­stą­pić. A za­tem: kogo znam, tego znam.

– Chwi­lecz­kę – rzekł na to ku­si­ciel. – Wi­dzę tu na li­ście dzie­wię­cio­let­nią cór­kę ja­kiejś Fili Rath. I je­de­na­sto­let­nią cór­kę Re­gi­ny Ho­ro­witz. Czy chce mi pan wmó­wić, że dzie­wię­cio- i je­de­na­sto­lat­ki są wy­kwa­li­fi­ko­wa­ny­mi pra­cow­ni­ca­mi zbro­je­nio­wy­mi?

– Po­le­ru­ją czter­dzie­sto­pię­cio­mi­li­me­tro­we łu­ski – od­parł Oskar. – Wy­bra­no je dla ich dłu­gich pal­ców, któ­ry­mi mogą się­gnąć do wnę­trza łu­ski tak, jak nie po­tra­fi więk­szość do­ro­słych.

Taka roz­mo­wa, ma­ją­ca cha­rak­ter wspar­cia dla dzia­łań przy­ja­ciół­ki ro­dzi­ny, rze­czy­wi­ście się od­by­ła; Oskar prze­pro­wa­dził ją albo oso­bi­ście, albo te­le­fo­nicz­nie. Wia­do­mo­ści o po­stę­pie ne­go­cja­cji Oskar prze­ka­zy­wał ogra­ni­czo­ne­mu krę­go­wi męż­czyzn, przez któ­rych do­cie­ra­ły one do resz­ty więź­niów. Twier­dze­nie Oska­ra, że po­trze­bu­je dzie­ci do po­le­ro­wa­nia po­ci­sków prze­ciw­czoł­go­wych od we­wnątrz, było oczy­wi­stym non­sen­sem. Ale sto­so­wał ten chwyt już nie pierw­szy raz. Pew­ne­go wie­czo­ru w 1943 we­zwa­no na plac ape­lo­wy Pła­szo­wa sie­ro­tę o na­zwi­sku Ani­ta Lam­pel. Kie­dy przy­szła, zo­ba­czy­ła Oska­ra spie­ra­ją­ce­go się o coś z ko­bie­tą w śred­nim wie­ku, Äl­te­ste obo­zu ko­bie­ce­go. Star­sza mó­wi­ła mniej wię­cej to samo, co póź­niej po­wie w Oświę­ci­miu Hoss czy Hös­sler. „Nie wmó­wi mi pan, że po­trze­bu­je czter­na­sto­let­niej dziew­czy­ny do „Ema­lii”. Nie wmó­wi mi pan, że ko­men­dant Göth zgo­dził się wcią­gnąć na li­stę do „Ema­lii” czter­na­sto­lat­kę”. Äl­te­ste oba­wia­ła się oczy­wi­ście, że je­śli ta li­sta więź­niów prze­zna­czo­nych do „Ema­lii” jest fał­szy­wa, to ona za to bę­dzie mu­sia­ła za­pła­cić. Tej nocy Ani­ta Lam­pel słu­cha­ła zdu­mio­na, jak Oskar, któ­ry ni­g­dy na­wet nie wi­dział jej rąk, twier­dził, że wy­brał ją z po­wo­du prze­my­sło­wej war­to­ści jej dłu­gich pal­ców i że Herr Kom­man­dant wy­ra­ził zgo­dę.

Ani­ta Lam­pel też była te­raz w Oświę­ci­miu, ale już uro­sła i nie po­trze­bo­wa­ła ba­jek o dłu­gich pal­cach. Sta­ły się więc uży­tecz­ne dla pa­nie­nek Ho­ro­witz i Rath.

In­for­ma­tor Schin­dle­ra miał ra­cję, kie­dy mó­wił, że pra­cow­ni­ce stra­ci­ły pra­wie całą war­tość prze­my­sło­wą. Na in­spek­cjach mło­de ko­bie­ty, ta­kie jak Mila Pfef­fer­berg, He­le­na Hirsch czy jej sio­stra, nie mo­gły opa­no­wać bie­gun­ko­wych skur­czów brzu­cha, któ­re je zgi­na­ły i po­sta­rza­ły. Dre­sne­ro­wa cał­kiem stra­ci­ła ape­tyt, na­wet na er­satz zupy. Dan­ce nie uda­wa­ło się wlać w gar­dło mat­ki tej mar­nej, ale cie­płej stra­wy. Zna­czy­ło to, że wkrót­ce zo­sta­nie „mu­zuł­man­ką”. Sło­wo to, bę­dą­ce efek­tem sko­ja­rze­nia z kro­ni­ka­mi fil­mo­wy­mi o gło­dzie w kra­jach mu­zuł­mań­skich, ozna­cza­ło w obo­zo­wym żar­go­nie więź­nia, któ­ry prze­kro­czył gra­ni­cę dzie­lą­cą głod­nych, lecz spraw­nych, od wy­cień­czo­nych i pół­ży­wych.

Kla­ra Stern­berg, ko­bie­ta po­wy­żej czter­dziest­ki, zo­sta­ła od gru­py Schin­dle­ra od­izo­lo­wa­na; przy­dzie­lo­no ją do ba­ra­ku „mu­zuł­ma­nek”. Co rano usta­wia­no le­d­wie żywe ko­bie­ty przed ba­ra­kiem i do­ko­ny­wa­no se­lek­cji. Cza­sem ro­bił to sam Men­ge­le. Spo­śród pię­ciu­set ko­biet w ba­ra­ku Kla­ry za­bie­ra­no sto, kie­dy in­dziej pięć­dzie­siąt. Na­cie­ra­ły się oświę­cim­ską glin­ką, sta­ra­ły się trzy­mać pro­sto, du­si­ły w so­bie ka­szel.

Po jed­nej z ta­kich in­spek­cji Kla­ra Stern­berg od­kry­ła, że nie ma już sił dłu­żej cze­kać, dłu­żej ry­zy­ko­wać. W Brin­n­litz mia­ła męża i kil­ku­na­sto­let­nie­go syna, któ­rzy jed­nak te­raz wy­da­wa­li się jej od­le­glej­si niż ka­na­ły na Mar­sie. Nie umia­ła so­bie wy­obra­zić Brin­n­litz, ani ich tam. Po­szła nie­pew­nym kro­kiem przez obóz ko­bie­cy, roz­glą­da­jąc się za elek­trycz­ny­mi dru­ta­mi. Kie­dy tu przy­je­cha­ła, było ich peł­no; te­raz, kie­dy były po­trzeb­ne, nie mo­gła ich zna­leźć. Każ­dy ko­lej­ny za­kręt kie­ro­wał ją w na­stęp­ną błot­ni­stą ulicz­kę i na­pa­wał jesz­cze więk­szym przy­gnę­bie­niem na wi­dok jed­na­ko­wo nędz­nych ba­ra­ków. Gdy zo­ba­czy­ła zna­jo­mą z Pła­szo­wa, też kra­ko­wian­kę, za­trzy­ma­ła się przed nią.

– Gdzie są dru­ty elek­trycz­ne?

