XVIII

Dok­tor Se­dla­cek za­po­wia­dał po­dróż peł­ną nie­wy­gód, i taka rze­czy­wi­ście była. Oskar je­chał w po­rząd­nym pal­cie i z wa­liz­ką wy­peł­nio­ną róż­ny­mi dro­bia­zga­mi, któ­re bar­dzo mu się pod­czas po­dró­ży przy­da­ły. Mimo że do­ku­men­ty miał w po­rząd­ku, wo­lał ich nie po­ka­zy­wać. Za­wsze po­tem bę­dzie mógł po­wie­dzieć, że w żad­nym Bu­da­pesz­cie w grud­niu nie był.

Je­chał w wa­go­nie to­wa­ro­wym za­ła­do­wa­nym ster­ta­mi eg­zem­pla­rzy par­tyj­nej ga­ze­ty „Völ­ki­scher Be­obach­ter”, prze­zna­czo­nej do sprze­da­ży na Wę­grzech. Oto­czo­ny cięż­ką go­tyc­ką czcion­ką i za­pa­chem far­by dru­kar­skiej, ko­ły­sał się w po­cią­gu, któ­ry wiózł go przez ośnie­żo­ne góry Sło­wa­cji, przez wę­gier­ską gra­ni­cę, przez do­li­nę Du­na­ju.

Miał za­re­zer­wo­wa­ny po­kój w „Pa­no­nii”, koło uni­wer­sy­te­tu. W dniu jego przy­jaz­du, po po­łu­dniu, zło­ży­li mu wi­zy­tę mały Samu Spring­mann i jego współ­pra­cow­nik, dr Rez­so Kast­ner. Męż­czyź­ni, któ­rzy przy­je­cha­li win­dą na pię­tro Schin­dle­ra, wie­dzie­li już co nie­co od uchodź­ców. Lecz uchodź­cy mo­gli do­star­czyć je­dy­nie ni­tek. Sam fakt, że unik­nę­li za­gro­że­nia, ozna­czał, że mało wie­dzą o jego geo­gra­fii, o jego funk­cjo­no­wa­niu, o jego roz­mia­rach. Kast­ner i Spring­mann cze­ka­li na to spo­tka­nie z nie­cier­pli­wo­ścią, po­nie­waż – je­śli wie­rzyć Se­dlac­ko­wi – ten su­dec­ki Nie­miec mógł im prze­ka­zać ob­raz ca­łej tka­ni­ny, pierw­sze peł­ne spra­woz­da­nie z pol­skie­go po­gro­mu.

Ce­re­mo­nia pre­zen­ta­cji była krót­ka: Kast­ner i Spring­mann przy­szli tu słu­chać, a wie­dzie­li, że Schin­dler chce mó­wić. W tym opę­ta­nym przez kawę mie­ście nikt z obec­nych nie pró­bo­wał sfor­ma­li­zo­wać roz­mo­wy przez za­mó­wie­nie do po­ko­ju kawy i cia­stek. Uści­snąw­szy dłoń po­tęż­ne­go Niem­ca, Kast­ner i Spring­mann usie­dli, ale Schin­dler cho­dził tam i z po­wro­tem. Wy­da­wa­ło się, że mimo od­le­gło­ści od Kra­ko­wa, get­ta i Ak­tion, jego wie­dza nie­po­koi go jesz­cze bar­dziej niż pod­czas krót­kiej roz­mo­wy z Se­dlac­kiem. Schin­dler te­raz ner­wo­wo spa­ce­ro­wał po dy­wa­nie. Jego kro­ki pew­nie było sły­chać w po­ko­ju po­ni­żej, i aż za­drżał kan­de­labr, gdy Oskar tup­nął nogą imi­tu­jąc ruch es­es­ma­na z plu­to­nu eg­ze­ku­cyj­ne­go na Kra­ku­sa, tego, któ­ry na oczach Czer­wo­nej Geni przy­dep­tał gło­wę le­żą­ce­go na zie­mi chłop­ca.

Za­czął od oso­bi­stych ob­ser­wa­cji okru­cieństw w Kra­ko­wie, od tego, co sam wi­dział na uli­cach i co usły­szał po obu stro­nach muru, od Ży­dów i od es­es­ma­nów. W związ­ku z tym przy­wiózł li­sty od kil­ku osób z get­ta, od le­ka­rza Cha­ima Hil­fste­ina, dok­to­ra Le­ona Sal­pe­te­ra, od Iza­aka Ster­na. List dra Hil­fste­ina do­ty­czył gło­du.

– Po utra­cie tłusz­czu na­stę­pu­ją zmia­ny w mó­zgu – po­wie­dział Schin­dler.

