XXIV

In­te­re­sy Oska­ra Schin­dle­ra szły wspa­nia­le, a on sam był na­dal świet­nie pro­spe­ru­ją­cym, cią­gle wy­twor­nym i przy­stoj­nym męż­czy­zną w sty­lu ta­kich gwiaz­do­rów fil­mo­wych jak Geo­r­ge San­ders i Kurt Jür­gens, do któ­rych zresz­tą wszy­scy za­wsze go po­rów­ny­wa­li. Ostat­nio zno­wu za­czął jeź­dzić kon­no. Jego kurt­ka po­dob­nie, jak bry­cze­sy były szy­te na mia­rę, a sztyl­py miał wy­czysz­czo­ne na wy­so­ki po­łysk. Wy­glą­dał na czło­wie­ka, któ­re­mu pie­nią­dze same pcha­ją się do kie­sze­ni.

Z pod­miej­skich prze­jaż­dżek wra­cał jed­nak do swe­go ga­bi­ne­tu i znaj­do­wał ra­chun­ki, któ­re były no­wo­ścią na­wet w hi­sto­rii tak eks­cen­trycz­ne­go przed­się­bior­stwa, ja­kim był DEF.

Do­sta­wy chle­ba z pła­szow­skiej pie­kar­ni do przy­fa­brycz­ne­go obo­zu na Li­po­wej wy­no­si­ły kil­ka­set bo­chen­ków. Przy­wo­żo­no je dwa razy w ty­go­dniu. Oprócz chle­ba od cza­su do cza­su do­star­cza­no tak­że pół cię­ża­rów­ki rze­py. Tych kil­ka cię­ża­ró­wek o wy­so­kich bur­tach, ale ma­łych ła­dun­kach, ura­sta­ło za­pew­ne w księ­gach ko­men­dan­ta Götha do ogrom­nej licz­by, a za­ufa­ni ko­men­dan­ta, tacy jak Chi­lo­wicz, sprze­da­wa­li na czar­nym ryn­ku róż­ni­cę mię­dzy do­cie­ra­ją­cy­mi na Za­bło­cie nędz­ny­mi trans­por­ta­mi a ist­nie­ją­cy­mi tyl­ko na pa­pie­rze ob­fi­ty­mi, rze­ko­mo wy­sy­ła­ny­mi z Pła­szo­wa kon­wo­ja­mi. Gdy­by Oskar chciał po­le­gać na Amo­nie w kwe­stii obo­zo­we­go wy­ży­wie­nia, każ­dy z jego dzie­wię­ciu­set więź­niów otrzy­my­wał­by oko­ło trzy czwar­te ki­lo­gra­ma chle­ba na ty­dzień i zupę co trze­ci dzień. Sa­mo­dziel­nie oraz za po­śred­nic­twem kie­row­ni­ka swo­je­go za­kła­du Oskar wy­da­wał pięć­dzie­siąt ty­się­cy zło­tych mie­sięcz­nie na czar­no­ryn­ko­wą żyw­ność dla obo­zo­wej kuch­ni. Zda­rza­ły się ty­go­dnie, kie­dy mu­siał za­ła­twić po­nad trzy ty­sią­ce okrą­głych bo­chen­ków. Jeź­dził do mia­sta i roz­ma­wiał z nie­miec­ki­mi ko­mi­sa­rza­mi du­żych pie­karń, a w ak­tów­ce miał mar­ki i dwie lub trzy bu­tel­ki.

Oskar chy­ba nie zda­wał so­bie spra­wy z tego, że la­tem 1943 roku był, gdy cho­dzi o Pol­skę, jed­nym z re­kor­dzi­stów w nie­le­gal­nym ży­wie­niu więź­niów, a tak­że że ca­łun gło­du, któ­ry zgod­nie z po­li­ty­ką SS po­wi­nien spo­wi­jać wiel­kie fa­bry­ki śmier­ci i wszyst­kie małe, odru­to­wa­ne miej­sca pra­cy przy­mu­so­wej, był na Li­po­wej nie­obec­ny, a jego brak nie­bez­piecz­nie wi­docz­ny.

Tego lata zda­rzy­ło się mnó­stwo in­cy­den­tów, któ­re umoc­ni­ły mit Oska­ra Schin­dle­ra i tym sa­mym wzmo­gły nie­mal re­li­gij­ną wia­rę wie­lu więź­niów Pła­szo­wa i wszyst­kich pra­cow­ni­ków „Ema­lii” w to, że Oskar po­tra­fi wy­ba­wić lu­dzi z nie­praw­do­po­dob­nych opre­sji.

W po­cząt­ku ka­rie­ry każ­de­go po­do­bo­zu wy­żsi ofi­ce­ro­wie ma­cie­rzy­ste­go la­gru skła­da­li tam wi­zy­ty, by się upew­nić, czy ener­gia nie­wol­ni­czej siły ro­bo­czej jest w od­po­wied­ni spo­sób po­bu­dza­na. Nie wia­do­mo do­kład­nie, któ­rzy człon­ko­wie wyż­sze­go per­so­ne­lu Pła­szo­wa od­wie­dzi­li „Ema­lię”, ale część więź­niów, a tak­że sam Oskar, będą póź­niej mó­wić, że znaj­do­wał się wśród nich tak­że Göth. A je­śli nie on, to Leo John albo Sche­idt, albo Jo­sef Neu­schel, pro­te­go­wa­ny Götha. Nie wy­rzą­dzi­my im chy­ba krzyw­dy wy­mie­nia­jąc ich na­zwi­ska w związ­ku z „od­po­wied­nim po­bu­dza­niem ener­gii”. Kim­kol­wiek byli, w hi­sto­rii Pła­szo­wa zdą­ży­li się za­pi­sać jako au­to­rzy bez­li­to­snych ak­cji wy­ko­ny­wa­nych oso­bi­ście lub za ich zgo­dą. Te­raz, wi­zy­tu­jąc „Ema­lię”, za­uwa­ży­li na dzie­dziń­cu więź­nia o na­zwi­sku La­mus, któ­ry zbyt wol­no pchał tacz­ki. Oskar twier­dzi, że to Göth do­strzegł po­wol­ne ru­chy La­mu­sa i przy­wo­łał mło­de­go pod­ofi­ce­ra, Gri­ma, jesz­cze jed­ne­go pro­te­go­wa­ne­go, swo­je­go go­ry­la, by­łe­go za­pa­śni­ka, któ­re­mu ka­zał za­bić więź­nia.

Grün za­trzy­mał ska­za­ne­go, a in­spek­to­rzy kon­ty­nu­owa­li lu­stra­cję fa­bry­ki. Ktoś z ema­lier­ni po­spie­szył do ga­bi­ne­tu dy­rek­to­ra i za­alar­mo­wał Schin­dle­ra. Oskar pę­dem zbiegł po scho­dach, jesz­cze szyb­ciej niż kie­dy biegł na spo­tka­nie Re­gi­ny Per­l­man, i zna­lazł się na dzie­dziń­cu wła­śnie w chwi­li, gdy Grün usta­wiał La­mu­sa pod ścia­ną.