W swym obłę­dzie uzna­ła, że ta­kie py­ta­nie jest nor­mal­ne, nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, że zna­jo­ma, je­śli ma odro­bi­nę współ­czu­cia, wska­że jej dro­gę. Od­po­wiedź, któ­rą otrzy­ma­ła, była rów­nie sza­lo­na, ale jed­no­cze­śnie taka, któ­ra od­zwier­cie­dla­ła okre­ślo­ny punkt wi­dze­nia, rów­no­wa­gę, pa­ra­dok­sal­nie zdro­wy rdzeń.

– Nie za­bi­jaj się na dru­tach, Kla­ro – po­ra­dzi­ła jej zna­jo­ma. – Je­śli to zro­bisz, ni­g­dy nie bę­dziesz wie­dzia­ła, co się z tobą sta­ło.

Była to naj­sku­tecz­niej­sza rada dla po­ten­cjal­ne­go sa­mo­bój­cy. Je­śli się za­bi­jesz, ni­g­dy się nie do­wiesz, jak się koń­czy wą­tek. Kla­rę ten wą­tek spe­cjal­nie nie in­te­re­so­wał. A jed­nak od­po­wiedź wy­war­ła na­le­ży­ty sku­tek. Za­wró­ci­ła. Po po­wro­cie do ba­ra­ku była bar­dziej przy­bi­ta niż przed wyj­ściem w po­szu­ki­wa­niu dru­tów. Ale kra­kow­ska zna­jo­ma wy­per­swa­do­wa­ła jej ta­kie wyj­ście.

Tym­cza­sem w Brin­n­litz sta­ło się coś strasz­ne­go. Oskar, mo­raw­ski wę­dro­wiec, wy­je­chał. Han­dlo­wał na­czy­nia­mi ku­chen­ny­mi i dia­men­ta­mi, al­ko­ho­lem i cy­ga­ra­mi po ca­łej oko­li­cy. Nie­któ­re z tych trans­ak­cji do­ty­czy­ły naj­nie­zbęd­niej­szych rze­czy. Bi­ber­ste­in mó­wił o le­kar­stwach i in­stru­men­tach me­dycz­nych, któ­re zna­la­zły się w obo­zie w Brin­n­litz. Nie była to ma­sów­ka. Oskar za­pew­ne na­był le­kar­stwa w ma­ga­zy­nach We­hr­mach­tu, a może w ap­te­ce któ­re­goś du­że­go szpi­ta­la w Brnie.

Co­kol­wiek jed­nak było przy­czy­ną jego wy­jaz­du, za­bra­kło go, kie­dy zja­wił się in­spek­tor z Gross-Ro­sen i prze­szedł przez warsz­ta­ty z unter­sturm­füh­re­rem Jo­se­fem Lie­pol­dem, no­wym ko­men­dan­tem, któ­ry za­wsze z ra­do­ścią wdzie­rał się do fa­bry­ki. In­spek­tor miał roz­kaz z Ora­nien­bur­ga, aby prze­cze­sać po­do­bo­zy Gross-Ro­sen w po­szu­ki­wa­niu dzie­ci, któ­re są po­trzeb­ne do eks­pe­ry­men­tów me­dycz­nych dok­to­ra Jo­se­fa Men­ge­le w Oświę­ci­miu. Olka Ro­sne­ra i jego ma­łe­go ku­zy­na Ry­sia Ho­ro­wit­za, któ­rzy są­dzi­li, że tu nie po­trze­bu­ją się kryć, do­strze­żo­no, jak bie­ga­li do­ko­ła hali, go­ni­li po scho­dach, ba­wi­li się wśród opusz­czo­nych ma­szyn przę­dzal­ni­czych. Był z nimi syn dok­to­ra Le­ona Gros­sa – tego, któ­ry le­czył Amo­na z nie­daw­no na­by­tej cu­krzy­cy, któ­ry po­ma­gał Blanc­ke­mu przy Ak­cji Zdro­wia i któ­ry był wi­nien in­nych jesz­cze zbrod­ni. In­spek­tor skie­ro­wał do Lie­pol­da uwa­gę, że to chy­ba nie są nie­zbęd­ni pra­cow­ni­cy zbro­je­nio­wi. Lie­pold – ni­ski, ciem­no­wło­sy, nie tak sza­lo­ny jak Amon – na­dal był zde­kla­ro­wa­nym es­es­ma­nem i nie za­dał so­bie tru­du, aby bro­nić ma­lu­chów.

Na­stęp­nie od­kry­to dzie­wię­cio­let­nie­go syna Ro­ma­na Gin­te­ra. Gin­ter znał Oska­ra od cza­su za­ło­że­nia get­ta; za­opa­try­wał za­kła­dy me­ta­lo­we Pła­szo­wa w złom z DEF-u. Lecz Lie­pold i in­spek­tor nie uzna­wa­li żad­nych spe­cjal­nych wię­zów. Ma­łe­go Gin­te­ra po­sła­no pod stra­żą do bra­my ra­zem z tam­ty­mi dzieć­mi. Li­czą­cy dzie­sięć i pół roku syn Fran­cisz­ki Spi­ry wpi­sa­ny jako czter­na­sto­let­ni ze wzglę­du na swój wzrost, pra­co­wał tego dnia na wy­so­kiej dra­bi­nie, my­jąc ogrom­ne okna. On prze­trwał na­lot.

Roz­ka­zy mó­wi­ły tak­że o tym, aby za­brać ro­dzi­ców dzie­ci, być może po to, by za­po­biec ry­zy­ku roz­pacz­li­we­go bun­tu w po­do­bo­zie. Aresz­to­wa­no za­tem Ho­ro­wit­za, Ro­ma­na Gin­te­ra i skrzyp­ka Ro­sne­ra. Ze szpi­ta­la obo­zo­we­go przy­biegł dok­tor Leon Gross, żeby ne­go­cjo­wać z SS. Był pur­pu­ro­wy na twa­rzy. Pró­bo­wał wy­ka­zać in­spek­to­ro­wi z Gross-Ro­sen, że ma do czy­nie­nia z praw­dzi­wie od­po­wie­dzial­nym więź­niem, przy­ja­cie­lem sys­te­mu. Nie uda­ło mu się jed­nak. Uzbro­jo­ny w au­to­mat Unter­schar­füh­rer SS otrzy­mał za­da­nie od­wie­zie­nia ich do Oświę­ci­mia.

