XXIV
Interesy Oskara Schindlera szły wspaniale, a on sam był nadal świetnie prosperującym, ciągle wytwornym i przystojnym mężczyzną w stylu takich gwiazdorów filmowych jak George Sanders i Kurt Jürgens, do których zresztą wszyscy zawsze go porównywali. Ostatnio znowu zaczął jeździć konno. Jego kurtka podobnie, jak bryczesy były szyte na miarę, a sztylpy miał wyczyszczone na wysoki połysk. Wyglądał na człowieka, któremu pieniądze same pchają się do kieszeni.
Z podmiejskich przejażdżek wracał jednak do swego gabinetu i znajdował rachunki, które były nowością nawet w historii tak ekscentrycznego przedsiębiorstwa, jakim był DEF.
Dostawy chleba z płaszowskiej piekarni do przyfabrycznego obozu na Lipowej wynosiły kilkaset bochenków. Przywożono je dwa razy w tygodniu. Oprócz chleba od czasu do czasu dostarczano także pół ciężarówki rzepy. Tych kilka ciężarówek o wysokich burtach, ale małych ładunkach, urastało zapewne w księgach komendanta Götha do ogromnej liczby, a zaufani komendanta, tacy jak Chilowicz, sprzedawali na czarnym rynku różnicę między docierającymi na Zabłocie nędznymi transportami a istniejącymi tylko na papierze obfitymi, rzekomo wysyłanymi z Płaszowa konwojami. Gdyby Oskar chciał polegać na Amonie w kwestii obozowego wyżywienia, każdy z jego dziewięciuset więźniów otrzymywałby około trzy czwarte kilograma chleba na tydzień i zupę co trzeci dzień. Samodzielnie oraz za pośrednictwem kierownika swojego zakładu Oskar wydawał pięćdziesiąt tysięcy złotych miesięcznie na czarnorynkową żywność dla obozowej kuchni. Zdarzały się tygodnie, kiedy musiał załatwić ponad trzy tysiące okrągłych bochenków. Jeździł do miasta i rozmawiał z niemieckimi komisarzami dużych piekarń, a w aktówce miał marki i dwie lub trzy butelki.
Oskar chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, że latem 1943 roku był, gdy chodzi o Polskę, jednym z rekordzistów w nielegalnym żywieniu więźniów, a także że całun głodu, który zgodnie z polityką SS powinien spowijać wielkie fabryki śmierci i wszystkie małe, odrutowane miejsca pracy przymusowej, był na Lipowej nieobecny, a jego brak niebezpiecznie widoczny.
Tego lata zdarzyło się mnóstwo incydentów, które umocniły mit Oskara Schindlera i tym samym wzmogły niemal religijną wiarę wielu więźniów Płaszowa i wszystkich pracowników „Emalii” w to, że Oskar potrafi wybawić ludzi z nieprawdopodobnych opresji.
W początku kariery każdego podobozu wyżsi oficerowie macierzystego lagru składali tam wizyty, by się upewnić, czy energia niewolniczej siły roboczej jest w odpowiedni sposób pobudzana. Nie wiadomo dokładnie, którzy członkowie wyższego personelu Płaszowa odwiedzili „Emalię”, ale część więźniów, a także sam Oskar, będą później mówić, że znajdował się wśród nich także Göth. A jeśli nie on, to Leo John albo Scheidt, albo Josef Neuschel, protegowany Götha. Nie wyrządzimy im chyba krzywdy wymieniając ich nazwiska w związku z „odpowiednim pobudzaniem energii”. Kimkolwiek byli, w historii Płaszowa zdążyli się zapisać jako autorzy bezlitosnych akcji wykonywanych osobiście lub za ich zgodą. Teraz, wizytując „Emalię”, zauważyli na dziedzińcu więźnia o nazwisku Lamus, który zbyt wolno pchał taczki. Oskar twierdzi, że to Göth dostrzegł powolne ruchy Lamusa i przywołał młodego podoficera, Grima, jeszcze jednego protegowanego, swojego goryla, byłego zapaśnika, któremu kazał zabić więźnia.
Grün zatrzymał skazanego, a inspektorzy kontynuowali lustrację fabryki. Ktoś z emalierni pospieszył do gabinetu dyrektora i zaalarmował Schindlera. Oskar pędem zbiegł po schodach, jeszcze szybciej niż kiedy biegł na spotkanie Reginy Perlman, i znalazł się na dziedzińcu właśnie w chwili, gdy Grün ustawiał Lamusa pod ścianą.