– Tu­taj nie wol­no tego ro­bić! – krzyk­nął Oskar. – Lu­dzie prze­sta­ną mi pra­co­wać, jak bę­dzie­cie tu urzą­dzać strze­la­ni­ny. Ja tu mam prio­ry­te­to­we kon­trak­ty wo­jen­ne do zre­ali­zo­wa­nia!

„Prio­ry­te­to­we kon­trak­ty” były sta­łym ar­gu­men­tem Schin­dle­ra, za­wie­ra­ją­cym su­ge­stię, że Oskar zna pew­nych wyż­szych ofi­ce­rów, do któ­rych do­trze na­zwi­sko Grüna, je­śli bę­dzie za­kłó­cał pro­duk­cję w „Ema­lii”.

Grün był spryt­ny. Wie­dział, że po­zo­sta­li in­spek­to­rzy po­szli do warsz­ta­tów, gdzie hu­czą pra­sy i wyją to­kar­ki, za­głu­sza­jąc strzał, któ­ry mógł paść lub nie. A jed­no­cze­śnie La­mus dla lu­dzi po­kro­ju Götha i Joh­na był taką drob­nost­ką, że nie będą póź­niej o nic wy­py­ty­wać.

– A co ja z tego będę miał? – mło­dzie­niec z SS za­py­tał Oska­ra.

– Może być wód­ka? – za­pro­po­no­wał Oskar. – Pół­to­ra li­tra?

Dla Gri­ma było to znacz­ne wy­na­gro­dze­nie. Za cały dzień pra­cy z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym pod­czas Ein­sat­zak­tio­nen, za co­dzien­ne, ma­so­we eg­ze­ku­cje na wscho­dzie – to jest za roz­strze­li­wa­nie se­tek lu­dzi – do­sta­wa­ło się pół li­tra wód­ki. Chłop­cy usta­wia­li się w ko­lej­ce do ta­kich ak­cji, po to, by wie­czo­rem otrzy­mać swo­je wy­so­ko­pro­cen­to­we wy­na­gro­dze­nie. A tu Herr Di­rek­tor ofia­ru­je mu trzy razy tyle za jed­no od­stęp­stwo.

– Nie wi­dzę bu­tel­ki – po­wie­dział na wszel­ki wy­pa­dek.

Schin­dler po­py­chał już La­mu­sa, by ten ucie­kał i trzy­mał się z da­le­ka.

– Zni­kaj! – krzyk­nął Grün za od­cho­dzą­cym.

– Może pan ode­brać bu­tel­kę w moim ga­bi­ne­cie po skoń­czo­nej in­spek­cji.

Oskar wziął udział w po­dob­nej trans­ak­cji, gdy ge­sta­po zro­bi­ło naj­ście na miesz­ka­nie fał­sze­rza i od­kry­ło wśród in­nych go­to­wych już, lub pra­wie go­to­wych, do­ku­men­tów plik aryj­skich pa­pie­rów dla ro­dzi­ny o na­zwi­sku Wohl­fe­iler: ojca, mat­ki i trój­ki do­ra­sta­ją­cych dzie­ci – wszyst­kich z obo­zu Schin­dle­ra. Dwaj ge­sta­pow­cy przy­szli więc na Li­po­wą, by za­brać ro­dzi­nę na prze­słu­cha­nie, któ­re za­pro­wa­dzi­ło­by, po­przez wię­zie­nie na Mon­te­lu­pich, do po­nu­re­go for­tu na wzgó­rzu. Trzy go­dzi­ny po wej­ściu do ga­bi­ne­tu Oska­ra obaj opu­ści­li DEF za­ta­cza­jąc się, za­do­wo­le­ni z ko­nia­ku i, jak moż­na są­dzić, z ła­pów­ki. Skon­fi­sko­wa­ne pa­pie­ry zo­sta­ły na biur­ku Oska­ra, a on wziął je i wrzu­cił do ognia.

Po­tem byli bra­cia Dan­zi­ger, któ­rzy pew­ne­go piąt­ku ze­psu­li pra­sę do me­ta­lu. Po­czci­wi, nie­świa­do­mi, sła­bo wy­kwa­li­fi­ko­wa­ni lu­dzie, pa­trzy­li sze­ro­ko roz­war­ty­mi oczy­ma znad ma­szy­ny, któ­ra na­gle zgrzyt­nę­ła i znie­ru­cho­mia­ła. Dy­rek­tor wy­je­chał w in­te­re­sach i ktoś (po­tem Oskar mó­wił, że był to za­kła­do­wy szpieg) do­niósł na nich do ad­mi­ni­stra­cji Pła­szo­wa. Bra­ci za­bra­no z „Ema­lii” i na­stęp­ne­go ran­ka na ape­lu w Pła­szo­wie za­po­wie­dzia­no, że zo­sta­ną po­wie­sze­ni: „Dziś wie­czór – gło­sił ko­mu­ni­kat – lud­ność Pła­szo­wa bę­dzie świad­kiem eg­ze­ku­cji dwóch sa­bo­ta­ży­stów”. Tym, co kwa­li­fi­ko­wa­ło Dan­zi­ge­rów do eg­ze­ku­cji bar­dziej niż in­nych, była ota­cza­ją­ca ich aura or­to­dok­syj­no­ści. Oskar wró­cił ze swej służ­bo­wej po­dró­ży do So­snow­ca w so­bo­tę po po­łu­dniu, na trzy go­dzi­ny przed za­po­wie­dzia­ną eg­ze­ku­cją. Wia­do­mość o wy­ro­ku cze­ka­ła na biur­ku. Na­tych­miast wsiadł w sa­mo­chód, za­bie­ra­jąc ko­niak i do­sko­na­łą kieł­ba­sę. Za­par­ko­wał w Pła­szo­wie przed blo­kiem ad­mi­ni­stra­cji i od­szu­kał Götha. Ucie­szył się, że nie musi bu­dzić ko­men­dan­ta z po­po­łu­dnio­wej drzem­ki. Nikt nie zna roz­mia­rów trans­ak­cji, ja­kiej do­ko­na­no wte­dy w ga­bi­ne­cie Götha, w tym ga­bi­ne­cie, któ­ry przy­po­mi­nał kom­na­tę To­rqu­ema­dy, po­nie­waż Göth ka­zał za­mo­co­wać kół­ka w ścia­nie do za­wie­sza­nia lu­dzi – za karę i ku prze­stro­dze. Trud­no wie­rzyć, żeby Amon za­do­wo­lił się je­dy­nie ko­nia­kiem i kieł­ba­są. W każ­dym ra­zie roz­mo­wa uko­iła jego tro­skę o spraw­ność pras fa­brycz­nych Rze­szy i o szó­stej, o wy­zna­czo­nej na eg­ze­ku­cję go­dzi­nie, bra­cia Dan­zi­ger po­wró­ci­li na tyl­nym sie­dze­niu ele­ganc­kiej li­mu­zy­ny Oska­ra do słod­kie­go ubó­stwa „Ema­lii”.

