XXIII

Wśród tych więź­niów, któ­rzy wie­dzie­li, co w tra­wie pisz­czy, to­czy­ła się ry­wa­li­za­cja o to, by się do­stać do „Ema­lii”. Wię­zień Do­lek Ho­ro­witz, za­opa­trze­nio­wiec obo­zu, wie­dział, że on sam nie ma szans na obóz Schin­dle­ra. Ale miał żonę i dwo­je dzie­ci.

W te wio­sen­ne po­ran­ki, gdy zie­mia od­pa­ro­wy­wa­ła reszt­ki zimy, młod­szy syn, Ry­szard, bu­dził się wcze­śnie. Scho­dził z pry­czy mat­ki w sek­to­rze ko­bie­cym i biegł na dół do obo­zu mę­skie­go. Jego my­śli krą­ży­ły już wo­kół czar­ne­go po­ran­ne­go chle­ba. Na ape­lu po­ran­nym mu­siał być przy ojcu. Ścież­ka pro­wa­dzi­ła obok po­ste­run­ku po­li­cji ży­dow­skiej Chi­lo­wi­cza i w po­bli­żu wi­docz­nych na­wet w mgli­sty po­ra­nek dwóch wież straż­ni­czych. Nie gro­zi­ło mu nie­bez­pie­czeń­stwo, po­nie­waż go zna­no: był sy­nem Ho­ro­wit­za. A Ho­ro­wit­za uwa­żał za nie­za­stą­pio­ne­go Herr Bosch, któ­ry z ko­lei był to­wa­rzy­szem li­ba­cji ko­men­dan­ta. Swo­bo­da ru­chów Ry­szar­da wy­ni­ka­ła z bie­gło­ści jego ojca. Szedł pro­wa­dzo­ny ocza­mi z wież, od­naj­dy­wał ba­rak ojca, wdra­py­wał się na jego pry­czę i bu­dził py­ta­nia­mi. „Cze­mu mgła jest rano, a nie po po­łu­dniu? Czy będą cię­ża­rów­ki? Jak dłu­go po­trwa dzi­siej­szy apel? Czy będą chło­sty?” Chło­sty prze­dłu­ża­ły cze­ka­nie na po­si­łek.

Dzię­ki po­ran­nym py­ta­niom Ry­sia Do­lek uzmy­sło­wił so­bie, że Pła­szów to nie miej­sce na­wet dla uprzy­wi­le­jo­wa­nych dzie­ci. Może war­to by się skon­tak­to­wać z Schin­dle­rem? Za­cho­dził tu od cza­su do cza­su i prze­cha­dzał się wo­kół blo­ku ad­mi­ni­stra­cji i warsz­ta­tów pod po­zo­rem kon­tak­tów służ­bo­wych, a w rze­czy­wi­sto­ści po to, żeby zo­sta­wić małe pre­zen­ty i wy­mie­nić wia­do­mo­ści ze sta­ry­mi zna­jo­my­mi – ze Ster­nem, Ro­ma­nem Gin­te­rem i Le­opol­dem Pfef­fer­ber­giem. Gdy­by jed­nak w ten spo­sób się nie dało, to przy­szło mu do gło­wy, że może uda się do­trzeć do Schin­dle­ra za po­śred­nic­twem Bo­scha. Są­dził, że ci dwaj czę­sto się spo­ty­ka­ją. Nie tu, w obo­zie, ale może w biu­rach w mie­ście i na przy­ję­ciach. Wi­dać było, że nie są przy­ja­ciół­mi, ale że wią­żą ich in­te­re­sy i wza­jem­ne przy­słu­gi.