– Tutaj nie wolno tego robić! – krzyknął Oskar. – Ludzie przestaną mi pracować, jak będziecie tu urządzać strzelaniny. Ja tu mam priorytetowe kontrakty wojenne do zrealizowania!
„Priorytetowe kontrakty” były stałym argumentem Schindlera, zawierającym sugestię, że Oskar zna pewnych wyższych oficerów, do których dotrze nazwisko Grüna, jeśli będzie zakłócał produkcję w „Emalii”.
Grün był sprytny. Wiedział, że pozostali inspektorzy poszli do warsztatów, gdzie huczą prasy i wyją tokarki, zagłuszając strzał, który mógł paść lub nie. A jednocześnie Lamus dla ludzi pokroju Götha i Johna był taką drobnostką, że nie będą później o nic wypytywać.
– A co ja z tego będę miał? – młodzieniec z SS zapytał Oskara.
– Może być wódka? – zaproponował Oskar. – Półtora litra?
Dla Grima było to znaczne wynagrodzenie. Za cały dzień pracy z karabinem maszynowym podczas Einsatzaktionen, za codzienne, masowe egzekucje na wschodzie – to jest za rozstrzeliwanie setek ludzi – dostawało się pół litra wódki. Chłopcy ustawiali się w kolejce do takich akcji, po to, by wieczorem otrzymać swoje wysokoprocentowe wynagrodzenie. A tu Herr Direktor ofiaruje mu trzy razy tyle za jedno odstępstwo.
– Nie widzę butelki – powiedział na wszelki wypadek.
Schindler popychał już Lamusa, by ten uciekał i trzymał się z daleka.
– Znikaj! – krzyknął Grün za odchodzącym.
– Może pan odebrać butelkę w moim gabinecie po skończonej inspekcji.
Oskar wziął udział w podobnej transakcji, gdy gestapo zrobiło najście na mieszkanie fałszerza i odkryło wśród innych gotowych już, lub prawie gotowych, dokumentów plik aryjskich papierów dla rodziny o nazwisku Wohlfeiler: ojca, matki i trójki dorastających dzieci – wszystkich z obozu Schindlera. Dwaj gestapowcy przyszli więc na Lipową, by zabrać rodzinę na przesłuchanie, które zaprowadziłoby, poprzez więzienie na Montelupich, do ponurego fortu na wzgórzu. Trzy godziny po wejściu do gabinetu Oskara obaj opuścili DEF zataczając się, zadowoleni z koniaku i, jak można sądzić, z łapówki. Skonfiskowane papiery zostały na biurku Oskara, a on wziął je i wrzucił do ognia.
Potem byli bracia Danziger, którzy pewnego piątku zepsuli prasę do metalu. Poczciwi, nieświadomi, słabo wykwalifikowani ludzie, patrzyli szeroko rozwartymi oczyma znad maszyny, która nagle zgrzytnęła i znieruchomiała. Dyrektor wyjechał w interesach i ktoś (potem Oskar mówił, że był to zakładowy szpieg) doniósł na nich do administracji Płaszowa. Braci zabrano z „Emalii” i następnego ranka na apelu w Płaszowie zapowiedziano, że zostaną powieszeni: „Dziś wieczór – głosił komunikat – ludność Płaszowa będzie świadkiem egzekucji dwóch sabotażystów”. Tym, co kwalifikowało Danzigerów do egzekucji bardziej niż innych, była otaczająca ich aura ortodoksyjności. Oskar wrócił ze swej służbowej podróży do Sosnowca w sobotę po południu, na trzy godziny przed zapowiedzianą egzekucją. Wiadomość o wyroku czekała na biurku. Natychmiast wsiadł w samochód, zabierając koniak i doskonałą kiełbasę. Zaparkował w Płaszowie przed blokiem administracji i odszukał Götha. Ucieszył się, że nie musi budzić komendanta z popołudniowej drzemki. Nikt nie zna rozmiarów transakcji, jakiej dokonano wtedy w gabinecie Götha, w tym gabinecie, który przypominał komnatę Torquemady, ponieważ Göth kazał zamocować kółka w ścianie do zawieszania ludzi – za karę i ku przestrodze. Trudno wierzyć, żeby Amon zadowolił się jedynie koniakiem i kiełbasą. W każdym razie rozmowa ukoiła jego troskę o sprawność pras fabrycznych Rzeszy i o szóstej, o wyznaczonej na egzekucję godzinie, bracia Danziger powrócili na tylnym siedzeniu eleganckiej limuzyny Oskara do słodkiego ubóstwa „Emalii”.
