XXIII
Wśród tych więźniów, którzy wiedzieli, co w trawie piszczy, toczyła się rywalizacja o to, by się dostać do „Emalii”. Więzień Dolek Horowitz, zaopatrzeniowiec obozu, wiedział, że on sam nie ma szans na obóz Schindlera. Ale miał żonę i dwoje dzieci.
W te wiosenne poranki, gdy ziemia odparowywała resztki zimy, młodszy syn, Ryszard, budził się wcześnie. Schodził z pryczy matki w sektorze kobiecym i biegł na dół do obozu męskiego. Jego myśli krążyły już wokół czarnego porannego chleba. Na apelu porannym musiał być przy ojcu. Ścieżka prowadziła obok posterunku policji żydowskiej Chilowicza i w pobliżu widocznych nawet w mglisty poranek dwóch wież strażniczych. Nie groziło mu niebezpieczeństwo, ponieważ go znano: był synem Horowitza. A Horowitza uważał za niezastąpionego Herr Bosch, który z kolei był towarzyszem libacji komendanta. Swoboda ruchów Ryszarda wynikała z biegłości jego ojca. Szedł prowadzony oczami z wież, odnajdywał barak ojca, wdrapywał się na jego pryczę i budził pytaniami. „Czemu mgła jest rano, a nie po południu? Czy będą ciężarówki? Jak długo potrwa dzisiejszy apel? Czy będą chłosty?” Chłosty przedłużały czekanie na posiłek.
Dzięki porannym pytaniom Rysia Dolek uzmysłowił sobie, że Płaszów to nie miejsce nawet dla uprzywilejowanych dzieci. Może warto by się skontaktować z Schindlerem? Zachodził tu od czasu do czasu i przechadzał się wokół bloku administracji i warsztatów pod pozorem kontaktów służbowych, a w rzeczywistości po to, żeby zostawić małe prezenty i wymienić wiadomości ze starymi znajomymi – ze Sternem, Romanem Ginterem i Leopoldem Pfefferbergiem. Gdyby jednak w ten sposób się nie dało, to przyszło mu do głowy, że może uda się dotrzeć do Schindlera za pośrednictwem Boscha. Sądził, że ci dwaj często się spotykają. Nie tu, w obozie, ale może w biurach w mieście i na przyjęciach. Widać było, że nie są przyjaciółmi, ale że wiążą ich interesy i wzajemne przysługi.
Dołkowi nie chodziło jedynie, a nawet nie przede wszystkim, o umieszczenie Rysia u Schindlera. Chłopiec potrafił rozproszyć swe przerażenie chmarą pytań. Myślał o swej dziesięcioletniej córce, Niusi, która już nie zadawała pytań, tylko była zwykłym chudym dzieckiem z okna w fabryce szczotek, gdzie przyszywała włosie do drewienek, i skąd widziała codziennie ciężarówki przybywające do austriackiego fortu. Niusia po prostu wyszła już z wieku zwierzeń i teraz nosiła swój strach w sobie, bez żadnej podpory, tak jak dorośli. Już nie umiała przytulić się do rodzicielskiej piersi i pozbyć się strachu. Aby załagodzić głód, Niusia paliła liście cebuli owinięte w gazetę. Według powtarzających się pogłosek, tego rodzaju środki w „Emalii” nie były potrzebne.
Dolek podszedł do Boscha, gdy ten odwiedził magazyn odzieżowy. Ośmielony poprzednimi uprzejmościami Herr Boscha – mówił – błaga go teraz, by pomówił z Herr Schindlerem. Powtórzył swą prośbę i imiona dzieci, tak aby Bosch, którego pamięć z powodu wódki uległa częściowej atrofii, mógł je zapamiętać.
– Herr Schindler jest moim najlepszym przyjacielem – odrzekł Bosch. – Zrobi dla mnie wszystko.