Doł­ko­wi nie cho­dzi­ło je­dy­nie, a na­wet nie przede wszyst­kim, o umiesz­cze­nie Ry­sia u Schin­dle­ra. Chło­piec po­tra­fił roz­pro­szyć swe prze­ra­że­nie chma­rą py­tań. My­ślał o swej dzie­się­cio­let­niej cór­ce, Niu­si, któ­ra już nie za­da­wa­ła py­tań, tyl­ko była zwy­kłym chu­dym dziec­kiem z okna w fa­bry­ce szczo­tek, gdzie przy­szy­wa­ła wło­sie do dre­wie­nek, i skąd wi­dzia­ła co­dzien­nie cię­ża­rów­ki przy­by­wa­ją­ce do au­striac­kie­go for­tu. Niu­sia po pro­stu wy­szła już z wie­ku zwie­rzeń i te­raz no­si­ła swój strach w so­bie, bez żad­nej pod­po­ry, tak jak do­ro­śli. Już nie umia­ła przy­tu­lić się do ro­dzi­ciel­skiej pier­si i po­zbyć się stra­chu. Aby za­ła­go­dzić głód, Niu­sia pa­li­ła li­ście ce­bu­li owi­nię­te w ga­ze­tę. We­dług po­wta­rza­ją­cych się po­gło­sek, tego ro­dza­ju środ­ki w „Ema­lii” nie były po­trzeb­ne.

Do­lek pod­szedł do Bo­scha, gdy ten od­wie­dził ma­ga­zyn odzie­żo­wy. Ośmie­lo­ny po­przed­ni­mi uprzej­mo­ścia­mi Herr Bo­scha – mó­wił – bła­ga go te­raz, by po­mó­wił z Herr Schin­dle­rem. Po­wtó­rzył swą proś­bę i imio­na dzie­ci, tak aby Bosch, któ­re­go pa­mięć z po­wo­du wód­ki ule­gła czę­ścio­wej atro­fii, mógł je za­pa­mię­tać.

– Herr Schin­dler jest moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem – od­rzekł Bosch. – Zro­bi dla mnie wszyst­ko.

Do­lek nie­wie­le so­bie obie­cy­wał po tej roz­mo­wie. Jego żona, Re­gi­na, nie mia­ła do­świad­cze­nia w pro­duk­cji łu­sek i na­czyń ema­lio­wa­nych. Sam Bosch też nie wspo­mniał już o spra­wie. I oto, za­nim jesz­cze upły­nął ty­dzień, wszy­scy tro­je, Re­gi­na, Niu­sia i Ry­sio, po­ma­sze­ro­wa­li z Pła­szo­wa na pod­sta­wie ko­lej­nej li­sty z „Ema­lii”, za ze­zwo­le­niem ko­men­dan­ta, uzy­ska­nym w za­mian za małą ko­per­tę z bi­żu­te­rią. Niu­sia, gdy zna­la­zła się w żeń­skim ba­ra­ku na Za­bło­ciu, wy­glą­da­ła jak wy­chu­dzo­na, peł­na re­zer­wy, do­ro­sła ko­bie­ta. Ry­sio za­cho­wy­wał się tak samo jak w Pła­szo­wie: wszy­scy go zna­li w hali amu­ni­cyj­nej i ema­lier­ni, a straż­ni­cy ak­cep­to­wa­li jego po­ufa­łość. Re­gi­na cią­gle się spo­dzie­wa­ła, że Oskar po­dej­dzie do niej w ema­lier­ni i po­wie: „A więc to pani jest żoną Doł­ka Ho­ro­wit­za”. Wte­dy je­dy­nym pro­ble­mem by­ło­by, jak wy­ra­zić po­dzię­ko­wa­nie. Ale on ni­g­dy nie przy­szedł. Nie po­sia­da­ła się ze szczę­ścia, że ani ona, ani Niu­sia nie rzu­ca­ją się w oczy. Były pew­ne, że Oskar wie, kim oni są, po­nie­waż czę­sto za­ga­dy­wał Ry­sia po imie­niu. Inny te­raz cha­rak­ter py­tań chłop­ca uzmy­sło­wił im, jak wie­le otrzy­ma­li.