Mó­wił o tym, że li­kwi­du­je się get­ta w War­sza­wie, w Ło­dzi, w Kra­ko­wie. Lud­ność war­szaw­skie­go get­ta zre­du­ko­wa­no o czte­ry pią­te, łódz­kie­go o trzy czwar­te, kra­kow­skie­go o po­ło­wę. Gdzie są prze­sie­dle­ni? Nie­któ­rzy w obo­zach pra­cy, ale pa­no­wie mu­si­cie wie­dzieć, że przy­naj­mniej trzy pią­te z nich po­szło do obo­zów, w któ­rych sto­su­je się nowe, na­uko­we me­to­dy. Ta­kich obo­zów jest już dość dużo. Ofi­cjal­na na­zwa ta­kie­go obo­zu brzmi: Ver­nich­tung­sla­ger, obóz za­gła­dy.

Przez ostat­nie parę ty­go­dni, mó­wił Schin­dler, spę­dzo­no ja­kieś dwa ty­sią­ce lu­dzi z kra­kow­skie­go get­ta i wy­sła­no nie do ko­mór Bełż­ca, lecz do obo­zów pra­cy pod mia­stem. Je­den jest w Wie­licz­ce, dru­gi w Pro­ko­ci­miu; obie miej­sco­wo­ści są sta­cja­mi na li­nii Ost­bah­nu bie­gną­cej na front ro­syj­ski. Z Wie­licz­ki i Pro­ko­ci­mia co­dzien­nie pro­wa­dzą tych więź­niów na skraj mia­sta, do Pła­szo­wa, gdzie kła­dzie się fun­da­men­ty pod duży obóz pra­cy. Ży­cie w ta­kim obo­zie nie bę­dzie słod­kie, mó­wił Schin­dler, ba­ra­ki w Wie­licz­ce i Pro­ko­ci­miu po­zo­sta­ją pod ko­men­dą es­es­ma­na o na­zwi­sku Horst Pi­la­rzik, któ­ry za­pra­co­wał so­bie na opi­nię w czerw­cu, kie­dy to brał udział w usu­wa­niu z get­ta sied­miu ty­się­cy lu­dzi, z któ­rych wró­cił tyl­ko je­den, pe­wien ap­te­karz. Obóz bu­do­wa­ny w Pła­szo­wie bę­dzie w rę­kach czło­wie­ka tego sa­me­go po­kro­ju. Na ko­rzyść obo­zów pra­cy prze­ma­wia jed­nak brak za­ple­cza tech­nicz­ne­go do ma­so­we­go lu­do­bój­stwa. Tu cho­dzi o coś in­ne­go, o eko­no­mię: więź­niów Wie­licz­ki i Pro­ko­ci­mia pro­wa­dzi się co dzień do pra­cy przy róż­nych bu­do­wach, tak samo jak z get­ta. Wie­licz­ka, Pro­ko­cim i przy­szły obóz Pła­szów są pod kon­tro­lą sze­fów kra­kow­skiej po­li­cji: Ju­lia­na Scher­ne­ra i Rol­fa Czur­dy, na­to­miast obo­zy za­gła­dy pod­le­ga­ją Cen­tral­ne­mu Za­rzą­do­wi Głów­ne­go Urzę­du Ad­mi­ni­stra­cyj­no-Go­spo­dar­cze­go SS w Ora­nien­bur­gu pod Ber­li­nem. Obo­zy za­gła­dy rów­nież uży­wa­ją lu­dzi do pra­cy przez ja­kiś czas, lecz ich osta­tecz­nym ce­lem jest śmierć i jej pro­duk­ty ubocz­ne – ubra­nia, reszt­ki bi­żu­te­rii, oku­la­ry, za­baw­ki, a na­wet skó­ra i wło­sy.

W trak­cie wy­ja­śnia­nia róż­ni­cy mię­dzy obo­za­mi za­gła­dy a obo­za­mi pra­cy przy­mu­so­wej Schin­dler zro­bił na­gle krok w stro­nę drzwi, otwo­rzył je szyb­kim ru­chem i ro­zej­rzał się po pu­stym ko­ry­ta­rzu.

– To mia­sto jest zna­ne z pod­słu­chi­wa­nia – wy­ja­śnił.

Mały Spring­mann wstał i pod­szedł do nie­go.

– „Pa­no­nia” nie jest taka zła – po­wie­dział do Oska­ra zni­żo­nym gło­sem. – To „Vic­to­ria” jest wy­lę­gar­nią ge­sta­po.

Schin­dler po­now­nie ro­zej­rzał się po ko­ry­ta­rzu, za­mknął drzwi i prze­szedł na dru­gą stro­nę po­ko­ju. Stał przy oknie i kon­ty­nu­ował swą po­nu­rą re­la­cję.