Wszyst­kie te trium­fy były oczy­wi­ście cząst­ko­we. Oskar zda­wał so­bie spra­wę, że przy­wi­le­jem ce­sa­rzy jest tak samo bez­pod­staw­nie uła­ska­wiać, jak i ska­zy­wać. Emil Krau­twirt, w cią­gu dnia in­ży­nier w fa­bry­ce grzej­ni­ków (z tyłu za „Ema­lią”), był więź­niem w po­do­bo­zie Oska­ra. Był mło­dy, dy­plom otrzy­mał pod ko­niec lat trzy­dzie­stych. Po­dob­nie jak inni pra­cow­ni­cy „Ema­lii”, na­zy­wał pod­obóz obo­zem Schin­dle­ra. SS jed­nak, za­bie­ra­jąc Krau­twir­ta do Pła­szo­wa na przy­kład­ną eg­ze­ku­cję, za­de­mon­stro­wa­ło, czyj ten obóz jest na­praw­dę.

Ci nie­licz­ni więź­nio­wie Pła­szo­wa, któ­rzy do­cze­ka­li koń­ca woj­ny, na pierw­szym miej­scu po re­la­cjach ze swych wła­snych cier­pień i upo­ko­rzeń będą opo­wia­dać o po­wie­sze­niu in­ży­nie­ra Krau­twir­ta. Szu­bie­ni­ce SS były za­wsze oszczęd­ne; w Pła­szo­wie wy­glą­da­ły one jak dłu­gi sze­reg ni­skich bra­mek pił­kar­skich. Nie mia­ły tego hi­sto­rycz­ne­go ma­je­sta­tu gi­lo­ty­ny re­wo­lu­cji fran­cu­skiej, sza­fo­tu elż­bie­tań­skie­go czy wy­nio­słej po­wa­gi szu­bie­ni­cy wię­zien­nej na ty­łach biu­ra sze­ry­fa. Szu­bie­ni­ce Pła­szo­wa i Oświę­ci­mia, oglą­da­ne w cza­sach po­ko­ju, będą wzbu­dza­ły gro­zę nie swą po­wa­gą, lecz zwy­czaj­no­ścią. Ale cho­ciaż były one ta­kie ba­nal­ne, ta­kie ni­skie, to i tak dzie­ci, sto­jąc na pla­cu ape­lo­wym wśród do­ro­słych więź­niów, zdo­ła­ły zo­ba­czyć zbyt wie­le eg­ze­ku­cji. Ra­zem z Krau­twir­tem miał zo­stać po­wie­szo­ny szes­na­sto­let­ni chło­piec o na­zwi­sku Hau­ben­stock. Krau­twir­ta ska­za­no za li­sty, któ­re pi­sał do osób o wy­wro­to­wych po­glą­dach w Kra­ko­wie. Na­to­miast w przy­pad­ku Hau­ben­stoc­ka cho­dzi­ło o to, że śpie­wał Woł­ga, Woł­ga, Ka­lin­ka maja i inne za­ka­za­ne pio­sen­ki, za po­mo­cą któ­rych – jak to okre­ślo­no w uza­sad­nie­niu wy­ro­ku – chciał na­kło­nić ukra­iń­skich straż­ni­ków do przej­ścia na stro­nę bol­sze­wi­zmu.

W prze­ci­wień­stwie do ha­ła­śli­wych eg­ze­ku­cji z daw­nych cza­sów, eg­ze­ku­cje pła­szow­skie od­by­wa­ły się w cał­ko­wi­tej, nie­mal ko­ściel­nej ci­szy. Więź­nio­wie sta­li w zwar­tych ko­lum­nach, pil­no­wa­ni przez lu­dzi, któ­rzy zda­wa­li so­bie spra­wę ze swej wła­dzy – przez Hu­ja­ra i Joh­na, Am­tho­ra i Sche­id­ta, Grim­ma i Grüna, przez przy­dzie­lo­ne nie­daw­no do Pła­szo­wa ko­bie­ty z SS, Ali­cję Or­łow­ski i Lu­izę Danz, któ­re umia­ły ener­gicz­nie po­słu­gi­wać się pał­ką, przez Rit­sch­ka i Schre­ibe­ra. Pod ta­kim nad­zo­rem bła­gań ska­za­nych nie za­kłó­cał ża­den ha­łas.

Krau­twirt naj­pierw wy­glą­dał jak ogłu­szo­ny i nie miał nic do po­wie­dze­nia; chło­pak zaś nie stra­cił mowy. Drżą­cym gło­sem prze­ko­ny­wał sto­ją­ce­go koło szu­bie­ni­cy haupt­sturm­füh­re­ra:

– Nie je­stem ko­mu­ni­stą, Herr Kom­man­dant. Nie­na­wi­dzę ko­mu­ni­zmu. To były tyl­ko pio­sen­ki. Zwy­czaj­ne pio­sen­ki.

Kat, ży­dow­ski rzeź­nik z Kra­ko­wa, któ­re­mu karę za ja­kieś prze­stęp­stwo da­ro­wa­no pod wa­run­kiem, że przyj­mie tę funk­cję, po­sta­wił Hau­ben­stoc­ka na stoł­ku i za­ło­żył mu pę­tlę na szy­ję. Wi­dział, że bła­ga­nia chłop­ca de­ner­wu­ją Götha. Kie­dy rzeź­nik kop­nię­ciem wy­trą­cił sto­łek spod nóg Hau­ben­stoc­ka, sznur się urwał i chło­pak, cały pur­pu­ro­wy, krztu­sząc się, z pę­tlą na szyi, na czwo­ra­kach zbli­żył się do Götha i po­no­wił swe proś­by, ude­rza­jąc gło­wą w sto­py ko­men­dan­ta i obej­mu­jąc go za nogi. Ten akt skraj­ne­go upo­ko­rze­nia po­twier­dził kró­lew­ską po­zy­cję Götha, jaką pia­sto­wał przez ostat­nie nie­spo­koj­ne mie­sią­ce. Plac ape­lo­wy zmie­nił się w ty­sią­ce otwar­tych ust, któ­re oprócz ni­skie­go, po­dob­ne­go do wia­tru na wy­dmach szu­mu nie wy­da­wa­ły żad­ne­go dźwię­ku. Göth chwi­lę jesz­cze po­zwo­lił chłop­cu na bła­ga­nia, po czym wy­jął pi­sto­let, kop­nię­ciem od­trą­cił ska­zań­ca i strze­lił mu w gło­wę.