Obóz „Ema­lii” nie miał osob­ne­go ko­men­dan­ta SS, któ­ry by ty­ra­ni­zo­wał więź­niów. Nie było sta­łych straż­ni­ków. Gar­ni­zon zmie­niał się co dwa dni; dwie cię­ża­rów­ki es­es­ma­nów i Ukra­iń­ców przy­jeż­dża­ły na Za­bło­cie z Pła­szo­wa, by spra­wo­wać nad­zór nad bez­pie­czeń­stwem po­do­bo­zu. Pła­szow­scy straż­ni­cy lu­bi­li te przy­dzie­la­ne od cza­su do cza­su służ­by w „Ema­lii”. Kuch­nie Herr Di­rek­to­ra, choć pry­mi­tyw­niej­sze niż pła­szow­skie, przy­go­to­wy­wa­ły lep­sze po­sił­ki. Po­nie­waż Herr Di­rek­tor wście­kał się i wy­dzwa­niał do obe­rfüh­re­ra Szer­ne­ra, gdy tyl­ko ja­kiś straż­nik, za­miast pa­tro­lo­wać te­ren wo­kół ogro­dze­nia, wszedł do obo­zu, gar­ni­zon trzy­mał się po dru­giej stro­nie dru­tów. Służ­ba na Za­bło­ciu była przy­jem­nie nud­na.

Z wy­jąt­kiem in­spek­cji wyż­szych ofi­ce­rów SS, więź­nio­wie pra­cu­ją­cy w DEF-ie rzad­ko wi­dy­wa­li straż­ni­ków z bli­ska. Jed­no ogro­dzo­ne dru­tem przej­ście wio­dło ro­bot­ni­ków do pra­cy w ema­lier­ni, inne pro­wa­dzi­ło do hali zbro­je­nio­wej. Tych, któ­rzy byli za­trud­nie­ni w fa­bry­ce opa­ko­wań, za­kła­dzie grzej­ni­ków czy w biu­rze gar­ni­zo­no­wym, pro­wa­dzi­li do pra­cy i z pra­cy Ukra­iń­cy – co dru­gi dzień inni. Ża­den straż­nik nie miał cza­su na­brać fa­tal­nej w skut­kach an­ty­pa­tii do więź­nia.

Tak więc, choć SS wy­zna­cza­ło gra­ni­ce ży­cia w „Ema­lii”, to Oskar nada­wał mu ton. Był to ton kru­chej co praw­da, ale jed­nak sta­bi­li­za­cji. Żad­nych psów. Żad­ne­go bi­cia. Zupa i chleb lep­sze i w więk­szej ilo­ści niż w Pła­szo­wie – oko­ło dwóch ty­się­cy ka­lo­rii dzien­nie, we­dług tego, co mó­wił pe­wien le­karz za­trud­nio­ny w „Ema­lii” jako ro­bot­nik. Zmia­ny były dłu­gie, czę­sto dwu­na­sto­go­dzin­ne, bo­wiem Oskar był mimo wszyst­ko przed­się­bior­cą, któ­ry miał do zre­ali­zo­wa­nia kon­trak­ty wo­jen­ne, a tak­że, oczy­wi­ście, chciał za­ro­bić. Trze­ba jed­nak przy­znać, że pra­ca nie była nad­mier­nie wy­tę­żo­na i że wie­lu więź­niów uwa­ża­ło swój wy­si­łek za wła­ści­wą cenę za oca­le­nie. We­dług spra­woz­dań, przed­sta­wio­nych po woj­nie przez Oska­ra ży­dow­skie­mu Jo­int Di­stri­bu­tion Com­mit­tee, wy­dał on mi­lion osiem­set ty­się­cy zło­tych (trzy­sta sześć­dzie­siąt ty­się­cy do­la­rów) na żyw­ność dla obo­zu „Ema­lii”. Sym­bo­licz­ne sumy, spo­żyt­ko­wa­ne na po­dob­ny cel, moż­na by zna­leźć w księ­gach IG Far­ben i Krup­pa, lecz ni­g­dzie nie sta­no­wi­ły one tak wy­so­kie­go pro­cen­tu zy­sku jak w księ­gach Oska­ra. W „Ema­lii” nikt nie za­słabł ani nie umarł z prze­pra­co­wa­nia, po­bi­cia czy gło­du, pod­czas gdy w sa­mej tyl­ko oświę­cim­skiej fa­bry­ce kau­czu­ku IG Far­ben dwa­dzie­ścia pięć spo­śród trzy­dzie­stu pię­ciu ty­się­cy ro­bot­ni­ków stra­ci­ło ży­cie przy pra­cy.