Obo­zy pra­cy przy­mu­so­wej będą pod ko­men­dą lu­dzi, któ­rych mia­nu­je się na te sta­no­wi­ska za su­ro­wość i spraw­ność przy oczysz­cza­niu gett. Będą mia­ły miej­sce spo­ra­dycz­ne mor­dy i po­bi­cia, i z pew­no­ścią roz­sze­rzy się ko­rup­cja zwią­za­na z żyw­no­ścią – stąd małe jej przy­dzia­ły dla więź­niów. Ale lep­sze to niż pew­na śmierć w obo­zach za­gła­dy. W obo­zach pra­cy da się chy­ba wy­sta­rać o ja­kieś do­dat­ko­we wy­go­dy, po­je­dyn­cze oso­by bę­dzie moż­na prze­my­cać na ze­wnątrz, a po­tem na Wę­gry.

– A za­tem tych es­es­ma­nów moż­na prze­ku­pić tak jak każ­dą inną po­li­cję? – za­py­tał je­den z go­ści.

– Z mo­je­go do­świad­cze­nia wy­ni­ka – od­po­wie­dział Oskar – że każ­de­go, bez wy­jąt­ku.

Gdy Oskar skoń­czył, za­pa­no­wa­ła ci­sza. Kast­ner i Spring­mann nie byli wła­ści­wie wstrzą­śnię­ci. Całe ży­cie bali się taj­nej po­li­cji. Ich obec­na dzia­łal­ność była z jed­nej stro­ny nie­co po­dej­rza­na dla wę­gier­skiej po­li­cji – bez­piecz­ną czy­ni­ły ją je­dy­nie zna­jo­mo­ści i ła­pów­ki Samu – a z dru­giej po­gar­dza­na przez sza­cow­nych Ży­dów. Na przy­kład Sa­mu­el Stern, czło­nek wę­gier­skie­go Se­na­tu, na­zwie spra­woz­da­nie Oska­ra Schin­dle­ra szko­dli­wy­mi wy­my­sła­mi, ob­ra­zą nie­miec­kiej kul­tu­ry, cie­niem rzu­co­nym na do­bre in­ten­cje rzą­du wę­gier­skie­go.

Kast­ner i Spring­mann byli za­tem nie tyle zbi­ci z tro­pu re­la­cją Schin­dle­ra, co zroz­pa­cze­ni. Ich umy­sły z tru­dem przyj­mo­wa­ły wia­do­mo­ści o okru­cień­stwie. Te­raz, kie­dy zo­ba­czy­li, z kim mają do czy­nie­nia, zda­li so­bie spra­wę, jak nie­wie­le mogą zro­bić. Hi­tle­row­cy to już nie fi­li­styń­ski ol­brzym, to sam Be­he­mot. Tu nie wy­star­czą tar­gi w po­je­dyn­czych kwe­stiach o do­dat­ko­we ra­cje dla tego czy tam­te­go obo­zu, o ra­tu­nek dla tego czy tam­te­go in­te­lek­tu­ali­sty, o pie­nią­dze na ostu­dze­nie za­wo­do­we­go za­pa­łu tego czy in­ne­go es­es­ma­na. Tu trze­ba było stwo­rzyć ja­kiś więk­szy plan nie­sie­nia po­mo­cy, któ­ry po­cią­gnie za sobą Bóg wie ja­kie kosz­ty.

Schin­dler rzu­cił się na krze­sło. Samu Spring­mann spo­glą­dał na spo­koj­ne­go te­raz prze­my­słow­ca. Zro­bił na nich ol­brzy­mie wra­że­nie – po­wie po­tem Spring­mann. Oczy­wi­ście wy­ślą do Istam­bu­łu spra­woz­da­nie o wszyst­kim, co im po­wie­dział. Wy­ko­rzy­sta się je, by po­bu­dzić sy­jo­ni­stów pa­le­styń­skich i Jo­int Di­stri­bu­tion Com­mit­tee do ener­gicz­niej­sze­go dzia­ła­nia. Rów­no­cze­śnie prze­ka­że się je rzą­dom Chur­chil­la i Ro­ose­vel­ta. Spring­mann przy­znał Oska­ro­wi ra­cję: rze­czy­wi­ście, jego re­la­cja może się wy­dać nie­któ­rym mało praw­do­po­dob­na.

– Dla­te­go – kon­ty­nu­ował – pro­szę pana, by oso­bi­ście udał się pan do Istam­bu­łu i opo­wie­dział o tym wszyst­kim na miej­scu.