Dolek niewiele sobie obiecywał po tej rozmowie. Jego żona, Regina, nie miała doświadczenia w produkcji łusek i naczyń emaliowanych. Sam Bosch też nie wspomniał już o sprawie. I oto, zanim jeszcze upłynął tydzień, wszyscy troje, Regina, Niusia i Rysio, pomaszerowali z Płaszowa na podstawie kolejnej listy z „Emalii”, za zezwoleniem komendanta, uzyskanym w zamian za małą kopertę z biżuterią. Niusia, gdy znalazła się w żeńskim baraku na Zabłociu, wyglądała jak wychudzona, pełna rezerwy, dorosła kobieta. Rysio zachowywał się tak samo jak w Płaszowie: wszyscy go znali w hali amunicyjnej i emalierni, a strażnicy akceptowali jego poufałość. Regina ciągle się spodziewała, że Oskar podejdzie do niej w emalierni i powie: „A więc to pani jest żoną Dołka Horowitza”. Wtedy jedynym problemem byłoby, jak wyrazić podziękowanie. Ale on nigdy nie przyszedł. Nie posiadała się ze szczęścia, że ani ona, ani Niusia nie rzucają się w oczy. Były pewne, że Oskar wie, kim oni są, ponieważ często zagadywał Rysia po imieniu. Inny teraz charakter pytań chłopca uzmysłowił im, jak wiele otrzymali.
Obóz „Emalii” nie miał osobnego komendanta SS, który by tyranizował więźniów. Nie było stałych strażników. Garnizon zmieniał się co dwa dni; dwie ciężarówki esesmanów i Ukraińców przyjeżdżały na Zabłocie z Płaszowa, by sprawować nadzór nad bezpieczeństwem podobozu. Płaszowscy strażnicy lubili te przydzielane od czasu do czasu służby w „Emalii”. Kuchnie Herr Direktora, choć prymitywniejsze niż płaszowskie, przygotowywały lepsze posiłki. Ponieważ Herr Direktor wściekał się i wydzwaniał do oberführera Szernera, gdy tylko jakiś strażnik, zamiast patrolować teren wokół ogrodzenia, wszedł do obozu, garnizon trzymał się po drugiej stronie drutów. Służba na Zabłociu była przyjemnie nudna.
Z wyjątkiem inspekcji wyższych oficerów SS, więźniowie pracujący w DEF-ie rzadko widywali strażników z bliska. Jedno ogrodzone drutem przejście wiodło robotników do pracy w emalierni, inne prowadziło do hali zbrojeniowej. Tych, którzy byli zatrudnieni w fabryce opakowań, zakładzie grzejników czy w biurze garnizonowym, prowadzili do pracy i z pracy Ukraińcy – co drugi dzień inni. Żaden strażnik nie miał czasu nabrać fatalnej w skutkach antypatii do więźnia.
Tak więc, choć SS wyznaczało granice życia w „Emalii”, to Oskar nadawał mu ton. Był to ton kruchej co prawda, ale jednak stabilizacji. Żadnych psów. Żadnego bicia. Zupa i chleb lepsze i w większej ilości niż w Płaszowie – około dwóch tysięcy kalorii dziennie, według tego, co mówił pewien lekarz zatrudniony w „Emalii” jako robotnik. Zmiany były długie, często dwunastogodzinne, bowiem Oskar był mimo wszystko przedsiębiorcą, który miał do zrealizowania kontrakty wojenne, a także, oczywiście, chciał zarobić. Trzeba jednak przyznać, że praca nie była nadmiernie wytężona i że wielu więźniów uważało swój wysiłek za właściwą cenę za ocalenie. Według sprawozdań, przedstawionych po wojnie przez Oskara żydowskiemu Joint Distribution Committee, wydał on milion osiemset tysięcy złotych (trzysta sześćdziesiąt tysięcy dolarów) na żywność dla obozu „Emalii”. Symboliczne sumy, spożytkowane na podobny cel, można by znaleźć w księgach IG Farben i Kruppa, lecz nigdzie nie stanowiły one tak wysokiego procentu zysku jak w księgach Oskara. W „Emalii” nikt nie zasłabł ani nie umarł z przepracowania, pobicia czy głodu, podczas gdy w samej tylko oświęcimskiej fabryce kauczuku IG Farben dwadzieścia pięć spośród trzydziestu pięciu tysięcy robotników straciło życie przy pracy.