Gdy bied­ny Krau­twirt zo­ba­czył okrop­ną śmierć chłop­ca, wy­jął ukry­tą w kie­sze­ni ży­let­kę i prze­ciął so­bie żyły na rę­kach. Ci, co sta­li bli­sko, wi­dzie­li, jak cięż­ko się zra­nił. Mimo to Göth ka­zał katu zro­bić swo­je. Dwóch Ukra­iń­ców, po­pla­mio­nych krwią Krau­twir­ta, za­nio­sło go na szu­bie­ni­cę. Try­ska­jąc po­so­ką za­wisł na oczach Ży­dów po­łu­dnio­wej Pol­ski.

Na­tu­ral­nym od­ru­chem więź­niów Pła­szo­wa była skry­wa­na w głę­bi du­szy na­dzie­ja, że każ­dy z tych bar­ba­rzyń­skich po­ka­zów bę­dzie ostat­nim, że na­stą­pi ja­kaś zmia­na w me­to­dach lub w po­sta­wie Amo­na, a je­śli nie w nim, to wśród człon­ków nie­wi­dzial­nej wła­dzy, któ­ra w swych wspa­nia­łych urzę­dach z wy­pa­sto­wa­ny­mi pod­ło­ga­mi i we­nec­ki­mi okna­mi wy­cho­dzą­cy­mi na skwer, gdzie sta­rusz­ki sprze­da­ją kwia­ty, na­ka­zu­je za­pew­ne po­ło­wę tego, co się dzie­je w Pła­szo­wie, a to­le­ru­je resz­tę.

W cza­sie dru­giej wi­zy­ty dok­to­ra Se­dlac­ka w Kra­ko­wie ob­my­ślił on z Oska­rem plan, któ­ry mniej­sze­mu niż Schin­dler eks­tra­wer­ty­ko­wi mógł­by się wy­dać na­iw­ny. Oskar za­su­ge­ro­wał, że jed­ną z przy­czyn be­stial­skie­go po­stę­po­wa­nia Amo­na może być miej­sco­wy dzie­więć­dzie­się­cio­sze­ścio­pro­cen­to­wy bim­ber, któ­ry Amon wle­wa w sie­bie ca­ły­mi wia­dra­mi i któ­ry do­dat­ko­wo przy­tę­pia i tak sła­bo roz­wi­nię­te po­czu­cie osta­tecz­nych kon­se­kwen­cji. Otóż ura­dzi­li obaj, że za część przy­wie­zio­nych przez Se­dlac­ka do „Ema­lii” i wrę­czo­nych Oska­ro­wi ma­rek na­le­ży ku­pić skrzyn­kę pierw­szo­rzęd­ne­go ko­nia­ku – to­wa­ru, któ­ry po Sta­lin­gra­dzie nie był w Pol­sce ani tani, ani ła­twy do zdo­by­cia. Oskar wrę­czy tę skrzyn­kę Amo­no­wi i w trak­cie roz­mo­wy za­su­ge­ru­je mu, że tak czy owak woj­na kie­dyś się skoń­czy i za­czną się do­cho­dze­nia, kto i jak w cza­sie woj­ny po­stę­po­wał. I że może na­wet przy­ja­cie­le będą pa­mię­ta­li przy­pad­ki jego nad­gor­li­wo­ści.

Oskar uwa­żał, że pi­cie ko­nia­ku choć­by z sa­mym dia­błem nie jest grze­chem, je­śli tyl­ko w efek­cie przy­no­si po­mniej­sze­nie da. Nie, żeby oba­wiał się me­tod bar­dziej ra­dy­kal­nych. Po pro­stu nie przy­cho­dzi­ły mu one do gło­wy. Za­wsze był czło­wie­kiem trans­ak­cji.

Na­to­miast wach­mistrz Oswald Bo­sko, któ­ry daw­niej pil­no­wał gra­nic get­ta, był przez kon­trast czło­wie­kiem idei. Nie mógł już dłu­żej dzia­łać w ra­mach SS, wsu­wać ła­pó­wek tu, fał­szy­wych pa­pie­rów tam, brać pod opie­kę kil­ka­na­ścior­ga dzie­ci, gdy set­ki ma­sze­ro­wa­ły przez bra­mę get­ta. Bo­sko zbiegł ze swe­go ko­mi­sa­ria­tu w Pod­gó­rzu do Pusz­czy Nie­po­ło­mic­kiej, do par­ty­zan­tów. W Ar­mii Lu­do­wej od­po­ku­tu­je za swój mło­dzień­czy en­tu­zjazm dla na­zi­zmu, jaki prze­żył la­tem 1938 r. Prze­bra­ny za pol­skie­go rol­ni­ka, zo­stał w koń­cu roz­po­zna­ny we wsi na za­chód od Kra­ko­wa i roz­strze­la­ny za zdra­dę. Stał się więc mę­czen­ni­kiem.

Bo­sko po­szedł do lasu, bo nie miał in­nej moż­li­wo­ści. Nie po­sia­dał za­so­bów fi­nan­so­wych, któ­ry­mi mógł­by „sma­ro­wać sys­tem” tak jak Oskar. Na­wia­sem mó­wiąc, była w tym ja­kaś zgod­ność z na­tu­rą każ­de­go, że je­den z nich oprócz od­rzu­co­nej ran­gi i mun­du­ru nie miał nic, a dru­gi za­pew­nił so­bie go­tów­kę i to­wa­ry do han­dlu. Nie przy­nie­sie to chwa­ły Bo­sko ani nie ob­ra­zi Schin­dle­ra, je­śli się po­wie, że gdy­by na­wet po­niósł on mę­czeń­ską śmierć, sta­ło­by się tak przez przy­pa­dek, przez to, że wko­pał go ja­kiś nie­le­gal­ny in­te­res. Lu­dzie tacy jak Wohl­fe­ile­ro­wie, Dan­zi­ge­ro­wie czy La­mus utrzy­ma­li się przy ży­ciu dla­te­go, że Oskar dzia­łał, jak dzia­łał. I z tego sa­me­go po­wo­du mógł ist­nieć ten nie­zwy­kły obóz na Li­po­wej, obóz, któ­ry chro­nił przed śmier­cią bli­sko ty­siąc lu­dzi. Es­es­mań­scy straż­ni­cy nie mo­gli wcho­dzić na jego te­ren, więc nikt tam nie był bity, a zupa była na tyle gę­sta, że umoż­li­wia­ła prze­ży­cie. Uwzględ­nia­jąc cha­rak­te­ry Bo­ska i Schin­dle­ra, ich po­gar­da dla hi­tle­row­skiej par­tii była jed­na­ko­wa, na­wet je­śli Bo­sko za­ma­ni­fe­sto­wał swo­ją po­zo­sta­wie­niem mun­du­ru na wie­sza­ku w Pod­gó­rzu, a Oskar tyl­ko tym, że z dużą od­zna­ką par­tyj­ną w kla­pie po­szedł do Pła­szo­wa po­da­ro­wać sza­lo­ne­mu Amo­no­wi luk­su­so­wy al­ko­hol.