Wszystkie te triumfy były oczywiście cząstkowe. Oskar zdawał sobie sprawę, że przywilejem cesarzy jest tak samo bezpodstawnie ułaskawiać, jak i skazywać. Emil Krautwirt, w ciągu dnia inżynier w fabryce grzejników (z tyłu za „Emalią”), był więźniem w podobozie Oskara. Był młody, dyplom otrzymał pod koniec lat trzydziestych. Podobnie jak inni pracownicy „Emalii”, nazywał podobóz obozem Schindlera. SS jednak, zabierając Krautwirta do Płaszowa na przykładną egzekucję, zademonstrowało, czyj ten obóz jest naprawdę.
Ci nieliczni więźniowie Płaszowa, którzy doczekali końca wojny, na pierwszym miejscu po relacjach ze swych własnych cierpień i upokorzeń będą opowiadać o powieszeniu inżyniera Krautwirta. Szubienice SS były zawsze oszczędne; w Płaszowie wyglądały one jak długi szereg niskich bramek piłkarskich. Nie miały tego historycznego majestatu gilotyny rewolucji francuskiej, szafotu elżbietańskiego czy wyniosłej powagi szubienicy więziennej na tyłach biura szeryfa. Szubienice Płaszowa i Oświęcimia, oglądane w czasach pokoju, będą wzbudzały grozę nie swą powagą, lecz zwyczajnością. Ale chociaż były one takie banalne, takie niskie, to i tak dzieci, stojąc na placu apelowym wśród dorosłych więźniów, zdołały zobaczyć zbyt wiele egzekucji. Razem z Krautwirtem miał zostać powieszony szesnastoletni chłopiec o nazwisku Haubenstock. Krautwirta skazano za listy, które pisał do osób o wywrotowych poglądach w Krakowie. Natomiast w przypadku Haubenstocka chodziło o to, że śpiewał Wołga, Wołga, Kalinka maja i inne zakazane piosenki, za pomocą których – jak to określono w uzasadnieniu wyroku – chciał nakłonić ukraińskich strażników do przejścia na stronę bolszewizmu.
W przeciwieństwie do hałaśliwych egzekucji z dawnych czasów, egzekucje płaszowskie odbywały się w całkowitej, niemal kościelnej ciszy. Więźniowie stali w zwartych kolumnach, pilnowani przez ludzi, którzy zdawali sobie sprawę ze swej władzy – przez Hujara i Johna, Amthora i Scheidta, Grimma i Grüna, przez przydzielone niedawno do Płaszowa kobiety z SS, Alicję Orłowski i Luizę Danz, które umiały energicznie posługiwać się pałką, przez Ritschka i Schreibera. Pod takim nadzorem błagań skazanych nie zakłócał żaden hałas.
Krautwirt najpierw wyglądał jak ogłuszony i nie miał nic do powiedzenia; chłopak zaś nie stracił mowy. Drżącym głosem przekonywał stojącego koło szubienicy hauptsturmführera:
– Nie jestem komunistą, Herr Kommandant. Nienawidzę komunizmu. To były tylko piosenki. Zwyczajne piosenki.
Kat, żydowski rzeźnik z Krakowa, któremu karę za jakieś przestępstwo darowano pod warunkiem, że przyjmie tę funkcję, postawił Haubenstocka na stołku i założył mu pętlę na szyję. Widział, że błagania chłopca denerwują Götha. Kiedy rzeźnik kopnięciem wytrącił stołek spod nóg Haubenstocka, sznur się urwał i chłopak, cały purpurowy, krztusząc się, z pętlą na szyi, na czworakach zbliżył się do Götha i ponowił swe prośby, uderzając głową w stopy komendanta i obejmując go za nogi. Ten akt skrajnego upokorzenia potwierdził królewską pozycję Götha, jaką piastował przez ostatnie niespokojne miesiące. Plac apelowy zmienił się w tysiące otwartych ust, które oprócz niskiego, podobnego do wiatru na wydmach szumu nie wydawały żadnego dźwięku. Göth chwilę jeszcze pozwolił chłopcu na błagania, po czym wyjął pistolet, kopnięciem odtrącił skazańca i strzelił mu w głowę.