Jesz­cze dłu­go po woj­nie lu­dzie z „Ema­lii” będą na­zy­wać obóz Schin­dle­ra ra­jem. Bio­rąc pod uwa­gę fakt, że po 1945 roku byli roz­pro­sze­ni po świe­cie, nie moż­na ich oskar­żyć o to, że okre­śle­nie to mię­dzy sobą uzgod­ni­li. Sło­wo to mu­sia­ło być w uży­ciu już w sa­mej „Ema­lii”. Był to oczy­wi­ście względ­ny raj – nie­bo w po­rów­na­niu z Pła­szo­wem. „Ema­lia” była dla lu­dzi sy­no­ni­mem oca­le­nia – a więc cze­goś dziw­ne­go, sur­re­ali­stycz­ne­go, ab­sur­dal­ne­go do tego stop­nia, że bali się jej przy­glą­dać bli­żej, żeby się nie ulot­ni­ła. Nowi DEF-owcy zna­li Oska­ra tyl­ko z opo­wia­dań. Nie chcie­li sta­wać na jego dro­dze i ry­zy­ko­wać roz­mo­wy. Po­trze­bo­wa­li cza­su na otrzą­śnię­cie się i przy­sto­so­wa­nie do nie­orto­dok­syj­ne­go sys­te­mu obo­zo­we­go.

Na przy­kład dziew­czy­na o imie­niu Lu­sia. Jej męża nie­daw­no wy­bra­no z masy więź­niów na pla­cu ape­lo­wym Pła­szo­wa i wy­sła­no z in­ny­mi do Mau­thau­sen. Pła­ka­ła, jak­by zo­sta­ła wdo­wą, co zresz­tą wkrót­ce po­tem sta­ło się fak­tem. Za­smu­co­ną za­pro­wa­dzo­no do „Ema­lii”. Pra­co­wa­ła tam, no­sząc za­nu­rzo­ne w ema­lii na­czy­nia do pie­ca. Wol­no było pod­grze­wać so­bie wodę na cie­płych ma­szy­nach, a pod­ło­ga też była cie­pła. Cie­pła woda była dla niej pierw­szym do­bro­dziej­stwem u Schin­dle­ra.

Oskar ko­ja­rzył jej się naj­pierw tyl­ko z ro­słą po­sta­cią, prze­cho­dzą­cą wzdłuż rzę­du pras lub wspi­na­ją­cą się po po­mo­ście. Po­stać ta nie bu­dzi­ła gro­zy. Wy­da­wa­ło jej się, że gdy­by zo­sta­ła spo­strze­żo­na, na­tu­ra tego miej­sca – je­dze­nie, brak bi­cia, nie­obec­ność straż­ni­ków – mo­gła­by się ja­kimś spo­so­bem od­mie­nić. Chcia­ła tyl­ko prze­pra­co­wać swo­ją zmia­nę nie rzu­ca­jąc się w oczy, a po­tem szyb­ko wró­cić tu­ne­lem z dru­tu kol­cza­ste­go do ba­ra­ku. Po ja­kimś cza­sie zda­ła so­bie spra­wę, że kiwa gło­wą w stro­nę Oska­ra i że mówi: „Tak, dzię­ku­ję, pa­nie dy­rek­to­rze, czu­ję się do­brze”. Raz dał jej tro­chę pa­pie­ro­sów, któ­re były lep­sze niż zło­to, bo słu­ży­ły i jako luk­sus, i jako śro­dek han­dlu z pol­ski­mi ro­bot­ni­ka­mi. Po­nie­waż wie­dzia­ła, że zna­jo­mi zni­ka­ją, oba­wia­ła się zna­jo­mo­ści z nim; chcia­ła, by na­dal był tyl­ko po­sta­cią, ma­gicz­nym opie­ku­nem. Raj w ręku zna­jo­me­go był­by zbyt kru­chy. Do kie­ro­wa­nia ra­jem trze­ba ko­goś bar­dziej au­to­ry­ta­tyw­ne­go i bar­dziej ta­jem­ni­cze­go niż zna­jo­my.