Było póź­ne po­po­łu­dnie. W sa­lo­nie bia­łej wil­li Götha sie­dzie­li Oskar i Amon. Zaj­rza­ła do nich Ma­jo­la, przy­ja­ciół­ka Götha, drob­no­ko­ści­sta ko­bie­ta, se­kre­tar­ka w fa­bry­ce Wa­gne­ra. Nie spę­dza­ła ca­łe­go swo­je­go wol­ne­go cza­su w Pła­szo­wie. Była do­brze wy­cho­wa­na i wraż­li­wa, i wła­śnie ta wraż­li­wość dała asumpt plot­ce, że Ma­jo­la za­gro­zi­ła Amo­no­wi, iż prze­sta­nie z nim spać, je­śli ten na­dal bę­dzie strze­lał do lu­dzi. Nikt jed­nak nie wie­dział, czy była to praw­da, czy tyl­ko te­ra­peu­tycz­na in­ter­pre­ta­cja po­wsta­ła w umy­słach więź­niów de­spe­rac­ko pró­bu­ją­cych przy­sto­so­wać się do tego pa­do­łu pła­czu.

Tego po­po­łu­dnia Ma­jo­la nie zo­sta­ła z pa­na­mi dłu­go. Od­ga­dła, że za­no­si się na więk­sze pi­jań­stwo. He­le­na Hirsch, bla­da i w czer­ni, przy­nio­sła im nie­zbęd­ne do­dat­ki: ciast­ka, ka­nap­ki, kieł­ba­sę. Za­ta­cza­ła się ze zmę­cze­nia. Po­przed­nie­go wie­czo­ra Amon zbił ją za to, że bez po­zwo­le­nia przy­go­to­wa­ła po­si­łek dla Ma­jo­li, a tego ran­ka prze­go­nił ją pięć­dzie­siąt razy bie­giem po trzech kon­dy­gna­cjach scho­dów wil­li z po­wo­du mu­szej kup­ki na jed­nym z ob­ra­zów w ko­ry­ta­rzu. Sły­sza­ła już o Herr Schin­dle­rze, ale do tej pory go nie spo­tka­ła. I te­raz nie do­dał jej otu­chy wi­dok dwóch ro­słych męż­czyzn sie­dzą­cych po dwu stro­nach ni­skie­go sto­li­ka, za­przy­jaź­nio­nych i naj­wy­raź­niej ży­ją­cych w zgo­dzie. Wła­ści­wie jej to nie in­te­re­so­wa­ło – i tak wie­dzia­ła, że dłu­go nie po­ży­je. Chcia­ła tyl­ko, aby jej młod­sza sio­stra, któ­ra pra­co­wa­ła w obo­zo­wej kuch­ni, do­cze­ka­ła koń­ca woj­ny. He­le­na mia­ła tro­chę pie­nię­dzy, prze­cho­wy­wa­nych w na­dziei, że za­pew­nią one jej sio­strze prze­trwa­nie. Je­śli cho­dzi o nią, to uwa­ża­ła, że nie ma ta­kich pie­nię­dzy, któ­re mo­gły­by ją ura­to­wać.

Oskar i Amon pili. Skoń­czył się wie­czór, na­sta­ła noc. Ko­ły­san­ka Brahm­sa w wy­ko­na­niu więź­niar­ki Tosi Lie­ber­man już daw­no uspo­ko­iła obóz, a ci dwaj męż­czyź­ni cią­gle pili. Ich nie­sa­mo­wi­te wą­tro­by pra­co­wa­ły cięż­ko jak ko­tły pa­ro­we. Kie­dy na­de­szła wła­ści­wa pora, Oskar po­chy­lił się nad sto­łem, kie­ro­wa­ny przy­jaź­nią, któ­ra na­wet po ta­kiej ilo­ści po­chło­nię­te­go al­ko­ho­lu nie się­ga­ła głę­biej niż po­wierzch­nia skó­ry… Na­chy­lo­ny ku Amo­no­wi, prze­bie­gły jak sam dia­beł, za­czął na­ma­wiać go, żeby się opa­mię­tał.

Amon przy­jął to do­brze. Oska­ro­wi zda­wa­ło się, że Amo­no­wi spodo­bał się po­mysł bar­dziej umiar­ko­wa­ne­go po­stę­po­wa­nia wo­bec więź­niów – po­ku­sa god­na ce­sa­rza. Amon wy­obra­ził so­bie cho­re­go nie­wol­ni­ka przy wóz­ku, więź­nia wra­ca­ją­ce­go z fa­bry­ki ka­bli, ugi­na­ją­ce­go się – z prze­sa­dą, któ­rą tak trud­no znieść – pod ła­dun­kiem odzie­ży lub drew­na za­bra­nym spod bra­my obo­zu. Na­stęp­ne ob­ra­zy spo­wo­do­wa­ły dziw­ne cie­pło we wnętrz­no­ściach Amo­na: oto prze­ba­cza temu ma­ru­de­ro­wi, temu pa­te­tycz­ne­mu uda­wa­czo­wi. Tak jak Ka­li­gu­lę mógł po­cią­gać ob­raz Ka­li­gu­li Do­bre­go, tak wy­obraź­nią ko­men­dan­ta za­wład­nął na chwi­lę ob­raz Amo­na Do­bre­go. To praw­da, że za­wsze miał do nie­go sła­bość. Tej nocy, gdy krew Amo­na była zmie­sza­na pół na pół z ko­nia­kiem, a pra­wie cały obóz po­grą­żo­ny we śnie, bar­dziej po­cią­ga­ła go li­tość niż oba­wa przed karą. Ale rano przy­po­mni so­bie ostrze­że­nie Oska­ra i sko­ja­rzy je ze świe­ży­mi wia­do­mo­ścia­mi, z któ­rych wy­ni­ka­ło, że front pod Ki­jo­wem jest za­gro­żo­ny. Sta­lin­grad był nie­wy­obra­żal­nie da­le­ko od Pła­szo­wa. Ale od­le­głość do Ki­jo­wa moż­na so­bie już było wy­obra­zić.