Grup­ka oj­ców i sy­nów po­je­cha­ła z Zwit­tau aż do Ka­to­wic zwy­kłym po­cią­giem oso­bo­wym. Hen­ryk Ro­sner spo­dzie­wał się, że po­zo­sta­li pa­sa­że­ro­wie będą się za­cho­wy­wać wro­go. Tym­cza­sem ja­kaś ko­bie­ta po­de­szła do nich i dała Ol­ko­wi i resz­cie pięt­kę chle­ba i jabł­ko, cały czas wy­zy­wa­ją­co pa­trząc sier­żan­to­wi w twarz. Ten jed­nak uprzej­mie i ze­zwa­la­ją­co ski­nął gło­wą. Po­tem, gdy po­ciąg za­trzy­mał się w Usti, zo­sta­wił za­trzy­ma­nych pod stra­żą swe­go po­moc­ni­ka, a sam po­szedł do baru dwor­co­we­go, skąd przy­niósł ku­pio­ne za wła­sne pie­nią­dze ciast­ka i kawę. Mię­dzy nim a Ro­sne­rem i Ho­ro­wit­zem na­wią­za­ła się roz­mo­wa. Im wię­cej Unter­schar­füh­rer mó­wił, tym mniej zda­wał się przy­na­le­żeć do tej sa­mej po­li­cji, co Amon, Hu­jar, John i wszy­scy inni.

– Wio­zę was do Oświę­ci­mia – po­wie­dział im. – A po­tem mam ode­brać stam­tąd gru­pę ko­biet i przy­wieźć je do Brin­n­litz.

Tak więc, jak na iro­nię, pierw­szy­mi z Brin­n­litz, któ­rzy do­wie­dzie­li się o wy­pusz­cze­niu ko­biet z Oświę­ci­mia, byli Ro­sner i Ho­ro­witz, sami tam wła­śnie zmie­rza­ją­cy.

Ro­sner i Ho­ro­witz wprost roz­en­tu­zja­zmo­wa­li się.

– Ten pan przy­wie­zie ma­mu­się do Brin­n­litz – mó­wi­li do sy­nów. Ro­sner spy­tał sier­żan­ta, czy prze­ka­że list Man­ci; Ho­ro­witz po­pro­sił o po­dob­ną przy­słu­gę. Oba li­sty na­pi­sa­no na ka­wał­kach pa­pie­ru, któ­re dał im pod­ofi­cer; na ta­kim sa­mym pa­pie­rze i on pi­sał do żony. W li­ście Ro­sner uma­wiał się z Man­ci, że je­śli prze­ży­ją, to spo­tka­ją się pod pew­nym ad­re­sem w Pod­gó­rzu.

Gdy skoń­czy­li pi­sać, es­es­man wło­żył li­sty do kie­sze­ni kurt­ki. Gdzie by­łeś przez ostat­nie lata? – za­sta­na­wiał się Ro­sner. Za­czą­łeś jako fa­na­tyk? Wzno­si­łeś okrzy­ki, kie­dy bo­go­wie na try­bu­nie wrzesz­cze­li: „Ży­dzi są na­szym nie­szczę­ściem”?

W pew­nej chwi­li Olek wtu­lił gło­wę w ra­mię Hen­ry­ka i za­czął ci­cho pła­kać. Naj­pierw nie chciał po­wie­dzieć, co mu się sta­ło. Wresz­cie wy­znał, że smut­no mu, że cią­gnie ojca do Oświę­ci­mia.

– Tyl­ko po to, że­byś zgi­nął prze­ze mnie.

Hen­ryk mógł pró­bo­wać uspo­ko­ić go kłam­stwa­mi, ale to nie przy­nio­sło­by re­zul­ta­tu. Wszyst­kie dzie­ci wie­dzia­ły o ga­zie. Ro­bi­ły się draż­li­we, kie­dy pró­bo­wa­ło się je oszu­kać.

Sier­żant po­chy­lił się. Nie mógł sły­szeć, ale w oczach miał łzy. Olka jego Izy zdzi­wi­ły tak, jak ja­kieś inne dziec­ko zdzi­wi­ło­by zwie­rzę na ro­we­rze w cyr­ku. Przy­glą­dał mu się. Dziw­ne było to, że wy­glą­da­ły na łzy oj­cow­skie, łzy to­wa­rzy­sza nie­do­li.

– Wiem, co bę­dzie – po­wie­dział sier­żant. – Prze­gra­li­śmy woj­nę. Do­sta­niesz ta­tu­aż. Prze­ży­jesz.

Hen­ryk miał wra­że­nie, że kon­wo­jent robi obiet­ni­ce nie dziec­ku, ale so­bie, że zbroi się w za­pew­nie­nia, któ­re na przy­kład za pięć lat, kie­dy przy­po­mni so­bie tę po­dróż, być może uspo­ko­ją jego su­mie­nie.

Wie­czo­rem, po pró­bie zna­le­zie­nia dru­tów, Kla­ra Stern­berg usły­sza­ła do­cho­dzą­ce od ba­ra­ków gru­py Schin­dle­ra wy­wo­ły­wa­nie na­zwisk i ko­bie­cy śmiech. Wy­wlo­kła się z wła­sne­go pod­mo­kłe­go ba­ra­ku i zo­ba­czy­ła, że jej gru­pa, usta­wio­na w ko­lum­nę, stoi za we­wnętrz­nym ogro­dze­niem obo­zu żeń­skie­go. Nie­któ­re ko­bie­ty mia­ły na so­bie tyl­ko bluz­ki i dłu­gie majt­ki. Wy­glą­da­ły jak szkie­le­ty, bez szans. Ale ćwier­ka­ły niby pa­nien­ki. Na­wet blond es­es­man­ka była za­chwy­co­na, bo je­śli one stąd wy­jeż­dża­ją, to ona też.

Schin­dler­grup­pe – krzyk­nę­ła – idź­cie do łaź­ni, a po­tem do po­cią­gu.

Ona, zda­je się, tak­że mia­ła po­czu­cie wy­jąt­ko­wo­ści wy­da­rze­nia.

Ska­za­ne na za­gła­dę więź­niar­ki z in­nych ba­ra­ków pa­trzy­ły tępo na ra­do­sny na­strój wy­jeż­dża­ją­cych. Te z li­sty przy­ku­wa­ły uwa­gę, po­nie­waż na­gle zna­la­zły się w dys­har­mo­nii z resz­tą mia­sta. Co oczy­wi­ście nic nie zna­czy­ło. To był od­izo­lo­wa­ny przy­pa­dek; nie miał wpły­wu na ży­cie więk­szo­ści; nie od­wró­cił pro­ce­su, nie zmie­nił za­dy­mio­nej at­mos­fe­ry.

Na­to­miast dla Kla­ry Stern­berg wi­dok ten był nie­zno­śny, po­dob­nie jak dla sześć­dzie­się­cio­let­niej Krum­hol­zo­wej, tak­że pół­ży­wej miesz­kan­ki ba­ra­ku, któ­ry przy­dzie­lo­no star­szym ko­bie­tom. Krum­hol­zo­wa za­czę­ła dys­ku­to­wać z ho­len­der­ską kapo przy drzwiach.

– Idę z nimi – po­wie­dzia­ła do kapo.

Ho­len­der­ka wy­to­czy­ła ba­te­rię ar­gu­men­tów prze­ciw.

– Prze­cież le­piej jest pani tu­taj. Je­śli pani po­je­dzie, zgi­nie pani w wa­go­nach. Poza tym będę mu­sia­ła się tłu­ma­czyć, gdzie pani jest.