Po­dob­nie czu­ło wie­lu więź­niów w „Ema­lii”.

W cza­sie kie­dy na Za­bło­ciu po­wsta­wał obóz przy­fa­brycz­ny, w Kra­ko­wie miesz­ka­ła na fał­szy­wych po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich pa­pie­rach ko­bie­ta o na­zwi­sku Re­gi­na Per­l­man. Ciem­na kar­na­cja uwia­ry­god­nia­ła jej do­ku­men­ty i dzię­ki nim pra­co­wa­ła jako aryj­ka w biu­rze pew­nej fa­bry­ki w Pod­gó­rzu. By­ła­by mniej na­ra­żo­na na szan­taż, gdy­by prze­nio­sła się do War­sza­wy, Ło­dzi czy Gdań­ska. Lecz w Pła­szo­wie znaj­do­wa­li się jej ro­dzi­ce, i tak­że dla nich cho­dzi­ła z fał­szy­wy­mi pa­pie­ra­mi: do­star­cza­ła im żyw­ność, le­kar­stwa, inne bar­dziej lub mniej po­trzeb­ne rze­czy.

Jesz­cze w get­cie do­wie­dzia­ła się o ist­nie­niu Oska­ra Schin­dle­ra i o jego al­tru­izmie, któ­ry wśród Ży­dów stał się wręcz le­gen­dar­ny. Mia­ła też wia­do­mo­ści z Pła­szo­wa, z ka­mie­nio­ło­mu, sprzed wil­li ko­men­dan­ta. Żeby umie­ścić swo­ich ro­dzi­ców w obo­zie Schin­dle­ra, bę­dzie mu­sia­ła zre­zy­gno­wać ze swo­jej ta­jem­ni­cy, ale uzna­ła to za je­dy­ne wyj­ście.

Kie­dy przy­szła do DEF-u po raz pierw­szy, mia­ła na so­bie bez­piecz­ną, ano­ni­mo­wą, wy­pło­wia­łą su­kien­kę w kwiat­ki i była bez poń­czoch. Pol­ski war­tow­nik przy bra­mie do­ko­nał pro­ce­du­ry te­le­fo­nicz­ne­go po­łą­cze­nia z ga­bi­ne­tem dy­rek­to­ra, a ona przez szy­bę war­tow­ni za­uwa­ży­ła, że mu się nie spodo­ba­ła. „Nic ta­kie­go, ja­kaś urzęd­nicz­ka z któ­rejś fa­bry­ki”. Czu­ła nor­mal­ny strach Ży­dów, któ­rzy mie­li aryj­skie pa­pie­ry, że pierw­szy lep­szy wro­go na­sta­wio­ny Po­lak wy­kry­je ja­kimś spo­so­bem jej po­cho­dze­nie. A ten wy­glą­dał wro­go.

– To nie ta­kie waż­ne – po­wie­dzia­ła, kie­dy wró­cił krę­cąc gło­wą. Nie chcia­ła go na­pro­wa­dzać na swój ślad.

Ale Po­lak nie miał na­wet ocho­ty kła­mać.

– Nie przyj­mie pani – po­wie­dział.