Po chwi­li wa­ha­nia – spo­wo­do­wa­nej być może tro­ską o pro­duk­cję na­czyń albo nie­bez­pie­czeń­stwem zwią­za­nym z prze­kra­cza­niem tylu gra­nic – Schin­dler wy­ra­ził zgo­dę.

– Pod ko­niec roku – do­dał Spring­mann. – Tym­cza­sem bę­dzie pan re­gu­lar­nie wi­dy­wał w Kra­ko­wie dok­to­ra Se­dla­čka.

Wsta­li. Oskar spo­strzegł, że są to już inni lu­dzie. Po­dzię­ko­wa­li mu i wy­szli – dwaj fik­cyj­ni bu­da­pesz­teń­scy przed­się­bior­cy, któ­rzy wła­śnie otrzy­ma­li nie­po­ko­ją­ce wia­do­mo­ści o nie­go­spo­dar­no­ści w jed­nej ze swo­ich fa­bryk.

Wie­czo­rem dr Se­dla­ček przy­szedł do po­ko­ju Oska­ra i za­wiózł go tęt­nią­cy­mi ży­ciem uli­ca­mi na obiad do ho­te­lu „Gel­lert”. Od ich sto­li­ka wi­dać było Du­naj z oświe­tlo­ny­mi bar­ka­mi i świa­tła mia­sta na dru­gim brze­gu. W ogó­le Bu­da­peszt wy­glą­dał tak nor­mal­nie, tak przed­wo­jen­nie, że Schin­dler po­czuł się zno­wu tu­ry­stą. Po­po­łu­dnio­wą wstrze­mięź­li­wość na­gra­dzał te­raz cięż­kim miej­sco­wym bur­gun­dem o na­zwie „By­cza krew”. Po­wo­li, ale sku­tecz­nie opróż­nił kil­ka bu­te­lek.

W trak­cie po­sił­ku przy­łą­czył się do nich au­striac­ki dzien­ni­karz, dr Schmidt z przy­ja­ciół­ką, wspa­nia­łą zło­to­wło­są Wę­gier­ką. Schin­dler po­dzi­wiał bi­żu­te­rię dziew­czy­ny i po­wie­dział jej, że sam jest ama­to­rem ju­bi­ler­skich wy­ro­bów. Przy na­lew­ce mo­re­lo­wej zro­bił się jed­nak mniej to­wa­rzy­ski. Kie­dy Schmidt mó­wił o ce­nach nie­ru­cho­mo­ści, o han­dlu sa­mo­cho­da­mi i o wy­ści­gach kon­nych, Oskar sie­dział po­chmur­ny, ze zmarsz­czo­nym czo­łem. Dziew­czy­na słu­cha­ła Schmid­ta z za­chwy­tem, po­nie­waż mia­ła na szyi i na prze­gu­bach rąk efek­ty jego uda­nych trans­ak­cji. Za­ska­ku­ją­ca dez­apro­ba­ta Oska­ra była wy­raź­na. Dok­tor Se­dla­cek ukry­wał roz­ba­wie­nie: być może Oskar przy­pad­kiem zo­ba­czył od­bi­cie wła­sne­go no­wo­bo­gac­twa, wła­snych skłon­no­ści do han­dlo­wa­nia gdzie po­pad­nie.

Po za­koń­czo­nym obie­dzie Schmidt po­szedł z dziew­czy­ną do ja­kie­goś noc­ne­go lo­ka­lu. Se­dla­ček za­dbał o to, by za­brać Schin­dle­ra gdzie in­dziej. Sie­dzie­li, pi­jąc zbyt duże ilo­ści al­ko­ho­lu i oglą­da­jąc wy­stęp.

– Ten Schmidt – ode­zwał się Schin­dler, chcąc wy­ja­śnić spra­wę i od­zy­skać spo­kój na resz­tę wie­czo­ra – czy ko­rzy­sta­cie z jego usług?

– Tak.

– Chy­ba nie po­win­ni­ście ko­rzy­stać z ta­kich lu­dzi jak on. To zło­dziej.

Se­dla­ček od­wró­cił gło­wę z lek­kim uśmie­chem.

– Skąd mo­że­cie wie­dzieć – py­tał Oskar – że prze­ka­zu­je pie­nią­dze, któ­re mu da­je­cie?

– Po­zwa­la­my mu za­trzy­mać pe­wien pro­cent – od­po­wie­dział dok­tor.

Oskar za­sta­na­wiał się nad tym przez cale pół mi­nu­ty.

Po­tem rzekł ci­cho:

– Nie chcę żad­ne­go pro­cen­tu. Nie chcę, że­by­ście mi go pro­po­no­wa­li.

– Jak pan so­bie ży­czy.

– Po­pa­trz­my na dziew­czy­ny – rzekł Oskar.

Загрузка...