Jeszcze długo po wojnie ludzie z „Emalii” będą nazywać obóz Schindlera rajem. Biorąc pod uwagę fakt, że po 1945 roku byli rozproszeni po świecie, nie można ich oskarżyć o to, że określenie to między sobą uzgodnili. Słowo to musiało być w użyciu już w samej „Emalii”. Był to oczywiście względny raj – niebo w porównaniu z Płaszowem. „Emalia” była dla ludzi synonimem ocalenia – a więc czegoś dziwnego, surrealistycznego, absurdalnego do tego stopnia, że bali się jej przyglądać bliżej, żeby się nie ulotniła. Nowi DEF-owcy znali Oskara tylko z opowiadań. Nie chcieli stawać na jego drodze i ryzykować rozmowy. Potrzebowali czasu na otrząśnięcie się i przystosowanie do nieortodoksyjnego systemu obozowego.
Na przykład dziewczyna o imieniu Lusia. Jej męża niedawno wybrano z masy więźniów na placu apelowym Płaszowa i wysłano z innymi do Mauthausen. Płakała, jakby została wdową, co zresztą wkrótce potem stało się faktem. Zasmuconą zaprowadzono do „Emalii”. Pracowała tam, nosząc zanurzone w emalii naczynia do pieca. Wolno było podgrzewać sobie wodę na ciepłych maszynach, a podłoga też była ciepła. Ciepła woda była dla niej pierwszym dobrodziejstwem u Schindlera.
Oskar kojarzył jej się najpierw tylko z rosłą postacią, przechodzącą wzdłuż rzędu pras lub wspinającą się po pomoście. Postać ta nie budziła grozy. Wydawało jej się, że gdyby została spostrzeżona, natura tego miejsca – jedzenie, brak bicia, nieobecność strażników – mogłaby się jakimś sposobem odmienić. Chciała tylko przepracować swoją zmianę nie rzucając się w oczy, a potem szybko wrócić tunelem z drutu kolczastego do baraku. Po jakimś czasie zdała sobie sprawę, że kiwa głową w stronę Oskara i że mówi: „Tak, dziękuję, panie dyrektorze, czuję się dobrze”. Raz dał jej trochę papierosów, które były lepsze niż złoto, bo służyły i jako luksus, i jako środek handlu z polskimi robotnikami. Ponieważ wiedziała, że znajomi znikają, obawiała się znajomości z nim; chciała, by nadal był tylko postacią, magicznym opiekunem. Raj w ręku znajomego byłby zbyt kruchy. Do kierowania rajem trzeba kogoś bardziej autorytatywnego i bardziej tajemniczego niż znajomy.
Podobnie czuło wielu więźniów w „Emalii”.
W czasie kiedy na Zabłociu powstawał obóz przyfabryczny, w Krakowie mieszkała na fałszywych południowoamerykańskich papierach kobieta o nazwisku Regina Perlman. Ciemna karnacja uwiarygodniała jej dokumenty i dzięki nim pracowała jako aryjka w biurze pewnej fabryki w Podgórzu. Byłaby mniej narażona na szantaż, gdyby przeniosła się do Warszawy, Łodzi czy Gdańska. Lecz w Płaszowie znajdowali się jej rodzice, i także dla nich chodziła z fałszywymi papierami: dostarczała im żywność, lekarstwa, inne bardziej lub mniej potrzebne rzeczy.
Jeszcze w getcie dowiedziała się o istnieniu Oskara Schindlera i o jego altruizmie, który wśród Żydów stał się wręcz legendarny. Miała też wiadomości z Płaszowa, z kamieniołomu, sprzed willi komendanta. Żeby umieścić swoich rodziców w obozie Schindlera, będzie musiała zrezygnować ze swojej tajemnicy, ale uznała to za jedyne wyjście.
