IX

Na wio­snę Schin­dler zo­sta­wił fa­bry­kę, wsiadł do BMW i po­je­chał na za­chód, przez gra­ni­cę, przez bu­dzą­ce się do ży­cia lasy – do Zwit­tau. Chciał się zo­ba­czyć z Emi­lią, z ciot­ka­mi i z sio­strą. Wszyst­kie one były jego sprzy­mie­rzeń­ca­mi prze­ciw­ko ojcu, wszyst­kie były straż­nicz­ka­mi pło­my­ka mę­czeń­stwa jego mat­ki. Je­śli ist­nia­ło ja­kieś po­do­bień­stwo mię­dzy lo­sem nie­ży­ją­cej już mat­ki a lo­sem jego żony, to Oskar Schin­dler – w płasz­czu z fu­trza­ny­mi wy­ło­ga­mi, w skór­ko­wych rę­ka­wicz­kach trzy­ma­ją­cych zro­bio­ną na za­mó­wie­nie kie­row­ni­cę, się­ga­ją­cy po ko­lej­ne­go tu­rec­kie­go pa­pie­ro­sa na pro­stych od­cin­kach szo­sy w Je­sio­ni­kach – po­do­bień­stwa tego nie do­strze­gał. Dziec­ko nie musi do­strze­gać ta­kich rze­czy. Jego oj­ciec był bo­giem, pod­le­gał więc su­row­szym pra­wom.

Lu­bił od­wie­dzać ciot­ki. Ten ich po­dziw na wi­dok jego gar­ni­tu­ru… Młod­sza sio­stra wy­szła za urzęd­ni­ka ko­le­jo­we­go i miesz­ka­ła w przy­jem­nym miesz­ka­niu, przy­dzie­lo­nym im przez wła­dze ko­le­jo­we. Jej mąż li­czył się w Zwit­tau, mia­sto było bo­wiem wę­złem ko­le­jo­wym i po­sia­da­ło duży dwo­rzec to­wa­ro­wy. Oskar naj­pierw wy­pił z sio­strą i szwa­grem her­ba­tę, po­tem kil­ka sznap­sów. W po­ko­ju pa­no­wa­ła czu­ła at­mos­fe­ra wza­jem­ne­go po­dzi­wu – dzie­ciom Schin­dle­rów wio­dło się nie naj­go­rzej.

To oczy­wi­ście sio­stra Oska­ra opie­ko­wa­ła się Frau Schin­dler pod­czas jej ostat­niej cho­ro­by, a te­raz po kry­jo­mu od­wie­dza­ła ojca. Nie mo­gła zro­bić nic wię­cej, jak tyl­ko na­po­mknąć o po­jed­na­niu. Spró­bo­wa­ła tego przy her­ba­cie, ale od­po­wie­dzią były nie­chęt­ne po­mru­ki.

Obiad zjadł Oskar z Emi­lią. Bar­dzo się cie­szy­ła z jego obec­no­ści w domu na świę­ta. Będą mo­gli wziąć udział w ce­re­mo­niach wiel­ka­noc­nych ra­zem, jak sta­ro­świec­kie mał­żeń­stwo. Wła­śnie: ce­re­mo­nie… Ce­re­mo­nial­nie bo­wiem nad­ska­ki­wa­li so­bie przez cały wie­czór, usłu­gu­jąc na­wza­jem przy sto­le jak uprzej­mi, ale obcy lu­dzie. Lecz w ser­cu i w my­ślach za­rów­no Oskar, jak i Emi­lia dzi­wi­li się tej nie­zwy­kłej nie­wy­dol­no­ści ich mał­żeń­stwa, temu, że on po­tra­fił za­ofia­ro­wać ob­cym lu­dziom, pra­cow­ni­kom swo­jej fa­bry­ki, wię­cej niż jej.

W po­wie­trzu wi­sia­ło py­ta­nie, czy Emi­lia ma po­je­chać z nim do Kra­ko­wa, czy zo­stać w Zwit­tau. Gdy­by zre­zy­gno­wa­ła z miesz­ka­nia w Zwit­tau i od­da­la je lo­ka­to­rom, wte­dy mu­sia­ła­by już po­zo­stać w Kra­ko­wie na sta­le. Uwa­ża­ła za swój obo­wią­zek być z Oska­rem – w ję­zy­ku ka­to­lic­kiej teo­lo­gii mo­ral­nej jego od­da­le­nie od żony sta­no­wi­ło „przy­bli­że­nie oka­zji do grze­chu”. Lecz ży­cie z nim w ob­cym mie­ście by­ło­by zno­śne tyl­ko wte­dy, gdy­by Oskar był ostroż­ny, uważ­ny i wraż­li­wy na jej od­czu­cia. Pro­blem z Oska­rem po­le­gał na tym, że nie moż­na było mieć pew­no­ści, iż za­cho­wa swo­je po­tknię­cia dla sie­bie. Bez­tro­ski, na wpół za­wia­ny, lek­ko uśmiech­nię­ty, uwa­żał chy­ba, że je­śli jemu się po­do­ba ja­kaś dziew­czy­na, to wszyst­kim in­nym też musi się po­do­bać.