– Może im pani po­wie­dzieć, że po­szłam, bo je­stem na li­ście Schin­dle­ra. Wszyst­ko jest za­ła­twio­ne. W księ­gach bę­dzie się zga­dza­ło. Nie ma wąt­pli­wo­ści.

Spie­ra­ły się przez pięć mi­nut, a w trak­cie roz­mo­wy we­szły na te­mat ro­dzi­ny i po­cho­dze­nia, być może po to, żeby zna­leźć sła­by punkt poza sfe­rą lo­gicz­nej dys­pu­ty. Oka­za­ło się, że Ho­len­der­ka rów­nież na­zy­wa się Krum­holz. Za­czę­ły opo­wia­dać o tym, gdzie są ich ro­dzi­ny.

– Mój mąż jest chy­ba w Sach­sen­hau­sen – po­wie­dzia­ła Ho­len­der­ka.

– Mo­je­go męża i do­ro­słe­go syna za­bra­li chy­ba do Mau­thau­sen – po­in­for­mo­wa­ła kra­ko­wian­ka. – Ja mam iść do obo­zu Schin­dle­ra na Mo­ra­wach. Te ko­bie­ty za ogro­dze­niem – one tam jadą.

– Ni­g­dzie nie jadą – sprze­ci­wi­ła się Ho­len­der­ka. – Pro­szę mi wie­rzyć. Stąd się je­dzie tyl­ko w jed­ną stro­nę.

– Przy­naj­mniej zda­je im się, że jadą. Pro­szę!

Je­śli na­wet Schin­dler­frau­en były w błę­dzie, kra­kow­ska Krum­hol­zo­wa chcia­ła dzie­lić z nimi złu­dze­nie. Kapo zro­zu­mia­ła i otwo­rzy­ła drzwi ba­ra­ku – niech bę­dzie, co ma być.

Mię­dzy Krum­hol­zo­wą i Stern­ber­go­wą a resz­tą gru­py znaj­do­wa­ły się jesz­cze dru­ty. Nie było to ogro­dze­nie elek­trycz­ne, nie­mniej jed­nak skła­da­ło się, zgod­nie z prze­pi­sa­mi Sek­cji D, z przy­naj­mniej osiem­na­stu żył. Naj­bli­żej sie­bie bie­gły u góry. Ni­żej roz­cią­ga­ły się rów­no­le­gle co pięt­na­ście cen­ty­me­trów. Jed­nak mię­dzy ko­lej­ny­mi rów­no­le­gły­mi gru­pa­mi była prze­rwa oko­ło trzy­dzie­stu cen­ty­me­trów. We­dług re­la­cji świad­ków i sa­mych bo­ha­te­rek obie ja­koś przedar­ty się przez dru­ty i przy­łą­czy­ły do po­zo­sta­łych, na do­bre czy na złe. Prze­ci­ska­jąc się przez szpa­rę, rwąc so­bie ubra­nie i cia­ło na kol­cach, zna­la­zły się znów na li­ście Schin­dle­ra. Nikt ich nie za­trzy­mał, bo nikt nie są­dził, że to bę­dzie moż­li­we. Dla po­zo­sta­łych ko­biet w Oświę­ci­miu przy­kład ten i tak nie miał zna­cze­nia. Na wszyst­kie inne ucie­ki­nier­ki za tymi dru­ta­mi cze­ka­ły na­stęp­ne za­sie­ki i na­stęp­ne, i jesz­cze na­stęp­ne, aż do ze­wnętrz­ne­go, elek­trycz­ne­go ogro­dze­nia obo­zu. Na­to­miast Krum­hol­zo­wa i Stern­ber­go­wa mia­ły do po­ko­na­nia tyl­ko tę jed­ną prze­szko­dę. Wy­nie­sio­ne z get­ta odzie­nie, o któ­re tak dba­ły w Pła­szo­wie, wi­sia­ło te­raz na dru­tach. Na­gie i po­krwa­wio­ne do­bie­gły do gru­py Schin­dle­ra.

Ra­che­lę Kom, ska­za­ną na ba­rak szpi­tal­ny w wie­ku czter­dzie­stu czte­rech lat, wy­wlo­kła przez okno cór­ka. Te­raz, w ko­lum­nie, pod­trzy­my­wa­ła mat­kę, żeby sta­ła pro­sto. Dla Ra­che­li i dla tam­tych dwóch ko­biet były to po­now­ne na­ro­dzi­ny. Wszyst­kie po­zo­sta­łe gra­tu­lo­wa­ły im.

W łaź­ni ko­bie­ty ostrzy­żo­no. Ło­tysz­ki wy­strzy­gły im na gło­wach pro­me­na­dę dla wszy, zgo­li­ły wło­sy pod pa­cha­mi i na ło­nie. Po prysz­ni­cu od­pro­wa­dzo­no na­gie do ba­ra­ku kwa­ter­mi­strza, gdzie wy­da­no im odzie­nie po zmar­łych. Kie­dy zo­ba­czy­ły się wy­go­lo­ne i ubra­ne w odzie­żo­we od­pad­ki, wy­buch­nę­ły śmie­chem – we­so­ło­ścią mło­dych. Na wi­dok Mili Pfef­fer­berg, wa­żą­cej trzy­dzie­ści dwa ki­lo­gra­my, a wsa­dzo­nej w ubra­nie ja­kiejś tę­giej ko­bie­ty, za­ta­cza­ły się ze śmie­chu. Le­d­wie żywe, ubra­ne w zna­czo­ną far­bą odzież, przy­bie­ra­ły ko­micz­ne pozy i miny, prę­ży­ły się, pod­ska­ki­wa­ły i chi­cho­ta­ły jak uczen­ni­ce.

Kla­ra Stern­berg usły­sza­ła, jak jed­na es­es­man­ka py­ta­ła dru­gą:

– Co Schin­dler ma za­miar zro­bić z tymi wszyst­ki­mi sta­rusz­ka­mi?

– To jego spra­wa – od­par­ła tam­ta. – Niech otwo­rzy dom star­ców, je­śli chce.

Nie­za­leż­nie od tego, cze­go się czło­wiek spo­dzie­wał, wcho­dze­nie do wa­go­nów za­wsze bu­dzi­ło prze­ra­że­nie. Na­wet gdy było zim­no, po­wo­do­wa­ło uczu­cie dusz­no­ści, spo­tę­go­wa­ne jesz­cze ciem­no­ścią. Dzie­ci za­wsze prze­py­cha­ły się do pro­my­ka świa­tła. Tego dnia Niu­sia Ho­ro­witz tak wła­śnie zro­bi­ła: usta­wi­ła się przy ścia­nie na­prze­ciw­ko drzwi, tam gdzie ob­lu­zo­wa­ła się de­ska. Wyj­rza­ła przez szpa­rę i zo­ba­czy­ła za to­ra­mi obóz mę­ski. Spo­strze­gła gro­mad­kę dzie­ci, któ­re ga­pi­ły się na po­ciąg i ma­cha­ły rę­ka­mi. Ich ru­chy spra­wia­ły wra­że­nie de­ter­mi­na­cji i ce­lo­wo­ści. Na­gle się zdzi­wi­ła: jed­no z nich było ta­kie samo jak jej sze­ścio­let­ni brat, któ­ry prze­cież sie­dział bez­piecz­ny u Schin­dle­ra. A chło­piec obok nie­go był so­bo­wtó­rem Olka Ro­sne­ra, ich ku­zy­na. Wte­dy zro­zu­mia­ła, że to na­praw­dę Ry­sio, że to na­praw­dę Olek.