Kiedy przyszła do DEF-u po raz pierwszy, miała na sobie bezpieczną, anonimową, wypłowiałą sukienkę w kwiatki i była bez pończoch. Polski wartownik przy bramie dokonał procedury telefonicznego połączenia z gabinetem dyrektora, a ona przez szybę wartowni zauważyła, że mu się nie spodobała. „Nic takiego, jakaś urzędniczka z którejś fabryki”. Czuła normalny strach Żydów, którzy mieli aryjskie papiery, że pierwszy lepszy wrogo nastawiony Polak wykryje jakimś sposobem jej pochodzenie. A ten wyglądał wrogo.
– To nie takie ważne – powiedziała, kiedy wrócił kręcąc głową. Nie chciała go naprowadzać na swój ślad.
Ale Polak nie miał nawet ochoty kłamać.
– Nie przyjmie pani – powiedział.
Na dziedzińcu widać było lśniącą maskę BMW, które mogło należeć tylko do Schindlera. Zatem był u siebie, ale nie miał czasu dla gości, których nie stać nawet na pończochy.
Odeszła roztrzęsiona. Oszczędzono jej wyznania Schindlerowi tego, czego obawiała się nawet we śnie.
Czekała tydzień, aż wreszcie mogła wziąć dłuższe wychodne z pracy. Na drugie podejście poświęciła całe pół dnia, Wykąpała się i kupiła na czarnym rynku pończochy. Od jednej z nielicznych przyjaciółek – Żydówka na aryjskich papierach nie mogła sobie pozwolić na wielu przyjaciół – pożyczyła bluzkę. Miała własny elegancki żakiet i dokupiła lakierowany słomkowy kapelusz z woalką. Umalowała twarz, osiągając efekt ciemnej karnacji, odpowiedniej dla kobiety, która nie musi się bać. W lustrze zobaczyła swoją przedwojenną twarz: elegancka krakowianka o egzotycznym pochodzeniu – ojciec może węgierski przemysłowiec, matka z Rio.
Polak w wartowni nawet jej nie poznał. Wpuścił ją do środka i zadzwonił do Klonowskiej, sekretarki dyrektora, a następnie połączono go z nim samym.
– Herr Direktor – mówił – jest tu pewna dama, która chce się z panem zobaczyć w ważnej sprawie.
Ale Schindler chciał szczegółów.
– Bardzo dobrze ubrana młoda dama – powiedział strażnik i dodał z ukłonem: – Piękna młoda dama.
Schindler wyszedł do niej aż na schody, tak jakby nie mógł się doczekać, kiedy ją zobaczy, lub może jakby Regina była dawną kochanką, która w biurze mogłaby go wprawić w zakłopotanie. Uśmiechnął się, gdy zobaczył, że to obca kobieta. Powiedział, że bardzo mu miło poznać panią Rodriguez. Spostrzegła, że ma szacunek dla pięknych kobiet, szacunek jednocześnie dziecięcy i wyrafinowany. Gestami aktora z filmowych poranków wskazał, że ma iść za nim na górę. Rozmowa w cztery oczy? Naturalnie. Po drodze minęli Klonowską. Zachowywała się spokojnie. Ta kobieta może oznaczać wszystko – na przykład czarny rynek. Mogła też być szykowną partyzantką. Może miłość w ogóle nie wchodzi tu w grę. A w każdym razie kobieta tej klasy co Klonowska nie spodziewała się, że będzie miała Oskara na własność, tak samo jak nie oddawała się na własność jemu.
W gabinecie Schindler podsunął Reginie krzesło, sam natomiast zasiadł za biurkiem, pod rytualnym portretem führera.
– Papierosa? A może pernod lub koniak?
– Nie, dziękuję. Ale proszę się nie krępować.
Nalał sobie lampkę przy barku.
– Co to za bardzo ważna sprawa? – zapytał, już bardziej poważnym tonem, ponieważ wyraz twarzy Reginy zmienił się, kiedy tylko drzwi gabinetu się zamknęły. Oskar domyślił się, że Regina przyszła tu z trudną sprawą. Siedziała pochylona do przodu. Przez moment wydało jej się śmieszne, że ona, kobieta, której ojciec zapłacił pięćdziesiąt tysięcy złotych za jej aryjskie papiery, powie o tym fakcie, wyzna wszystko temu na pół ironicznemu, na pół zmartwionemu sudeckiemu Niemcowi z kieliszkiem koniaku w dłoni. Lecz pod pewnymi względami była to najłatwiejsza rzecz, jakiej w życiu dokonała.