Kil­ka dni po pi­jań­stwie Oska­ra z Amo­nem za­czę­ły na­pły­wać do „Ema­lii” wie­ści, że Göth się tro­chę opa­mię­tał. Dr Se­dla­cek po po­wro­cie do Bu­da­pesz­tu za­mel­do­wał Samu Spring­man­no­wi, że Amon prze­stał, przy­naj­mniej na ra­zie, mor­do­wać lu­dzi bez po­wo­du. I Samu, za­mar­twia­ją­cy się wia­do­mo­ścia­mi z róż­nych obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych, od Da­chau i Dran­cy po­cząw­szy, a na So­bi­bo­rze i Bełż­cu skoń­czyw­szy, miał przez ja­kiś czas na­dzie­ję, że pła­szow­ska dziu­ra zo­sta­ła za­tka­na. Lecz po­ku­sa ła­god­no­ści u Amo­na szyb­ko mi­nę­ła. Na­wet je­śli był ja­kiś krót­ki okres ła­god­niej­sze­go trak­to­wa­nia więź­niów, to był on tak krót­ki, że ci, co do­cze­ka­li koń­ca woj­ny i dali świa­dec­two swych dni w Pła­szo­wie, nie od­czu­li go. Uwa­ża­li, że je­śli Amon nie po­ja­wił się na bal­ko­nie dziś ani ju­tro, to nie zna­czy, że nie po­ja­wi się po­ju­trze. Mu­siał­by się nie po­ja­wiać dużo dłu­żej, by więź­nio­wie, a i to tyl­ko naj­bar­dziej ła­two­wier­ni, uwie­rzy­li, że cha­rak­ter ko­men­dan­ta uległ zmia­nie. W każ­dym ra­zie po ja­kimś cza­sie Amon zno­wu za­czął wy­cho­dzić na scho­dy swo­jej wil­li w ty­rol­skim ka­pe­lu­szu na gło­wie, wy­pa­tru­jąc przez lor­net­kę no­wej ofia­ry.

Dr Se­dla­cek wró­cił do Bu­da­pesz­tu nie tyl­ko z na­zbyt opty­mi­stycz­ny­mi wia­do­mo­ścia­mi o po­pra­wie Amo­na; przy­wiózł też do­kład­niej­sze dane na te­mat obo­zu w Pła­szo­wie.

Pew­ne­go po­po­łu­dnia po­ja­wił się w Pła­szo­wie straż­nik z „Ema­lii”. Przy­szedł za­brać Ster­na na Za­bło­cie. Gdy tyl­ko Stern przy­był pod bra­mę, za­pro­wa­dzo­no go na górę, do no­we­go miesz­ka­nia Oska­ra. Tam Oskar przed­sta­wił go dwóm lu­dziom w po­rząd­nych gar­ni­tu­rach.

Jed­nym był dr Se­dla­cek, dru­gim Żyd ze szwaj­car­skim pasz­por­tem, któ­ry przed­sta­wił się jako Ba­bar.

– Dro­gi przy­ja­cie­lu – zwró­cił się do Ster­na Oskar – chcę, że­byś na­pi­sał spra­woz­da­nie z sy­tu­acji w Pła­szo­wie. Po­win­no ono być bar­dzo do­kład­ne, ale masz na to tyl­ko jed­no po­po­łu­dnie.

Stern ni­g­dy przed­tem nie wi­dział ani Ba­ba­ra, ani Se­dlac­ka i są­dził, że Oskar za­cho­wu­je się nie­dy­skret­nie. Skło­nił gło­wę i ci­chym gło­sem po­pro­sił Schin­dle­ra o chwi­lę roz­mo­wy w czte­ry oczy.

Oskar, kie­dy opo­wia­dał o Iza­aku Ster­nie, twier­dził, że nie po­tra­fił on po­wie­dzieć ni­cze­go ani o nic po­pro­sić, nie obar­cza­jąc tego ba­la­stem wy­wo­dów o ba­bi­loń­skim Tal­mu­dzie i ry­tu­ałach oczysz­cze­nia. Te­raz jed­nak był bar­dziej bez­po­śred­ni.

– Pro­szę mi po­wie­dzieć, Herr Schin­dler, czy nie są­dzi pan, że to strasz­ne ry­zy­ko?

Oskar za­czął krzy­czeć. Jego głos było sły­chać w są­sied­nim po­ko­ju.

– My­śli pan, że pro­sił­bym pana, gdy­by było ja­kieś ry­zy­ko?!

Po­tem się uspo­ko­ił i po­wie­dział:

– Za­wsze jest ja­kieś ry­zy­ko, pan to wie le­piej niż ja. Ale nie z tymi dwo­ma. Ci są pew­ni.

Stern spę­dził całe po­po­łu­dnie nad swo­im spra­woz­da­niem. Był wy­kształ­co­ny i przy­zwy­cza­jo­ny do ro­bie­nia ści­słych opi­sów. Or­ga­ni­za­cja bu­da­pesz­teń­ska i sy­jo­ni­ści z Istam­bu­łu otrzy­ma­ją spra­woz­da­nie, na któ­rym moż­na po­le­gać. Wy­star­czy­ło tyl­ko po­mno­żyć skró­co­ną re­la­cję Ster­na przez ty­siąc sie­dem­set du­żych i ma­łych obo­zów pra­cy przy­mu­so­wej w Pol­sce, żeby otrzy­mać mo­zai­kę, przed któ­rą świat onie­mie­je.

Se­dla­cek i Oskar chcie­li od Ster­na jesz­cze cze­goś. Rano po pi­ja­ty­ce z Amo­nem Oskar po­wlókł swo­ją he­ro­icz­ną wą­tro­bę do Pła­szo­wa. Biu­ra były jesz­cze za­mknię­te. Mię­dzy na­mo­wa­mi do to­le­ran­cji po­przed­nie­go wie­czo­ra Oskar uzy­skał pi­sem­ną zgo­dę na przy­pro­wa­dze­nie dwóch „ko­le­gów prze­my­słow­ców” na wy­ciecz­kę po tym wzo­ro­wym kom­plek­sie prze­my­sło­wym. Te­raz Oskar za­pro­wa­dził ich obu do sza­re­go Blo­ku Ad­mi­ni­stra­cyj­ne­go i za­żą­dał to­wa­rzy­stwa więź­nia Iza­aka Ster­na przy zwie­dza­niu obo­zu. Ko­le­ga Se­dlac­ka, Ba­bar, miał mi­nia­tu­ro­wy apa­rat fo­to­gra­ficz­ny, ale niósł go jaw­nie, w ręce. Nie­wy­klu­czo­ne, że gdy­by za­cze­pił go ja­kiś es­es­man, Ba­bar przez pięć mi­nut wy­chwa­lał­by ten mały przy­rząd, któ­ry na­był pod­czas nie­daw­nej po­dró­ży służ­bo­wej do Bruk­se­li czy Sztok­hol­mu.