Od­wró­ci­ła się, zna­la­zła mat­kę i po­cią­gnę­ła ją za pa­siak. Re­gi­na wyj­rza­ła, prze­szła ten sam okrut­ny cykl roz­po­zna­nia swo­ich i za­czę­ła za­wo­dzić. Drzwi wa­go­nu już za­mknię­to, było pra­wie cał­kiem ciem­no, a one sta­ły stło­czo­ne koło sie­bie i każ­dy gest, każ­dy po­wiew na­dziei czy pa­ni­ki bły­ska­wicz­nie się roz­prze­strze­niał. Więc wszyst­kie po­zo­sta­łe też za­czę­ły be­czeć. Man­ci Ro­sner, sto­ją­ca koło swo­jej szwa­gier­ki, od­su­nę­ła ją od szpa­ry, spoj­rza­ła, zo­ba­czy­ła swo­je­go syna i rów­nież za­czę­ła la­men­to­wać.

Drzwi od­su­nę­ły się i tęgi pod­ofi­cer za­py­tał, kto tak ha­ła­su­je. Żad­na inna nie mia­ła po­wo­du, żeby wy­stą­pić, ale Man­ci i Re­gi­na prze­pcha­ły się przez tłok ku nie­mu.

– To moje dziec­ko, tam – po­wie­dzia­ły rów­no­cze­śnie.

– Mój chło­pak – mó­wi­ła Man­ci – chcę mu po­ka­zać, że żyję.

Ka­zał im ze­sko­czyć na zie­mię. Kie­dy sta­nę­ły przed nim, za­czę­ły się za­sta­na­wiać, co za­mie­rza.

– Na­zwi­sko? – zwró­cił się do Re­gi­ny.

Po­wie­dzia­ła mu i zo­ba­czy­ła, jak on się­ga do tyłu i grze­bie za skó­rza­nym pa­sem. Spo­dzie­wa­ła się zo­ba­czyć w jego dło­ni pi­sto­let. Tym­cza­sem wy­do­był list: do niej od męża. Miał też po­dob­ny list od Hen­ry­ka Ro­sne­ra. Stre­ścił po­krót­ce po­dróż, któ­rą od­był z Brin­n­litz z ich mę­ża­mi. Man­ci za­py­ta­ła, czy nie był­by ła­skaw po­zwo­lić im wejść pod wa­gon, na tory, niby w celu od­da­nia mo­czu. Cza­sem ze­zwa­la­no na to, je­śli po­cią­gi były bar­dzo opóź­nio­ne. Zgo­dził się.

Gdy tyl­ko Re­gi­na zna­la­zła się pod wa­go­nem, wy­da­ła z sie­bie prze­raź­li­wy gwizd, któ­ry na pla­cu ape­lo­wym Pła­szo­wa pro­wa­dził do niej Hen­ry­ka i Olka. Olek usły­szał i za­czął ma­chać. Ob­ró­cił Ry­sia ku mat­ce, wy­trzesz­cza­ją­cej oczy spo­mię­dzy kół po­cią­gu.

Po­tem Olek wzniósł rękę ku gó­rze, od­cią­gnął rę­kaw i po­ka­zał ta­tu­aż wi­ją­cy się jak ży­lak na skó­rze ra­mie­nia. Ko­bie­ty oczy­wi­ście ma­cha­ły, ki­wa­ły gło­wa­mi, cie­szy­ły się, a Ry­sio też wy­cią­gnął wy­ta­tu­owa­ną rękę po swo­ją por­cję aplau­zu. – Pa­trz­cie – mó­wi­ły tym ge­stem dzie­ci – je­ste­śmy pew­ni, że prze­trwa­my.

Ale ko­bie­ty mię­dzy ko­ła­mi były prze­ra­żo­ne.

– Co się z nimi sta­ło? – py­ta­ły jed­na dru­giej. – Na Boga, co oni tu ro­bią?

Spo­dzie­wa­ły się zna­leźć peł­niej­szą od­po­wiedź w li­stach. Otwo­rzy­ły je i prze­czy­ta­ły, odło­ży­ły i da­lej ma­cha­ły.

Na­stęp­nie Olek otwo­rzył dłoń i po­ka­zał, że ma kil­ka ziem­nia­ków wiel­ko­ści pi­guł­ki.

– O! – krzyk­nął, a Man­ci sły­sza­ła go wy­raź­nie. – Nie martw się! Nie będę głod­ny!

– Gdzie oj­ciec? – od­krzyk­nę­ła Man­ci.

– W pra­cy! Nie­dłu­go wró­ci! Trzy­mam te ziem­nia­ki dla nie­go!

– O Boże – wes­tchnę­ła Man­ci do szwa­gier­ki na wi­dok żyw­no­ści w dło­ni Olka.

– Ma­mu­siu, ma­mu­siu, ma­mu­siu, taki je­stem głod­ny! – mały Ry­sio był bar­dziej bez­po­śred­ni.

Ale i on po­ka­zał parę ziem­nia­ków. Po­wie­dział, że trzy­ma je dla Doł­ka. Do­lek i skrzy­pek Ro­sner pra­co­wa­li w ka­mie­nio­ło­mie.

Pierw­szy przy­szedł Hen­ryk Ro­sner. On też sta­nął przy dru­tach z ob­na­żo­nym i unie­sio­nym ra­mie­niem.

– Ta­tu­aż! – krzyk­nął trium­fal­nie.

Jego żona wi­dzia­ła jed­nak, że drży, że jest spo­co­ny i zmar­z­nię­ty rów­no­cze­śnie. To już nie było lek­kie ży­cie z Pła­szo­wa, gdzie go­dzi­ny gra­nia Le­ha­ra w wil­li Götha wol­no mu było od­sy­piać w ma­ga­zy­nie farb. W tu­tej­szej or­kie­strze, któ­ra cza­sem akom­pa­nio­wa­ła ko­lum­nom ma­sze­ru­ją­cym do „łaź­ni”, nie gra­no mu­zy­ki w sty­lu Ro­sne­rów.