– Muszę panu powiedzieć, panie Schindler, że nie jestem Polką, to znaczy aryjką. Moje prawdziwe nazwisko brzmi Perlman. Moi rodzice są w Płaszowie. Oni mówią, a ja im wierzę, że przyjść tutaj to tak jak dostać Lebenskarte – kartę na życie. Nie mam niczego, co mogłabym panu dać; pożyczyłam ubranie, żeby się tu dostać. Czy zrobi pan to dla mnie i weźmie ich do siebie?
Schindler odstawił kieliszek i wstał.
– Chce pani zawrzeć sekretny układ? Ja nie zawieram sekretnych układów. To, co pani sugeruje, pani Perlman, jest nielegalne. Mam tu na Zabłociu fabrykę i jedyne pytanie, jakie zadaję, to to, czy dana osoba posiada pewne umiejętności. Jeśli zechce pani zostawić mi swoje aryjskie nazwisko i adres, może w pewnej chwili będę mógł napisać do pani i poinformować, że potrzebuję pani rodziców z powodu ich umiejętności. Ale nie teraz i nie na żadnej innej podstawie.
– Ale oni nie będą mogli tu przyjść jako wykwalifikowani robotnicy – powiedziała. – Mój ojciec jest handlowcem, nie ślusarzem.
– Mamy tu też pracowników biurowych – odparł Schindler. – Ale przede wszystkim są nam potrzebne osoby, które będą przydatne w fabrycznej hali.
Była pokonana. Ledwo widząc przez łzy, napisała swoje fałszywe nazwisko i prawdziwy adres – niech robi z tym, co chce. Ale na ulicy wszystko zrozumiała. Może Schindler pomyślał, że ona jest agentem, że zastawia na niego pułapkę. Niemniej jednak był oschły. Wyrzucając ją z biura, nie zdobył się nawet na dwuznaczny, niekaralny gest dobroci.
Państwo Perlman znaleźli się w „Emalii” po miesiącu. Nie sami, jak to Regina sobie wyobrażała, gdyby Oskar okazał jej litość, ale w grupie trzydziestu innych robotników. Czasem zachodziła na Lipową i przekupując strażników dostawała się do hali fabrycznej, żeby zobaczyć się z rodzicami. Jej ojciec pracował przy zanurzaniu naczyń w emalii, ładowaniu węgla i sprzątaniu odpadów z posadzki.
– Ale znów mówi – powiedziała Perlmanowa córce.
W Płaszowie bowiem w ogóle się nie odzywał.
Rzeczywiście: pomimo nieszczególnych baraków tu, w „Emalii”, panował nastrój nieśmiałego zaufania, wiary w przetrwanie, o którym Regina, żyjąca na ryzykownych papierach w ponurym Krakowie, nie mogła nawet marzyć.
Pani Perlman-Rodriguez nie skomplikowała Schindlerowi życia szturmując do jego gabinetu z podziękowaniami czy posyłając mu wylewne listy. I zawsze odchodziła od bramy Deutsche Emailwaren Fabrik z nie ukojoną zazdrością w stosunku do tych, którzy byli w środku.
Potem była kampania na rzecz przeniesienia do „Emalii” rabina Menaszy Lewartowa, udającego w Płaszowie ślusarza. Lewartow był uczonym, miejskim rabinem, młodym i czarnobrodym. Bardziej liberalny od rabinów z polskich sztetli, którzy uważali, że szabat jest ważniejszy niż życie, w związku z czym przez cały 1942 i 1943 rok rozstrzeliwano ich setkami w każdy piątkowy wieczór za odmowę pracy w obozach. Lewartow należał do tych, którzy jeszcze przed wojną przekonywali wiernych, że bezkompromisowość pobożnych jest oczywiście miła Bogu, ale nie mniej miłe są mu kompromisy rozsądnych.