Gdy biedny Krautwirt zobaczył okropną śmierć chłopca, wyjął ukrytą w kieszeni żyletkę i przeciął sobie żyły na rękach. Ci, co stali blisko, widzieli, jak ciężko się zranił. Mimo to Göth kazał katu zrobić swoje. Dwóch Ukraińców, poplamionych krwią Krautwirta, zaniosło go na szubienicę. Tryskając posoką zawisł na oczach Żydów południowej Polski.
Naturalnym odruchem więźniów Płaszowa była skrywana w głębi duszy nadzieja, że każdy z tych barbarzyńskich pokazów będzie ostatnim, że nastąpi jakaś zmiana w metodach lub w postawie Amona, a jeśli nie w nim, to wśród członków niewidzialnej władzy, która w swych wspaniałych urzędach z wypastowanymi podłogami i weneckimi oknami wychodzącymi na skwer, gdzie staruszki sprzedają kwiaty, nakazuje zapewne połowę tego, co się dzieje w Płaszowie, a toleruje resztę.
W czasie drugiej wizyty doktora Sedlacka w Krakowie obmyślił on z Oskarem plan, który mniejszemu niż Schindler ekstrawertykowi mógłby się wydać naiwny. Oskar zasugerował, że jedną z przyczyn bestialskiego postępowania Amona może być miejscowy dziewięćdziesięciosześcioprocentowy bimber, który Amon wlewa w siebie całymi wiadrami i który dodatkowo przytępia i tak słabo rozwinięte poczucie ostatecznych konsekwencji. Otóż uradzili obaj, że za część przywiezionych przez Sedlacka do „Emalii” i wręczonych Oskarowi marek należy kupić skrzynkę pierwszorzędnego koniaku – towaru, który po Stalingradzie nie był w Polsce ani tani, ani łatwy do zdobycia. Oskar wręczy tę skrzynkę Amonowi i w trakcie rozmowy zasugeruje mu, że tak czy owak wojna kiedyś się skończy i zaczną się dochodzenia, kto i jak w czasie wojny postępował. I że może nawet przyjaciele będą pamiętali przypadki jego nadgorliwości.
Oskar uważał, że picie koniaku choćby z samym diabłem nie jest grzechem, jeśli tylko w efekcie przynosi pomniejszenie da. Nie, żeby obawiał się metod bardziej radykalnych. Po prostu nie przychodziły mu one do głowy. Zawsze był człowiekiem transakcji.
Natomiast wachmistrz Oswald Bosko, który dawniej pilnował granic getta, był przez kontrast człowiekiem idei. Nie mógł już dłużej działać w ramach SS, wsuwać łapówek tu, fałszywych papierów tam, brać pod opiekę kilkanaściorga dzieci, gdy setki maszerowały przez bramę getta. Bosko zbiegł ze swego komisariatu w Podgórzu do Puszczy Niepołomickiej, do partyzantów. W Armii Ludowej odpokutuje za swój młodzieńczy entuzjazm dla nazizmu, jaki przeżył latem 1938 r. Przebrany za polskiego rolnika, został w końcu rozpoznany we wsi na zachód od Krakowa i rozstrzelany za zdradę. Stał się więc męczennikiem.
Bosko poszedł do lasu, bo nie miał innej możliwości. Nie posiadał zasobów finansowych, którymi mógłby „smarować system” tak jak Oskar. Nawiasem mówiąc, była w tym jakaś zgodność z naturą każdego, że jeden z nich oprócz odrzuconej rangi i munduru nie miał nic, a drugi zapewnił sobie gotówkę i towary do handlu. Nie przyniesie to chwały Bosko ani nie obrazi Schindlera, jeśli się powie, że gdyby nawet poniósł on męczeńską śmierć, stałoby się tak przez przypadek, przez to, że wkopał go jakiś nielegalny interes. Ludzie tacy jak Wohlfeilerowie, Danzigerowie czy Lamus utrzymali się przy życiu dlatego, że Oskar działał, jak działał. I z tego samego powodu mógł istnieć ten niezwykły obóz na Lipowej, obóz, który chronił przed śmiercią blisko tysiąc ludzi. Esesmańscy strażnicy nie mogli wchodzić na jego teren, więc nikt tam nie był bity, a zupa była na tyle gęsta, że umożliwiała przeżycie. Uwzględniając charaktery Boska i Schindlera, ich pogarda dla hitlerowskiej partii była jednakowa, nawet jeśli Bosko zamanifestował swoją pozostawieniem munduru na wieszaku w Podgórzu, a Oskar tylko tym, że z dużą odznaką partyjną w klapie poszedł do Płaszowa podarować szalonemu Amonowi luksusowy alkohol.