Kie­dy po­ja­wił się Do­lek, Ry­sio pod­pro­wa­dził go pod ogro­dze­nie. Zo­ba­czył pod wa­go­nem ład­ne, wy­chu­dłe twa­rze ko­biet. Hen­ryk i Do­lek naj­bar­dziej oba­wia­li się tego, że ich żony będą chcia­ły zo­stać. I tak nie mo­gły­by prze­by­wać ze swo­imi sy­na­mi w obo­zie mę­skim. Te­raz mia­ły naj­lep­szą sy­tu­ację w ca­łym Oświę­ci­miu: sie­dzia­ły zgar­bio­ne pod po­cią­giem, o któ­rym wie­dzia­ły, że wy­je­dzie stąd, nim dzień do­bie­gnie koń­ca. Tu, w Oświę­ci­miu, nie było moż­li­wo­ści po­łą­cze­nia ro­dzi­ny. Mimo to męż­czyź­ni sto­ją­cy przy dru­tach Brze­zin­ki oba­wia­li się, że sie­dzą­ce pod wa­go­nem ko­bie­ty będą chcia­ły od­dać ży­cie za samo złu­dze­nie bli­sko­ści. Do­lek i Hen­ryk mó­wi­li więc z uda­ną po­go­dą w gło­sie – jak oj­co­wie w po­ko­jo­wych cza­sach, któ­rzy po­sta­no­wi­li wziąć dzie­ci na wa­ka­cje nad Bał­tyk, żeby żony mo­gły same po­je­chać do Karls­ba­du.

– Uwa­żaj na Niu­się – po­wta­rzał Do­lek, przy­po­mi­na­jąc żo­nie, że mają jesz­cze jed­no dziec­ko, że jest ono w wa­go­nie nad gło­wą Re­gi­ny.

W koń­cu za­brzmia­ła li­to­ści­wa sy­re­na w obo­zie mę­skim. Męż­czyź­ni i chłop­cy mu­sie­li odejść. Man­ci i Re­gi­na wspię­ły się nie­zgrab­nie z po­wro­tem do wa­go­nu i drzwi zo­sta­ły za­mknię­te. Sta­ły nie­ru­cho­mo. Nic już nie mo­gło ich za­sko­czyć.

Po­ciąg wy­ru­szył po po­łu­dniu. Jak zwy­kle za­czę­to snuć do­my­sły. Mila Pfef­fer­berg uwa­ża­ła, że je­śli ich miej­scem prze­zna­cze­nia nie jest obóz Schin­dle­ra, to po­ło­wa stło­czo­nych w wa­go­nie ko­biet nie prze­ży­je ty­go­dnia. Spo­dzie­wa­ła się, że jej sa­mej zo­sta­ło już tyl­ko kil­ka dni. Lu­sia mia­ła szkar­la­ty­nę. Dre­sne­ro­wa, do­glą­da­na przez Dan­kę, ale zże­ra­na przez bie­gun­kę, wy­glą­da­ła na umie­ra­ją­cą.

Tym­cza­sem w wa­go­nie Niu­si Ho­ro­witz więź­niar­ki oglą­da­ły przez szpa­rę w de­skach góry i so­sno­we lasy. Nie­któ­re z nich przy­jeż­dża­ły tu w dzie­ciń­stwie i wi­dok tych gór, na­wet z ich cuch­ną­ce­go wa­go­nu, da­wał im nie­uza­sad­nio­ne po­czu­cie wa­ka­cji. Po­trzą­sa­ły to­wa­rzysz­ka­mi, któ­re sie­dzia­ły w gno­ju z tę­pym spoj­rze­niem.

– Już nie­dłu­go – obie­cy­wa­ły. – Nie­dłu­go bę­dzie­my na miej­scu.

Ale gdzie? Jesz­cze je­den zły ad­res wy­koń­czy je wszyst­kie.

Zim­nym świ­tem dru­gie­go dnia ka­za­no im wy­siąść. Gdzieś we mgle sły­chać było syk lo­ko­mo­ty­wy. So­ple brud­ne­go lodu zwi­sa­ły pod wa­go­na­mi, po­wie­trze było prze­szy­wa­ją­ce. Jed­nak nie było to już cięż­kie, gry­zą­ce po­wie­trze Oświę­ci­mia. To mu­siał być ja­kiś bocz­ny tor, gdzieś na wsi. Ma­sze­ro­wa­ły zdrę­twia­ły­mi sto­pa­mi w cho­da­kach; wszyst­kie kasz­la­ły. Wkrót­ce zo­ba­czy­ły przed sobą dużą bra­mę, a za nią bry­łę bu­dyn­ku, z któ­re­go wy­ra­sta­ły ko­mi­ny; wy­glą­da­ły jak bliź­nia­ki tych, któ­re zo­sta­wi­ły za sobą w Oświę­ci­miu. Przy bra­mie cze­ka­ła gru­pa es­es­ma­nów, za­cie­ra­ją­cych ręce na mro­zie. Es­es­ma­ni, ko­mi­ny – wy­glą­da­ło to na dal­szy ciąg tej sa­mej bo­le­ści. Dziew­czy­na koło Mili Pfef­fer­berg za­czę­ła pła­kać.

– Przy­wieź­li nas taki ka­wał dro­gi, żeby i tak wy­pu­ścić przez ko­min.

– Nie – za­prze­czy­ła Mila. – Nie mar­no­wa­li­by cza­su. Mo­gli to wszyst­ko zro­bić w Oświę­ci­miu.

Jej opty­mizm był jed­nak po­dob­ny do opty­mi­zmu mło­dej Lusi: nie wie­dzia­ła, skąd się bie­rze.

Zbli­żyw­szy się do bra­my, spo­strze­gły, że wśród es­es­ma­nów stoi Schin­dler. Naj­pierw po­zna­ły go po nie­prze­cięt­nym wzro­ście i bu­do­wie. Po­tem mo­gły roz­po­znać jego rysy pod ty­rol­skim ka­pe­lu­szem, któ­ry no­sił ostat­nio na cześć swe­go po­wro­tu w oj­czy­ste góry. Koło nie­go stał ni­ski, ciem­ny ofi­cer SS. To był ko­men­dant Brin­n­litz, Unter­sturm­füh­rer Lie­pold. Oskar od­krył już – przy­by­łe też wkrót­ce od­kry­ją – że Lie­pold, w prze­ci­wień­stwie do jego pod­wład­nych, jesz­cze nie stra­cił wia­ry w ha­sło „osta­tecz­ne­go roz­wią­za­nia”. Ale cho­ciaż był sza­cow­nym za­stęp­cą sturm­füh­re­ra Has­se­bro­ec­ka, cho­ciaż miał na tym te­re­nie wła­dzę, to ku zbli­ża­ją­cej się ko­lum­nie wy­szedł na­przód Oskar. Po­pa­trzy­ły na nie­go. Fe­no­men we mgle. Tyl­ko kil­ka z nich się uśmiech­nę­ło. Mila Pfef­fer­berg, po­dob­nie jak parę in­nych ko­biet, za­pa­mię­ta­ła, że był to mo­ment naj­głęb­szej, naj­żar­liw­szej wdzięcz­no­ści, wdzięcz­no­ści, któ­rej nie moż­na wy­sło­wić. Po la­tach jed­na z nich, wspo­mi­na­jąc ten dzień, sta­nie przed ka­me­ra­mi te­le­wi­zji nie­miec­kiej i spró­bu­je wszyst­ko wy­tłu­ma­czyć. „Był na­szym oj­cem, był na­szą mat­ką, był na­szą je­dy­ną wia­rą. Ni­g­dy nas nie za­wiódł”.