Lewartowa zawsze podziwiał Stern, który pracował teraz w Biurze Budowlanym w bloku administracyjnym Götha. Stern i Lewartow, gdy tylko mieli możliwość, siedzieli razem godzinami nad szklanką wystygłej herbaty i rozprawiali o wpływie Zaratustry na judaizm lub na odwrót, albo o koncepcji naturalnego świata w taoizmie. Rozmowy z Lewartowem na temat religioznawstwa porównawczego sprawiały Sternowi więcej satysfakcji, niż mógłby oczekiwać od prostodusznego Schindlera, który niestety miał fatalną słabość do wygłaszania sądów na ten temat.
Podczas jednych z odwiedzin Oskara w Płaszowie Stern powiedział mu, że Lewartowa trzeba jakimś sposobem przenieść do „Emalii”, bo inaczej Göth z pewnością go zabije. Jego obecność miała bowiem to do siebie, że rzucała się w oczy. Ludzie zwracający na siebie uwagę byli, podobnie jak próżniacy, łatwym celem strzałów Götha. Zresztą Göth już próbował zabić Lewartowa.
Obóz Götha liczył obecnie ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Koło przerobionej na stajnię żydowskiej kaplicy cmentarnej znajdował się sektor polski, który mógł pomieścić tysiąc dwustu więźniów. Obergruppenführer Krüger był tak bardzo zadowolony z inspekcji nowego, rozwijającego się obozu, że awansował komendanta do rangi hauptsturmführera, czyli od razu o dwa stopnie.
Oprócz dużej liczby Polaków w Płaszowie trzymano także Żydów ze wschodu i z Czechosłowacji, którzy oczekiwali na przygotowanie dla nich miejsc w Oświęcimiu-Brzezince i Gross-Rosen. Czasem liczba więźniów Płaszowa przekraczała trzydzieści pięć tysięcy i plac w czasie apelu wyglądał jak mrowisko. Amon musiał zatem często przetrzebiać więźniów, aby zrobić miejsce dla przybyszów. Oskar wiedział, w jaki sposób komendant to robił. Wchodził do któregoś z biur czy warsztatów obozowych, kazał ustawić więźniów w dwóch szeregach, po czym jeden z nich wyprowadzano. Wyprowadzonych albo zabierano do austriackiego fortu i mordowano strzałami plutonu egzekucyjnego Horsta Pilarzika, albo ładowano do wagonów bydlęcych na stacji Kraków-Płaszów, lub, po jej zbudowaniu w 1943, na bocznicy kolejowej koło umocnionych koszar SS.
Podczas jednej z takich operacji, opowiadał Oskarowi Stern, Amon wszedł do warsztatu ślusarskiego na terenie jednego z obozowych zakładów. Nadzorcy stanęli na baczność jak żołnierze i z zapałem złożyli meldunki, wiedząc, że za niewłaściwy dobór słów mogą zginąć.
– Potrzebuję dwudziestu pięciu ślusarzy – oznajmił im Amon po skończonych meldunkach. – Dwudziestu pięciu, i ani jednego więcej. Wskażcie mi wykwalifikowanych.
Jeden z nadzorców wskazał Lewartowa i ten przyłączył się do szeregu, choć widział, że Amon przygląda się temu. Oczywiście nigdy nie było wiadomo, który szereg zostanie odesłany i dokąd, ale w większości wypadków lepiej było znaleźć się pomiędzy wykwalifikowanymi.
Selekcja trwała. Lewartow już wcześniej spostrzegł, że warsztaty ślusarskie były rano dziwnie puste. Okazało się, że wielu z tych, którzy pracowali lub zabijali czas w pobliżu drzwi, wcześniej dowiedziało się o zamiarach Götha i wyśliznęło do fabryki Madritscha, by tam się ukryć wśród bel materiału lub żeby pozorować naprawę maszyn do szycia. Około czterdziestu powolniejszych czy nieuważnych, którzy pozostali w warsztacie, stało teraz w dwóch szeregach między stołami warsztatowymi i tokarkami. Wszyscy się bali, lecz ci w krótszym szeregu byli bardziej zaniepokojeni.