Było późne popołudnie. W salonie białej willi Götha siedzieli Oskar i Amon. Zajrzała do nich Majola, przyjaciółka Götha, drobnokoścista kobieta, sekretarka w fabryce Wagnera. Nie spędzała całego swojego wolnego czasu w Płaszowie. Była dobrze wychowana i wrażliwa, i właśnie ta wrażliwość dała asumpt plotce, że Majola zagroziła Amonowi, iż przestanie z nim spać, jeśli ten nadal będzie strzelał do ludzi. Nikt jednak nie wiedział, czy była to prawda, czy tylko terapeutyczna interpretacja powstała w umysłach więźniów desperacko próbujących przystosować się do tego padołu płaczu.
Tego popołudnia Majola nie została z panami długo. Odgadła, że zanosi się na większe pijaństwo. Helena Hirsch, blada i w czerni, przyniosła im niezbędne dodatki: ciastka, kanapki, kiełbasę. Zataczała się ze zmęczenia. Poprzedniego wieczora Amon zbił ją za to, że bez pozwolenia przygotowała posiłek dla Majoli, a tego ranka przegonił ją pięćdziesiąt razy biegiem po trzech kondygnacjach schodów willi z powodu muszej kupki na jednym z obrazów w korytarzu. Słyszała już o Herr Schindlerze, ale do tej pory go nie spotkała. I teraz nie dodał jej otuchy widok dwóch rosłych mężczyzn siedzących po dwu stronach niskiego stolika, zaprzyjaźnionych i najwyraźniej żyjących w zgodzie. Właściwie jej to nie interesowało – i tak wiedziała, że długo nie pożyje. Chciała tylko, aby jej młodsza siostra, która pracowała w obozowej kuchni, doczekała końca wojny. Helena miała trochę pieniędzy, przechowywanych w nadziei, że zapewnią one jej siostrze przetrwanie. Jeśli chodzi o nią, to uważała, że nie ma takich pieniędzy, które mogłyby ją uratować.
Oskar i Amon pili. Skończył się wieczór, nastała noc. Kołysanka Brahmsa w wykonaniu więźniarki Tosi Lieberman już dawno uspokoiła obóz, a ci dwaj mężczyźni ciągle pili. Ich niesamowite wątroby pracowały ciężko jak kotły parowe. Kiedy nadeszła właściwa pora, Oskar pochylił się nad stołem, kierowany przyjaźnią, która nawet po takiej ilości pochłoniętego alkoholu nie sięgała głębiej niż powierzchnia skóry… Nachylony ku Amonowi, przebiegły jak sam diabeł, zaczął namawiać go, żeby się opamiętał.
Amon przyjął to dobrze. Oskarowi zdawało się, że Amonowi spodobał się pomysł bardziej umiarkowanego postępowania wobec więźniów – pokusa godna cesarza. Amon wyobraził sobie chorego niewolnika przy wózku, więźnia wracającego z fabryki kabli, uginającego się – z przesadą, którą tak trudno znieść – pod ładunkiem odzieży lub drewna zabranym spod bramy obozu. Następne obrazy spowodowały dziwne ciepło we wnętrznościach Amona: oto przebacza temu maruderowi, temu patetycznemu udawaczowi. Tak jak Kaligulę mógł pociągać obraz Kaliguli Dobrego, tak wyobraźnią komendanta zawładnął na chwilę obraz Amona Dobrego. To prawda, że zawsze miał do niego słabość. Tej nocy, gdy krew Amona była zmieszana pół na pół z koniakiem, a prawie cały obóz pogrążony we śnie, bardziej pociągała go litość niż obawa przed karą. Ale rano przypomni sobie ostrzeżenie Oskara i skojarzy je ze świeżymi wiadomościami, z których wynikało, że front pod Kijowem jest zagrożony. Stalingrad był niewyobrażalnie daleko od Płaszowa. Ale odległość do Kijowa można sobie już było wyobrazić.