Oskar za­czął mó­wić. Było to ko­lej­ne nie­sły­cha­ne prze­mó­wie­nie, peł­ne osza­ła­mia­ją­cych obiet­nic.

– Wie­dzie­li­śmy, że przy­jeż­dża­cie – po­wie­dział. – Dzwo­ni­li z Zwit­tau. Jak wej­dzie­cie do bu­dyn­ku, do­sta­nie­cie zupę i chleb. – A po­tem do­dał lek­ko, z oj­cow­ską pew­no­ścią: – Nie madę się już o co mar­twić. Je­ste­ście u mnie.

Wo­bec ta­kie­go po­wi­ta­nia Unter­sturm­füh­rer był bez­sil­ny. Oska­ra gniew ko­men­dan­ta w ogó­le nie ob­cho­dził. Herr Di­rek­tor szedł ze swo­imi pra­cow­ni­ca­mi przez dzie­dzi­niec, a Lie­pold nie mógł w ża­den spo­sób prze­ła­mać jego pew­no­ści.

Męż­czyź­ni już wie­dzie­li. Sta­li na bal­ko­nie swo­ich kwa­ter. Stern­berg z sy­nem szu­ka­li wzro­kiem Kla­ry Stern­berg, Fe­igen­baum se­nior i Lu­tek Fe­igen­baum roz­glą­da­li się za No­chą Fe­igen­baum i jej de­li­kat­ną cór­ką. Juda Dre­sner z sy­nem Jan­kiem, sta­ry Je­reth, ra­bin Le­war­tow, Gin­ter, Gar­de, na­wet Mar­cel Gold­berg – wszy­scy wy­pa­try­wa­li swo­ich ko­biet. Mun­dek Korn wy­glą­dał nie tyl­ko mat­ki i sio­stry, ale tak­że Lusi opty­mist­ki, któ­rą za­czął się in­te­re­so­wać. Bau po­padł w me­lan­cho­lię, z któ­rej ni­g­dy w peł­ni się nie wy­le­czył. Wie­dział, że jego mat­ka i żona nie przy­ja­dą do Brin­n­litz. Na­to­miast Wul­kan, złot­nik, na wi­dok sto­ją­cej na dzie­dziń­cu fa­brycz­nym Chai Wul­kan ze zdu­mie­niem zdał so­bie spra­wę, że na­praw­dę ist­nie­ją jed­nost­ki, któ­re in­ter­we­niu­ją i przy­no­szą nie­praw­do­po­dob­ny ra­tu­nek.

Pfef­fer­berg po­ma­chał do Mili pa­czusz­ką, któ­rą trzy­mał na jej przy­jazd: mo­tek weł­ny ukra­dzio­nej z jed­nej ze skrzyń po­zo­sta­wio­nych przez Hof­f­ma­nów i sta­lo­wa igła zro­bio­na przez nie­go w spa­wal­ni. Dzie­się­cio­let­ni syn Fran­cisz­ki Spi­ry też pa­trzył z bal­ko­nu. Żeby nie krzyk­nąć, wsa­dził so­bie do ust pięść – na pla­cu było wie­lu es­es­ma­nów. Ko­bie­ty wlo­kły się po ko­cich łbach dzie­dziń­ca w swych oświę­cim­skich łach­ma­nach. Mia­ły ostrzy­żo­ne gło­wy. Nie­któ­re były tak cho­re i wy­chu­dłe, że z tru­dem je roz­po­zna­wa­li. A jed­nak było to nie­zwy­kłe zgro­ma­dze­nie. Póź­niej ja­koś nikt nie bę­dzie się dzi­wił, że ni­g­dzie in­dziej w do­tknię­tej woj­ną Eu­ro­pie po­dob­ne spo­tka­nia nie mia­ły miej­sca. Że ni­g­dy przed­tem ani po­tem nie zda­rzy się taki jak ten akt wy­ra­to­wa­nia więź­niów z Oświę­ci­mia.

Ko­bie­ty po­pro­wa­dzo­no do osob­nej kwa­te­ry. Na pod­ło­dze le­ża­ła sło­ma – nie za­in­sta­lo­wa­no jesz­cze prycz. Z du­żej wazy z DEF-u es­es­man­ka na­le­wa­ła im zupę, któ­rą Oskar obie­cał przy bra­mie. Była tre­ści­wa. Jej za­pach po­twier­dzał war­tość in­nych, nie­uchwyt­nych obiet­nic. „Nie ma­cie się już o co mar­twić”.

Ale do męż­czyzn nie mo­gły się zbli­żyć. Ich kwa­te­ra zna­la­zła się pod tym­cza­so­wą kwa­ran­tan­ną. Wsku­tek rad per­so­ne­lu me­dycz­ne­go na­wet Oskar wziął pod uwa­gę, że te ko­bie­ty mo­gły przy­wlec z Oświę­ci­mia ja­kieś świń­stwo.

Były jed­nak trzy punk­ty, gdzie dało się prze­ła­mać izo­la­cję. Jed­nym była ob­lu­zo­wa­na ce­gła nad pry­czą Mo­sze Bej­skie­go. Męż­czyź­ni będą spę­dzać naj­bliż­sze noce klę­cząc na ma­te­ra­cu Bej­skie­go i prze­ka­zu­jąc przez ścia­nę wia­do­mo­ści. Dru­gi punkt znaj­do­wał się w hali fa­brycz­nej. Było tam małe okien­ko, wspól­ne z dam­ską la­try­ną. Pfef­fer­berg po­sta­wił pod nim stos skrzy­nek two­rząc bud­kę, w któ­rej męż­czy­zna mógł sie­dzieć i po­da­wać wia­do­mo­ści. Trze­cim punk­tem była ba­rie­ra z dru­tu mię­dzy bal­ko­na­mi męż­czyzn i ko­biet, ob­le­ga­na wcze­śnie rano i póź­no po po­łu­dniu. Spo­ty­ka­li się tam Je­re­tho­wie: sta­ry Je­reth, ten, któ­re­go drew­no wy­ko­rzy­sta­no do bu­do­wy pierw­szych ba­ra­ków „Ema­lii”, i jego żona, któ­ra pra­gnę­ła schro­nie­nia od ak­cji w get­cie. Więź­nio­wie żar­to­wa­li so­bie z ich kon­wer­sa­cji. „Czy by­łaś dziś ze stol­cem, ko­cha­na?” – py­tał za­tro­ska­ny Je­reth żonę, któ­ra do­pie­ro co przy­by­ła z Brze­zin­ki, gdzie sze­rzy­ła się dy­zen­te­ria.