Nagle chłopiec w nieokreślonym wieku, może szesnasto-, może dziewiętnastoletni, stojący w krótszym szeregu zawołał:
– Ależ Herr Kommandant, ja też jestem ślusarzem!
– Tak mówisz, kochany? – mruknął Amon, wyciągnął swój służbowy pistolet, podszedł do chłopca i strzelił mu w głowę.
W tej pełnej metalu hali strzał z pistoletu zabrzmiał jak potworna eksplozja. Chłopcem rzuciło o ścianę. Zdaniem przerażonego Lewartowa był on martwy, zanim jeszcze zdążył upaść na podłogę.
Jeszcze krótszy teraz szereg został wyprowadzony na stację kolejową; zwłoki chłopca wywieziono na wzgórze na taczkach; tokarki znów zaczęły szumieć. Lecz Lewartow, wykonujący przy swym warsztacie zawiasy do bram, stale miał w pamięci ten błysk w oku Amona, mówiący: „Tu jest taki jeden…” Rabinowi zdawało się, że krzyk chłopca tylko na chwilę odwrócił uwagę Amona od niego, bardziej oczywistego celu dla jego pistoletu.
Minęło kilka dni, mówił dalej Stern, zanim Amon wrócił do warsztatu. Akurat było dużo ludzi i Amon chodził między nimi, samodzielnie dokonując selekcji. Zatrzymał się przy warsztacie Lewartowa. Rabin wiedział, że tak się stanie. Poczuł zapach wody po goleniu, zobaczył wykrochmalony mankiet koszuli. Amon zawsze był bardzo elegancki.
– Co robisz? – zapytał Göth.
– Herr Kommandant, robię zawiasy – rabin pokazał palcem mały stosik zawiasów na podłodze.
– Zrób mi teraz taki zawias – rozkazał Amon.
Wyciągnął z kieszeni zegarek i zaczął mierzyć czas. Lewartow porządnie wyciął zawias, jego palce zmuszały metal do uległości, przyciskały do obrabiarki. To były pewne palce, dobrze pracujące, rade ze swej wprawy. Z drżeniem mierząc w głowie czas, wykonał zawias, wedle swej rachuby, w 58 sekund i upuścił go na ziemię u swych stóp.
– Jeszcze jeden – cicho powiedział Amon.
Teraz rabin pracował już z większą pewnością. W ciągu następnej minuty drugi zawias upadł na ziemię.
Amon przyglądał się kupce.
– Pracujesz tu od szóstej – zauważył nie odrywając oczu od podłogi. – Potrafisz pracować bardzo szybko. Dlaczego więc tak mało tych zawiasów?
Lewartow zrozumiał, że własnym kunsztem wypracował sobie śmierć. Amon poprowadził go przejściem między stołami. Nikt nie odważył się podnieść oczu znad warsztatu. Co można było zobaczyć? Drogę na śmierć? Droga na śmierć to w Płaszowie proza życia.
Na zewnątrz, w wiosenne południe, Amon ustawił Menaszę Lewartowa pod ścianą hali i wyjął pistolet, którym zamordował przed dwoma dniami chłopca.
Lewartow zamrugał oczyma i patrzył, jak inni więźniowie, którzy spiesząc się wozili i nosili różne materiały do produkcji, starają się daleko trzymać od miejsca, gdzie stał on i Amon Göth. Ci, którzy byli z Krakowa, pewnie myśleli sobie: „Boże, przyszła kolej na Lewartowa”. A Lewartow szeptał „Szema Jisroel” i słuchał mechanizmu pistoletu. Ale ciche metaliczne odgłosy zakończyły się nie hukiem, tylko pstryknięciem jakby zapalniczki, która nie daje ognia. Jak niezadowolony palacz, z dokładnie takim samym banalnym rozgniewaniem, Amon wyjął i wymienił magazynek w kolbie pistoletu, znów wycelował i nacisnął spust. Rabin doznał uczucia, że strzał z pistoletu można przyjąć tak samo jak uderzenie pięścią. Tymczasem pistolet Götha znowu tylko pstryknął.