Kilka dni po pijaństwie Oskara z Amonem zaczęły napływać do „Emalii” wieści, że Göth się trochę opamiętał. Dr Sedlacek po powrocie do Budapesztu zameldował Samu Springmannowi, że Amon przestał, przynajmniej na razie, mordować ludzi bez powodu. I Samu, zamartwiający się wiadomościami z różnych obozów koncentracyjnych, od Dachau i Drancy począwszy, a na Sobiborze i Bełżcu skończywszy, miał przez jakiś czas nadzieję, że płaszowska dziura została zatkana. Lecz pokusa łagodności u Amona szybko minęła. Nawet jeśli był jakiś krótki okres łagodniejszego traktowania więźniów, to był on tak krótki, że ci, co doczekali końca wojny i dali świadectwo swych dni w Płaszowie, nie odczuli go. Uważali, że jeśli Amon nie pojawił się na balkonie dziś ani jutro, to nie znaczy, że nie pojawi się pojutrze. Musiałby się nie pojawiać dużo dłużej, by więźniowie, a i to tylko najbardziej łatwowierni, uwierzyli, że charakter komendanta uległ zmianie. W każdym razie po jakimś czasie Amon znowu zaczął wychodzić na schody swojej willi w tyrolskim kapeluszu na głowie, wypatrując przez lornetkę nowej ofiary.
Dr Sedlacek wrócił do Budapesztu nie tylko z nazbyt optymistycznymi wiadomościami o poprawie Amona; przywiózł też dokładniejsze dane na temat obozu w Płaszowie.
Pewnego popołudnia pojawił się w Płaszowie strażnik z „Emalii”. Przyszedł zabrać Sterna na Zabłocie. Gdy tylko Stern przybył pod bramę, zaprowadzono go na górę, do nowego mieszkania Oskara. Tam Oskar przedstawił go dwóm ludziom w porządnych garniturach.
Jednym był dr Sedlacek, drugim Żyd ze szwajcarskim paszportem, który przedstawił się jako Babar.
– Drogi przyjacielu – zwrócił się do Sterna Oskar – chcę, żebyś napisał sprawozdanie z sytuacji w Płaszowie. Powinno ono być bardzo dokładne, ale masz na to tylko jedno popołudnie.
Stern nigdy przedtem nie widział ani Babara, ani Sedlacka i sądził, że Oskar zachowuje się niedyskretnie. Skłonił głowę i cichym głosem poprosił Schindlera o chwilę rozmowy w cztery oczy.
Oskar, kiedy opowiadał o Izaaku Sternie, twierdził, że nie potrafił on powiedzieć niczego ani o nic poprosić, nie obarczając tego balastem wywodów o babilońskim Talmudzie i rytuałach oczyszczenia. Teraz jednak był bardziej bezpośredni.
– Proszę mi powiedzieć, Herr Schindler, czy nie sądzi pan, że to straszne ryzyko?
Oskar zaczął krzyczeć. Jego głos było słychać w sąsiednim pokoju.
– Myśli pan, że prosiłbym pana, gdyby było jakieś ryzyko?!
Potem się uspokoił i powiedział:
– Zawsze jest jakieś ryzyko, pan to wie lepiej niż ja. Ale nie z tymi dwoma. Ci są pewni.
Stern spędził całe popołudnie nad swoim sprawozdaniem. Był wykształcony i przyzwyczajony do robienia ścisłych opisów. Organizacja budapeszteńska i syjoniści z Istambułu otrzymają sprawozdanie, na którym można polegać. Wystarczyło tylko pomnożyć skróconą relację Sterna przez tysiąc siedemset dużych i małych obozów pracy przymusowej w Polsce, żeby otrzymać mozaikę, przed którą świat oniemieje.
Sedlacek i Oskar chcieli od Sterna jeszcze czegoś. Rano po pijatyce z Amonem Oskar powlókł swoją heroiczną wątrobę do Płaszowa. Biura były jeszcze zamknięte. Między namowami do tolerancji poprzedniego wieczora Oskar uzyskał pisemną zgodę na przyprowadzenie dwóch „kolegów przemysłowców” na wycieczkę po tym wzorowym kompleksie przemysłowym. Teraz Oskar zaprowadził ich obu do szarego Bloku Administracyjnego i zażądał towarzystwa więźnia Izaaka Sterna przy zwiedzaniu obozu. Kolega Sedlacka, Babar, miał miniaturowy aparat fotograficzny, ale niósł go jawnie, w ręce. Niewykluczone, że gdyby zaczepił go jakiś esesman, Babar przez pięć minut wychwalałby ten mały przyrząd, który nabył podczas niedawnej podróży służbowej do Brukseli czy Sztokholmu.
Gdy Oskar i goście z Budapesztu wyszli z budynku, Oskar wziął szczupłego Sterna za ramię. Jego przyjaciele chętnie obejrzeliby warsztaty i baraki mieszkalne, mówił. Lecz gdyby było coś jeszcze, co zdaniem Sterna powinni zobaczyć, ma się po prostu schylić i zawiązać sznurówkę.