Gdy Oskar i go­ście z Bu­da­pesz­tu wy­szli z bu­dyn­ku, Oskar wziął szczu­płe­go Ster­na za ra­mię. Jego przy­ja­cie­le chęt­nie obej­rze­li­by warsz­ta­ty i ba­ra­ki miesz­kal­ne, mó­wił. Lecz gdy­by było coś jesz­cze, co zda­niem Ster­na po­win­ni zo­ba­czyć, ma się po pro­stu schy­lić i za­wią­zać sznu­rów­kę.

Głów­ną dro­gą prze­szli koło ba­ra­ku SS. Tu­taj nie­mal na­tych­miast sznu­rów­ka Ster­na wy­ma­ga­ła za­wią­za­nia. Ko­le­ga Se­dlac­ka pstryk­nął bry­ga­dy pcha­ją­ce wóz­ki z ka­mie­niem. Stern mruk­nął: „Prze­pra­szam, pa­no­wie” – ale nie spie­szył się z za­wią­za­niem, w związ­ku z czym go­ście, któ­rych opro­wa­dzał, mo­gli spoj­rzeć w dół i od­czy­tać na­pi­sy na du­żych, two­rzą­cych na­wierzch­nię dro­gi ka­mie­niach. Były to na­grob­ki: Blu­my Ge­me­ine­ro­węj (1859-1927), Ma­tyl­dy Lie­be­skind, zmar­łej w 1912 w wie­ku dzie­więć­dzie­się­ciu lat, He­le­ny Wachs­berg, zmar­łej przy po­ro­dzie w 1911, Rózi Gro­der, trzy­na­sto­let­niej dziew­czyn­ki zmar­łej w 1931, So­fii Ro­sner i Adol­fa Got­tlie­ba, któ­rzy zmar­li za rzą­dów Fran­cisz­ka Jó­ze­fa. Stern chciał, aby go­ście Oska­ra zo­ba­czy­li, że z na­zwisk zmar­łych zro­bio­no na­wierzch­nię dro­gi.

Idąc da­lej mi­nę­li Puf­fhaus, bur­del dla Ukra­iń­ców i SS, któ­ry ob­słu­gi­wa­ły pol­skie dziew­czy­ny, i do­szli do wgry­za­ją­ce­go się w wa­pien­ną ska­łę ka­mie­nio­ło­mu. Tu sznu­rów­ka Ster­na wy­ma­ga­ła bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych wę­złów. Pod tą ska­łą nisz­czo­no lu­dzi przy mło­tach i kli­nach. Ża­den z wy­mi­ze­ro­wa­nych ro­bot­ni­ków nie wy­ka­zał naj­mniej­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia zwie­dza­ją­cy­mi. Służ­bę miał tu dziś Iwan, Ukra­iniec, kie­row­ca Götha, a nad­zor­cą był spi­cza­sto­gło­wy nie­miec­ki kry­mi­na­li­sta, Erik. Erik wy­ka­zał się już umie­jęt­no­ścią mor­do­wa­nia ca­łych ro­dzin – po­zba­wił ży­cia wła­sną mat­kę, wła­sne­go ojca i wła­sną sio­strę. Był­by już wi­siał, albo przy­naj­mniej sie­dział w wię­zie­niu, gdy­by na­gle SS nie zda­ło so­bie spra­wy, że ist­nie­ją jesz­cze gor­si niż on prze­stęp­cy i że w ta­kim ra­zie Eri­ka po­win­no się użyć jako kija na nich.

Oprócz in­nych spraw Stern na­pi­sał w swo­im spra­woz­da­niu o kra­kow­skim le­ka­rzu Edwar­dzie Gold­blat­cie. Do ka­mie­nio­ło­mu skie­ro­wa­li go z pra­cy w izbie cho­rych dr Blanc­ke z SS i jego ży­dow­ski pro­te­go­wa­ny, dr Leon Gross. Erik uwiel­biał, kie­dy ja­kiś in­te­li­gent przy­cho­dził do ka­mie­nio­ło­mu i ze swy­mi de­li­kat­ny­mi rę­ka­mi mel­do­wał się do pra­cy. W przy­pad­ku Gold­blat­ta bi­cie za­czę­ło się przy pierw­szej ozna­ce nie­pew­no­ści w po­słu­gi­wa­niu się młot­kiem i gwoźdź­mi. Bili go przez kil­ka dni z rzę­du Erik i róż­ni es­es­ma­ni. Dok­tor mu­siał pra­co­wać z obrzmia­łą twa­rzą, z jed­nym okiem za­mknię­tym opu­chli­zną. Nikt nie wie­dział, jaki błąd w sztu­ce ka­mie­niar­skiej skło­nił Eri­ka do ostat­nie­go po­bi­cia Gold­blat­ta. Dłu­go po­tem, jak dok­tor stra­cił przy­tom­ność, Erik po­zwo­lił za­nieść go do izby cho­rych. Tam jed­nak dr Leon Gross od­mó­wił przy­ję­cia po­bi­te­go. Z tym le­kar­skim bło­go­sła­wień­stwem Erik i sze­re­go­wiec SS ko­pa­li umie­ra­ją­ce­go Gold­blat­ta, le­żą­ce­go na pro­gu szpi­ta­la, do któ­re­go od­mó­wio­no mu wstę­pu.

Stern dla­te­go się po­chy­lił wią­żąc sznu­rów­kę, że – po­dob­nie jak Oskar i parę in­nych osób w Pła­szo­wie – wie­rzył w na­dej­ście dni, kie­dy sę­dzio­wie za­py­ta­ją: „Jed­nym sło­wem, gdzie się to zda­rzy­ło?”

Oska­ro­wi uda­ło się po­ka­zać swo­im ko­le­gom wi­dok na cały obóz. Wziął ich tak­że na Chu­jo­wą Gór­kę, gdzie za­krwa­wio­ne tacz­ki, uży­wa­ne do wy­wo­że­nia za­bi­tych do la­sku, sta­ły bez­wstyd­nie u wej­ścia na ob­wa­ło­wa­ny te­ren. W ma­so­wych gro­bach na skra­ju la­sku le­ża­ły już te­raz ty­sią­ce tru­pów. Gdy ze wscho­du przyj­dą Ro­sja­nie, od­kry­ją ten la­sek, na oczach ca­łe­go ko­na­ją­ce­go obo­zu.

Na­to­miast jako prze­my­sło­wy kom­pleks Pła­szów mu­siał roz­cza­ro­wać każ­de­go uważ­ne­go ob­ser­wa­to­ra. Amon, Bosch, Leo John, Jo­sef Neu­schel – wszy­scy oni uwa­ża­li Pła­szów za mia­sto wzor­co­we tyl­ko dla­te­go, że przy­spa­rzał im bo­gac­twa. By­li­by wstrzą­śnię­ci, gdy­by do­wie­dzie­li się, że ich słod­ki przy­dział do Pła­szo­wa był na­dal ak­tu­al­ny wca­le nie dla­te­go, że In­spek­to­rat Uzbro­je­nia za­chwy­cał się do­ko­ny­wa­ny­mi przez nich go­spo­dar­czy­mi cu­da­mi.