– Donnerwetter! Zum Teufel! – krzyknął komendant. Lewartow miał wrażenie, że Amon zacznie zaraz przeklinać niedoskonałości nowoczesnej techniki, tak jakby obaj byli handlowcami, którzy próbują osiągnąć jakiś prosty efekt – gwint na rurze czy otwór w ścianie. Amon schował niesprawny pistolet do czarnego olstra i z kieszeni marynarki wyciągnął rewolwer z perłowymi okładzinami, taki, o jakich rabin czytał w powieściach o Dzikim Zachodzie. Lewartow nie przypuszczał, aby przyczyny techniczne mogły spowodować ułaskawienie. Göth na pewno nie odstąpi od swego zamiaru. Zginę od kowbojskiego rewolweru, myślał rabin. Nawet gdyby wszystkie iglice były spiłowane, hauptsturmführer Göth skorzysta z bardziej prymitywnych sposobów.
Według tego, co Stern opowiedział Schindlerowi, zanim Göth znów wymierzył i nacisnął spust, Menasza Lewartow rozejrzał się, szukając czegoś, co razem z dwoma niezwykłymi zacięciami służbowej broni Götha mogłoby stanowić jakiś argument. Przy narożniku ściany leżała sterta węgla, obiekt sam w sobie niezbyt obiecujący.
– Herr Kommandant – zaczął Lewartow, ale oto znów usłyszał mordercze kurki i sprężynki westernowej broni Götha.
I znów „pstryk”, jak z popsutej zapalniczki. Amon, wściekły, szarpał lufę rewolweru, jakby chciał ją wyrwać z obsady.
Teraz rabin przyjął postawę, jaką widział u nadzorców w warsztacie.
– Herr Kommandant, chciałbym posłusznie zameldować, że mój stos zawiasów jest niezadowalający z tego powodu, że kalibrowano dziś maszyny. Dlatego zamiast pracy przy zawiasach posłano mnie do zrzucania tego węgla.
Lewartow odniósł wrażenie, że pogwałcił zasady gry, w której obaj brali udział i która miała się zakończyć jego śmiercią tak definitywnie, jak definitywnie grę w węże i drabiny kończy wyrzucenie szóstki. Wyglądało to tak, jakby rabin ukrył kości i tym samym uniemożliwił zakończenie. Amon uderzył go w twarz wolną lewą ręką i Lewartow poczuł w ustach krew, która jednak smakowała jak nadzieja.
Następnie hauptsturmführer Göth po prostu pozostawił rabina pod ścianą. Ale i Lewartow, i Stern wiedzieli, że gra została jedynie odłożona.
Stern szeptem opowiedział tę historię Oskarowi. Było to w Biurze Budowlanym Płaszowa. Pochylony, z podniesionymi oczyma i złączonymi dłońmi, był jak nigdy dotąd drobiazgowy.
– To żaden problem – skonkludował Oskar. Lubił czasem podrażnić Sterna. – Po co ta cała długa opowieść? W „Emalii” zawsze jest miejsce dla takiego, co potrafi zrobić zawias w minutę.
Lewartow przyszedł z żoną do „Emalii” w lecie 1943 roku. Pracował jako tokarz w dziale amunicyjnym DEF-u. Przez pewien czas musiał znosić coś, co uważał za religijne docinki Schindlera. W piątkowe wieczory Schindler podchodził do niego i mówił: „Nie powinien pan tu być, rabbi. Powinien pan teraz przygotowywać się do szabatu”. Kiedy jednak Oskar pewnego dnia podrzucił mu butelkę szabatowego wina, Lewartow zrozumiał, że nie były to żarty. Od tego czasu w każdy piątek, przed zmierzchem, zwalniał się z pracy i szedł do swojego baraku za drutami, na tyłach fabryki. Tam, pod sznurami schnącej bielizny, wśród prycz sięgających pod sam sufit, recytował nad kielichem wina Kadisz. Oczywiście w cieniu esesowskiej wieży strażniczej.