Główną drogą przeszli koło baraku SS. Tutaj niemal natychmiast sznurówka Sterna wymagała zawiązania. Kolega Sedlacka pstryknął brygady pchające wózki z kamieniem. Stern mruknął: „Przepraszam, panowie” – ale nie spieszył się z zawiązaniem, w związku z czym goście, których oprowadzał, mogli spojrzeć w dół i odczytać napisy na dużych, tworzących nawierzchnię drogi kamieniach. Były to nagrobki: Blumy Gemeinerowęj (1859-1927), Matyldy Liebeskind, zmarłej w 1912 w wieku dziewięćdziesięciu lat, Heleny Wachsberg, zmarłej przy porodzie w 1911, Rózi Groder, trzynastoletniej dziewczynki zmarłej w 1931, Sofii Rosner i Adolfa Gottlieba, którzy zmarli za rządów Franciszka Józefa. Stern chciał, aby goście Oskara zobaczyli, że z nazwisk zmarłych zrobiono nawierzchnię drogi.
Idąc dalej minęli Puffhaus, burdel dla Ukraińców i SS, który obsługiwały polskie dziewczyny, i doszli do wgryzającego się w wapienną skałę kamieniołomu. Tu sznurówka Sterna wymagała bardziej skomplikowanych węzłów. Pod tą skałą niszczono ludzi przy młotach i klinach. Żaden z wymizerowanych robotników nie wykazał najmniejszego zainteresowania zwiedzającymi. Służbę miał tu dziś Iwan, Ukrainiec, kierowca Götha, a nadzorcą był spiczastogłowy niemiecki kryminalista, Erik. Erik wykazał się już umiejętnością mordowania całych rodzin – pozbawił życia własną matkę, własnego ojca i własną siostrę. Byłby już wisiał, albo przynajmniej siedział w więzieniu, gdyby nagle SS nie zdało sobie sprawy, że istnieją jeszcze gorsi niż on przestępcy i że w takim razie Erika powinno się użyć jako kija na nich.
Oprócz innych spraw Stern napisał w swoim sprawozdaniu o krakowskim lekarzu Edwardzie Goldblatcie. Do kamieniołomu skierowali go z pracy w izbie chorych dr Blancke z SS i jego żydowski protegowany, dr Leon Gross. Erik uwielbiał, kiedy jakiś inteligent przychodził do kamieniołomu i ze swymi delikatnymi rękami meldował się do pracy. W przypadku Goldblatta bicie zaczęło się przy pierwszej oznace niepewności w posługiwaniu się młotkiem i gwoźdźmi. Bili go przez kilka dni z rzędu Erik i różni esesmani. Doktor musiał pracować z obrzmiałą twarzą, z jednym okiem zamkniętym opuchlizną. Nikt nie wiedział, jaki błąd w sztuce kamieniarskiej skłonił Erika do ostatniego pobicia Goldblatta. Długo potem, jak doktor stracił przytomność, Erik pozwolił zanieść go do izby chorych. Tam jednak dr Leon Gross odmówił przyjęcia pobitego. Z tym lekarskim błogosławieństwem Erik i szeregowiec SS kopali umierającego Goldblatta, leżącego na progu szpitala, do którego odmówiono mu wstępu.
Stern dlatego się pochylił wiążąc sznurówkę, że – podobnie jak Oskar i parę innych osób w Płaszowie – wierzył w nadejście dni, kiedy sędziowie zapytają: „Jednym słowem, gdzie się to zdarzyło?”
Oskarowi udało się pokazać swoim kolegom widok na cały obóz. Wziął ich także na Chujową Górkę, gdzie zakrwawione taczki, używane do wywożenia zabitych do lasku, stały bezwstydnie u wejścia na obwałowany teren. W masowych grobach na skraju lasku leżały już teraz tysiące trupów. Gdy ze wschodu przyjdą Rosjanie, odkryją ten lasek, na oczach całego konającego obozu.
Natomiast jako przemysłowy kompleks Płaszów musiał rozczarować każdego uważnego obserwatora. Amon, Bosch, Leo John, Josef Neuschel – wszyscy oni uważali Płaszów za miasto wzorcowe tylko dlatego, że przysparzał im bogactwa. Byliby wstrząśnięci, gdyby dowiedzieli się, że ich słodki przydział do Płaszowa był nadal aktualny wcale nie dlatego, że Inspektorat Uzbrojenia zachwycał się dokonywanymi przez nich gospodarczymi cudami.