Nie roz­wią­za­na kwe­stia jej wy­jaz­du do Kra­ko­wa tak im cią­ży­ła, że po skoń­czo­nym obie­dzie Oskar prze­pro­sił żonę i po­szedł do ka­wiar­ni w ryn­ku. Lo­kal był uczęsz­cza­ny przez in­ży­nie­rów gór­ni­ków, drob­nych przed­się­bior­ców, cza­sem ja­kie­goś han­dlow­ca, te­raz w mun­du­rze ofi­ce­ra. Oskar z za­do­wo­le­niem spo­strzegł tam kil­ku swo­ich zna­jo­mych z cza­sów mo­to­cy­klo­wych. Więk­szość z nich była w mun­du­rach We­hr­mach­tu. Po­sta­wił im ko­niak. Nie­któ­rzy wy­ra­ża­li zdzi­wie­nie, że taki ka­wał chło­pa nie jest w woj­sku.

– Prio­ry­te­to­wy prze­mysł – od­burk­nął.

Wspo­mi­na­li swo­je mo­to­cy­klo­we przy­go­dy. Mó­wi­li na przy­kład o mo­to­rze, któ­ry Oskar sa­mo­dziel­nie po­skła­dał, gdy był jesz­cze w szko­le śred­niej. A ra­czej o efek­tach aku­stycz­nych tej ma­szy­ny. O efek­tach aku­stycz­nych wiel­kie­go „Gal­lo­ni” 500. Ha­łas w ka­wiar­ni rósł, za­ma­wia­no na­stęp­ne lamp­ki ko­nia­ku. Z osob­nej sali ja­dal­nej wy­szli ko­le­dzy szkol­ni – mie­li ta­kie miny, jak­by roz­po­zna­li za­po­mnia­ne­go ka­wa­la­rza, któ­rym zresz­tą Oskar istot­nie był.

Po chwi­li je­den z nich spo­waż­niał.

– Oskar, po­słu­chaj. Twój oj­ciec je obiad w dru­giej sali. Zu­peł­nie sam.

Oskar wpa­try­wał się w swój ko­niak. Twarz mu pło­nę­ła – ale tyl­ko wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Po­wi­nie­neś z nim po­roz­ma­wiać – ktoś po­wie­dział. – To cień czło­wie­ka. Bied­ny sta­ry.

Oskar po­wie­dział, że po­wi­nien już iść. Pod­niósł się, ale ręce ko­le­gów spo­czę­ły na jego ra­mio­nach, po­wstrzy­mu­jąc go.

– On wie, że tu je­steś – usły­szał.

Dwóch po­szło już do sta­re­go Han­sa Schin­dle­ra, sie­dzą­ce­go nad reszt­ka­mi obia­du. Oskar ogar­nię­ty pa­ni­ką wstał i szu­kał po kie­sze­niach nu­mer­ka z szat­ni. Na­gle z są­sied­niej sali, ze zbo­la­łym wy­ra­zem twa­rzy, wy­ło­nił się Hans Schin­dler, de­li­kat­nie po­py­cha­ny przez dwóch mło­dych męż­czyzn. Na ten wi­dok Oskar znie­ru­cho­miał. Choć za­wsze był wo­bec ojca har­dy, to jed­nak ile­kroć wy­obra­żał so­bie, że je­śli doj­dzie mię­dzy nimi do po­jed­na­nia, on sam bę­dzie tym, któ­ry pierw­szy wy­cią­gnie rękę. Sta­ru­szek był taki dum­ny. I oto te­raz po­zwa­la się po­py­chać ku swe­mu sy­no­wi.

Gdy ich tak po­py­cha­no ku so­bie, pierw­szym ge­stem star­sze­go pana był prze­pra­sza­ją­cy pół­u­śmiech i unie­sie­nie brwi. Ten do­brze zna­ny gest cał­ko­wi­cie roz­bro­ił Oska­ra. „Nic na to nie mo­głem po­ra­dzić”, zda­wał się mó­wić Hans. „Mał­żeń­stwo i w ogó­le wszyst­ko, two­ja mat­ka i ja, wszyst­ko po­szło, jak samo chcia­ło”. Wy­ra­żo­na ge­stem myśl mo­gła być cał­kiem zwy­czaj­na, ale Oskar wi­dział już tego wie­czo­ra taki wy­raz na czy­jejś twa­rzy. Tak, to była jego wła­sna twarz. Stał przed lu­strem w hal­lu miesz­ka­nia Emi­lii i wkła­dał płaszcz. „Mał­żeń­stwo i wszyst­ko, wszyst­ko idzie, jak samo chce”. Zro­bił tę minę sam do sie­bie, a te­raz, trzy ko­nia­ki póź­niej, taką samą minę zro­bił do nie­go oj­ciec.

– Jak się masz, Oskar – ode­zwał się Hans Schin­dler.

Sło­wom to­wa­rzy­szył świsz­czą­cy przy­dźwięk. Stan zdro­wia ojca po­gor­szył się.

Tak więc Oskar uznał, że na­wet Herr Schin­dler jest czło­wie­kiem, cze­go nie mógł prze­łknąć jesz­cze przy her­ba­cie u sio­stry, i uści­skał sta­rusz­ka, ca­łu­jąc go trzy­krot­nie w po­licz­ki, czu­jąc na twa­rzy ukłu­cie jego za­ro­stu. Roz­pła­kał się, a kor­pus ofi­ce­rów, in­ży­nie­rów i by­łych mo­to­cy­kli­stów aplau­zem przy­jął tę bu­du­ją­cą sce­nę.

Загрузка...