Pa­no­wa­ła za­sa­da, że nikt nie może się dać po­ło­żyć w izbie cho­rych. W Pła­szo­wie to miej­sce ucho­dzi­ło za nie­bez­piecz­ne, po­nie­waż trze­ba się było pod­da­wać śmier­tel­nej te­ra­pii ben­zy­ną dok­to­ra Blanc­ke. Tu, w Brin­n­litz, też ist­nia­ło ry­zy­ko nie­spo­dzie­wa­nej in­spek­cji w ro­dza­ju tej, któ­ra spo­wo­do­wa­ła za­bra­nie do Oświę­ci­mia chłop­ców. We­dług za­rzą­dzeń Ora­nien­bur­ga izba cho­rych w obo­zie pra­cy nie była miej­scem dla cho­rych pa­cjen­tów. To nie miał być dom mi­ło­sier­dzia. W izbie cho­rych udzie­la­ło się pierw­szej po­mo­cy wy­łącz­nie tym, któ­rzy zo­sta­li po­szko­do­wa­ni przy pra­cy. Lecz czy tego chcia­ły, czy nie, w Brin­n­litz ko­bie­ty od razu wy­peł­ni­ły izbę cho­rych. Po­ło­żo­no tam Jan­kę Fe­igen­baum. Mia­ła raka i umar­ła­by tak czy owak, na­wet w ele­ganc­kim szpi­ta­lu. Tu przy­naj­mniej zna­la­zła się w naj­lep­szym do­stęp­nym dla niej przy­byt­ku. Przy­nie­sio­no tu­taj też Dre­sne­ro­wą, któ­ra po­dob­nie jak dzie­siąt­ki in­nych nie mo­gła ani jeść, ani za­trzy­mać po­kar­mu w żo­łąd­ku. Lu­sia opty­mist­ka i dwie inne dziew­czy­ny cier­pia­ły na szkar­la­ty­nę, ale nie moż­na ich było trzy­mać w szpi­ta­lu. Umiesz­czo­no je w łóż­kach w piw­ni­cy, nie­da­le­ko grze­ją­cych wodę boj­le­rów. Na­wet w cho­ro­bo­wym za­mro­cze­niu od­czu­wa­ły cie­pło swo­jej piw­nicz­nej izo­lat­ki.

Emi­lia pra­co­wa­ła w izbie cho­rych ci­cho jak za­kon­ni­ca. Męż­czyź­ni, za­ję­ci roz­bie­ra­niem sta­rych ma­szyn Hof­f­ma­nów i trans­por­to­wa­niem ich do ma­ga­zy­nu przy tej sa­mej uli­cy, nie­mal jej nie za­uwa­ża­li. Je­den z nich po­wie póź­niej, że była po pro­stu ci­chą i ule­głą żoną. Zdro­wi bo­wiem po­zo­sta­wa­li pod wra­że­niem sty­lu Oska­ra, jego wiel­kie­go nu­me­ru z prze­pro­wadz­ką do Brin­n­litz. Na­wet te ko­bie­ty, któ­re trzy­ma­ły się na no­gach, mia­ły uwa­gę za­prząt­nię­tą wiel­kim, ma­gicz­nym, wszech­wład­nym Oska­rem.

Na przy­kład Man­ci Ro­sner. Nie­co póź­niej w hi­sto­rii Brin­n­litz Oskar po­dej­dzie do to­kar­ki, przy któ­rej Man­ci pra­co­wa­ła na noc­nej zmia­nie, i wrę­czy jej skrzyp­ce Hen­ry­ka. Zna­lazł spo­sób i czas, by pod­czas wi­zy­ty u Has­se­bro­ec­ka w Gross-Ro­sen pójść do ma­ga­zy­nu i od­na­leźć skrzyp­ce. Wy­kup kosz­to­wał go sto ma­rek. Wrę­cza­jąc je uśmiech­nął się tak, jak­by obie­cy­wał jej, że wła­ści­ciel tych skrzy­piec też kie­dyś po­wró­ci.

– Ten sam in­stru­ment – rzekł – ale na ra­zie inna me­lo­dia.

Sto­ją­cej przed Oska­rem z cu­dem od­zy­ska­ny­mi skrzyp­ca­mi Man­ci trud­no było się­gnąć wzro­kiem poza Herr Di­rek­to­ra, tam gdzie sta­ła jego ci­cha żona. Dla umie­ra­ją­cych jed­nak była Emi­lia bar­dziej wi­docz­na. Kar­mi­ła ich kasz­ką man­ną, Bóg wie skąd zdo­by­tą. Przy­go­to­wy­wa­ła ją w swo­jej wła­snej kuch­ni i no­si­ła do izby cho­rych. Dok­tor Alek­san­der Bi­ber­ste­in uwa­żał, że z Dre­sne­ro­wą już ko­niec. Emi­lia wpy­cha­ła w nią łyż­ki kasz­ki przez sie­dem dni pod rząd i bie­gun­ka ustą­pi­ła. Przy­pa­dek Dre­sne­ro­wej zda­wał się do­wo­dzić twier­dze­nia Mili Pfef­fer­berg, że gdy­by Oska­ro­wi nie uda­ło się ich uwol­nić z Brze­zin­ki, więk­szość nie prze­ży­ła­by ty­go­dnia.

Emi­lia opie­ko­wa­ła się też Jan­ką Fe­igen­baum, dzie­więt­na­sto­let­nią dziew­czy­ną, któ­ra mia­ła raka ko­ści. Brat Jan­ki, Lu­tek, pra­cu­ją­cy na hali, wi­dział cza­sem Emi­lię, jak wy­cho­dzi z miesz­ka­nia na par­te­rze z bań­ką ugo­to­wa­nej w jej wła­snej kuch­ni zupy dla umie­ra­ją­cej Jan­ki. „Ona była zdo­mi­no­wa­na przez Oska­ra – po­wie póź­niej Lu­tek. – Jak my wszy­scy. Ale była swo­im wła­snym ster­ni­kiem”.

Gdy Fe­igen­bau­mo­wi pę­kły oku­la­ry, ona za­ła­twi­ła na­pra­wę. Re­cep­ta znaj­do­wa­ła się w biur­ku ja­kie­goś le­ka­rza w Kra­ko­wie, le­ża­ła tam od po­cząt­ku oku­pa­cji. To dzię­ki Emi­lii ktoś, kto je­chał do Kra­ko­wa, od­na­lazł ją i przy­wiózł na­pra­wio­ne oku­la­ry. Mło­dy Fe­igen­baum uwa­żał to za coś wię­cej niż zwy­kłą grzecz­ność, szcze­gól­nie w sys­te­mie, któ­ry zde­cy­do­wa­nie po­żą­dał jego krót­ko­wzrocz­no­ści, któ­ry za­mie­rzał zdjąć oku­la­ry wszyst­kim Ży­dom Eu­ro­py. Ist­nie­je wie­le re­la­cji o tym, jak Oskar zdo­by­wał oku­la­ry dla róż­nych więź­niów. Moż­na się za­sta­na­wiać, czy nie­któ­re uczyn­ki Emi­lii w tej spra­wie nie wzbo­ga­ci­ły le­gen­dy Oska­ra, tak jak czy­ny mniej­szych bo­ha­te­rów prze­ję­ły po­sta­cie kró­la Ar­tu­ra czy Ro­bin Ho­oda.

Загрузка...