W rzeczywistości jedynym cudem gospodarczym w Płaszowie były osobiste fortuny zbijane przez Amona i jego kolegów. Dla każdego rozsądnego człowieka z zewnątrz niespodzianką było już to, że do źle wyposażonych i przestarzałych warsztatów Płaszowa kontrakty wojenne w ogóle nadchodziły. Były one efektem działania sprytnych płaszowskich syjonistów, którzy wywierali nacisk na zaufanych ludzi poza obozem – takich jak Oskar i Madritsch – a ci z kolei naciskali na Inspektorat Uzbrojenia. Wychodząc z założenia, że głód i sporadyczne morderstwa w Płaszowie były jednak lepsze niż pewne ludobójstwo Oświęcimia i Bełżca, Oskar zgadzał się zasiadać do rozmów z akwizytorami Inspektoratu Uzbrojenia. Panowie ci krzywiąc się mówili: „Ależ Oskarze! Chyba nie mówisz poważnie?” – w końcu jednak znajdowali kontrakty dla obozu Götha: zamówienia na łopaty ze domu pochodzącego z fabryki Oskara, na lejki wykonywane z odpadków blachy z fabryki dżemu w Podgórzu itd. Szanse pełnej realizacji zamówień Wehrmachtu na łopaty i trzonki do nich były małe. Wielu znajomych Oskara z Inspektoratu Uzbrojenia zdawało sobie sprawę z tego, że przedłużanie życia obozu pracy niewolniczej jest tym samym, co przedłużanie życia wielu niewolnikom. Niektórych z nich, poważnych, staroświeckich patriotów, kłuły w oczy kombinacje Amona, a jego hedonistyczny styl życia na odległej prowincji był dla nich obrazą.
Arcyironia Obozu Pracy Przymusowej Haszów – że niektórzy więźniowie dla własnych celów spiskowali na rzecz utrzymania Amonowego królestwa – widoczna jest dobrze na przykładzie Romana Gintera. Ginter, były przedsiębiorca, a teraz majster w warsztacie, z którego niedawno wyratowano Lewartowa, został pewnego ranka wezwany do gabinetu Götha. Gdy tylko zamknął drzwi, spadł nań pierwszy z serii ciosów. Bijąc go, Amon wykrzykiwał coś bez ładu i składu. Następnie wyciągnął Gintera poza budynek, w dół po schodach, i postawił pod ścianą koło wejścia.
– Czy mogę o coś zapytać? – odezwał się Ginter stojąc pod ścianą; ukradkiem, tak aby Amon nie wziął go za symulanta, wypluł dwa zęby.
– Ty draniu! – wrzeszczał Amon. – Nie dostarczyłeś mi kajdanek, jak kazałem! Zanotowałem to sobie w kalendarzu, ty świńska mordo!
– Ależ Herr Kommandant! – zaprotestował Ginter. – Melduję, że zamówienie na kajdanki zostało zrealizowane wczoraj! Zapytałem Herr Oberscharführera Neuschla, co mam z nimi zrobić, a on mi kazał dostarczyć je do pańskiego gabinetu, co też zrobiłem.
Amon powłoki zakrwawionego Gintera z powrotem do gabinetu i wezwał esesmana Neuschla.
– Tak jest – potwierdził słowa Gintera Neuschel. – Proszę zajrzeć do szuflady, drugiej od góry, po lewej stronie.
Göth zajrzał i znalazł to, o co mu chodziło.
– O mało go nie zabiłem – zrobił wyrzut swojemu młodemu i niezbyt utalentowanemu wiedeńskiemu protegowanemu.
Ten sam Roman Ginter, grzecznie wypluwający zęby pod szarą ścianą płaszowskiego biurowca, to żydowskie zero, którego o mało co z winy Neuschla nie zamordowano – ten więc Ginter poszedł ze specjalną przepustką do Schindlera, żeby pomówić z Oskarem o zaopatrzeniu warsztatów Płaszowa, o większych ilościach domu, bez którego całe załogi warsztatów znalazłyby się prędko w transporcie do Oświęcimia. Mógł więc wymachujący pistoletem Amon Göth sądzić, że Płaszów funkcjonuje dzięki jego wyjątkowemu geniuszowi administracyjnemu; tak naprawdę jednak swój byt zawdzięczał takim właśnie zakrwawionym więźniom.