W rze­czy­wi­sto­ści je­dy­nym cu­dem go­spo­dar­czym w Pła­szo­wie były oso­bi­ste for­tu­ny zbi­ja­ne przez Amo­na i jego ko­le­gów. Dla każ­de­go roz­sąd­ne­go czło­wie­ka z ze­wnątrz nie­spo­dzian­ką było już to, że do źle wy­po­sa­żo­nych i prze­sta­rza­łych warsz­ta­tów Pła­szo­wa kon­trak­ty wo­jen­ne w ogó­le nad­cho­dzi­ły. Były one efek­tem dzia­ła­nia spryt­nych pła­szow­skich sy­jo­ni­stów, któ­rzy wy­wie­ra­li na­cisk na za­ufa­nych lu­dzi poza obo­zem – ta­kich jak Oskar i Ma­dritsch – a ci z ko­lei na­ci­ska­li na In­spek­to­rat Uzbro­je­nia. Wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że głód i spo­ra­dycz­ne mor­der­stwa w Pła­szo­wie były jed­nak lep­sze niż pew­ne lu­do­bój­stwo Oświę­ci­mia i Bełż­ca, Oskar zga­dzał się za­sia­dać do roz­mów z akwi­zy­to­ra­mi In­spek­to­ra­tu Uzbro­je­nia. Pa­no­wie ci krzy­wiąc się mó­wi­li: „Ależ Oska­rze! Chy­ba nie mó­wisz po­waż­nie?” – w koń­cu jed­nak znaj­do­wa­li kon­trak­ty dla obo­zu Götha: za­mó­wie­nia na ło­pa­ty ze domu po­cho­dzą­ce­go z fa­bry­ki Oska­ra, na lej­ki wy­ko­ny­wa­ne z od­pad­ków bla­chy z fa­bry­ki dże­mu w Pod­gó­rzu itd. Szan­se peł­nej re­ali­za­cji za­mó­wień We­hr­mach­tu na ło­pa­ty i trzon­ki do nich były małe. Wie­lu zna­jo­mych Oska­ra z In­spek­to­ra­tu Uzbro­je­nia zda­wa­ło so­bie spra­wę z tego, że prze­dłu­ża­nie ży­cia obo­zu pra­cy nie­wol­ni­czej jest tym sa­mym, co prze­dłu­ża­nie ży­cia wie­lu nie­wol­ni­kom. Nie­któ­rych z nich, po­waż­nych, sta­ro­świec­kich pa­trio­tów, kłu­ły w oczy kom­bi­na­cje Amo­na, a jego he­do­ni­stycz­ny styl ży­cia na od­le­głej pro­win­cji był dla nich ob­ra­zą.

Ar­cy­iro­nia Obo­zu Pra­cy Przy­mu­so­wej Ha­szów – że nie­któ­rzy więź­nio­wie dla wła­snych ce­lów spi­sko­wa­li na rzecz utrzy­ma­nia Amo­no­we­go kró­le­stwa – wi­docz­na jest do­brze na przy­kła­dzie Ro­ma­na Gin­te­ra. Gin­ter, były przed­się­bior­ca, a te­raz maj­ster w warsz­ta­cie, z któ­re­go nie­daw­no wy­ra­to­wa­no Le­war­to­wa, zo­stał pew­ne­go ran­ka we­zwa­ny do ga­bi­ne­tu Götha. Gdy tyl­ko za­mknął drzwi, spadł nań pierw­szy z se­rii cio­sów. Bi­jąc go, Amon wy­krzy­ki­wał coś bez ładu i skła­du. Na­stęp­nie wy­cią­gnął Gin­te­ra poza bu­dy­nek, w dół po scho­dach, i po­sta­wił pod ścia­ną koło wej­ścia.

– Czy mogę o coś za­py­tać? – ode­zwał się Gin­ter sto­jąc pod ścia­ną; ukrad­kiem, tak aby Amon nie wziął go za sy­mu­lan­ta, wy­pluł dwa zęby.

– Ty dra­niu! – wrzesz­czał Amon. – Nie do­star­czy­łeś mi kaj­da­nek, jak ka­za­łem! Za­no­to­wa­łem to so­bie w ka­len­da­rzu, ty świń­ska mor­do!

– Ależ Herr Kom­man­dant! – za­pro­te­sto­wał Gin­ter. – Mel­du­ję, że za­mó­wie­nie na kaj­dan­ki zo­sta­ło zre­ali­zo­wa­ne wczo­raj! Za­py­ta­łem Herr Obe­rschar­füh­re­ra Neu­schla, co mam z nimi zro­bić, a on mi ka­zał do­star­czyć je do pań­skie­go ga­bi­ne­tu, co też zro­bi­łem.

Amon po­wło­ki za­krwa­wio­ne­go Gin­te­ra z po­wro­tem do ga­bi­ne­tu i we­zwał es­es­ma­na Neu­schla.

– Tak jest – po­twier­dził sło­wa Gin­te­ra Neu­schel. – Pro­szę zaj­rzeć do szu­fla­dy, dru­giej od góry, po le­wej stro­nie.

Göth zaj­rzał i zna­lazł to, o co mu cho­dzi­ło.

– O mało go nie za­bi­łem – zro­bił wy­rzut swo­je­mu mło­de­mu i nie­zbyt uta­len­to­wa­ne­mu wie­deń­skie­mu pro­te­go­wa­ne­mu.

Ten sam Ro­man Gin­ter, grzecz­nie wy­plu­wa­ją­cy zęby pod sza­rą ścia­ną pła­szow­skie­go biu­row­ca, to ży­dow­skie zero, któ­re­go o mało co z winy Neu­schla nie za­mor­do­wa­no – ten więc Gin­ter po­szedł ze spe­cjal­ną prze­pust­ką do Schin­dle­ra, żeby po­mó­wić z Oska­rem o za­opa­trze­niu warsz­ta­tów Pła­szo­wa, o więk­szych ilo­ściach domu, bez któ­re­go całe za­ło­gi warsz­ta­tów zna­la­zły­by się pręd­ko w trans­por­cie do Oświę­ci­mia. Mógł więc wy­ma­chu­ją­cy pi­sto­le­tem Amon Göth są­dzić, że Pła­szów funk­cjo­nu­je dzię­ki jego wy­jąt­ko­we­mu ge­niu­szo­wi ad­mi­ni­stra­cyj­ne­mu; tak na­praw­dę jed­nak swój byt za­wdzię­czał ta­kim wła­śnie za­krwa­wio­nym więź­niom.

Загрузка...