Na dzie­dziń­cu wi­dać było lśnią­cą ma­skę BMW, któ­re mo­gło na­le­żeć tyl­ko do Schin­dle­ra. Za­tem był u sie­bie, ale nie miał cza­su dla go­ści, któ­rych nie stać na­wet na poń­czo­chy.

Ode­szła roz­trzę­sio­na. Oszczę­dzo­no jej wy­zna­nia Schin­dle­ro­wi tego, cze­go oba­wia­ła się na­wet we śnie.

Cze­ka­ła ty­dzień, aż wresz­cie mo­gła wziąć dłuż­sze wy­chod­ne z pra­cy. Na dru­gie po­dej­ście po­świę­ci­ła całe pół dnia, Wy­ką­pa­ła się i ku­pi­ła na czar­nym ryn­ku poń­czo­chy. Od jed­nej z nie­licz­nych przy­ja­ció­łek – Ży­dów­ka na aryj­skich pa­pie­rach nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na wie­lu przy­ja­ciół – po­ży­czy­ła bluz­kę. Mia­ła wła­sny ele­ganc­ki ża­kiet i do­ku­pi­ła la­kie­ro­wa­ny słom­ko­wy ka­pe­lusz z wo­al­ką. Uma­lo­wa­ła twarz, osią­ga­jąc efekt ciem­nej kar­na­cji, od­po­wied­niej dla ko­bie­ty, któ­ra nie musi się bać. W lu­strze zo­ba­czy­ła swo­ją przed­wo­jen­ną twarz: ele­ganc­ka kra­ko­wian­ka o eg­zo­tycz­nym po­cho­dze­niu – oj­ciec może wę­gier­ski prze­my­sło­wiec, mat­ka z Rio.

Po­lak w war­tow­ni na­wet jej nie po­znał. Wpu­ścił ją do środ­ka i za­dzwo­nił do Klo­now­skiej, se­kre­tar­ki dy­rek­to­ra, a na­stęp­nie po­łą­czo­no go z nim sa­mym.

– Herr Di­rek­tor – mó­wił – jest tu pew­na dama, któ­ra chce się z pa­nem zo­ba­czyć w waż­nej spra­wie.

Ale Schin­dler chciał szcze­gó­łów.

– Bar­dzo do­brze ubra­na mło­da dama – po­wie­dział straż­nik i do­dał z ukło­nem: – Pięk­na mło­da dama.

Schin­dler wy­szedł do niej aż na scho­dy, tak jak­by nie mógł się do­cze­kać, kie­dy ją zo­ba­czy, lub może jak­by Re­gi­na była daw­ną ko­chan­ką, któ­ra w biu­rze mo­gła­by go wpra­wić w za­kło­po­ta­nie. Uśmiech­nął się, gdy zo­ba­czył, że to obca ko­bie­ta. Po­wie­dział, że bar­dzo mu miło po­znać pa­nią Ro­dri­gu­ez. Spo­strze­gła, że ma sza­cu­nek dla pięk­nych ko­biet, sza­cu­nek jed­no­cze­śnie dzie­cię­cy i wy­ra­fi­no­wa­ny. Ge­sta­mi ak­to­ra z fil­mo­wych po­ran­ków wska­zał, że ma iść za nim na górę. Roz­mo­wa w czte­ry oczy? Na­tu­ral­nie. Po dro­dze mi­nę­li Klo­now­ską. Za­cho­wy­wa­ła się spo­koj­nie. Ta ko­bie­ta może ozna­czać wszyst­ko – na przy­kład czar­ny ry­nek. Mo­gła też być szy­kow­ną par­ty­zant­ką. Może mi­łość w ogó­le nie wcho­dzi tu w grę. A w każ­dym ra­zie ko­bie­ta tej kla­sy co Klo­now­ska nie spo­dzie­wa­ła się, że bę­dzie mia­ła Oska­ra na wła­sność, tak samo jak nie od­da­wa­ła się na wła­sność jemu.

W ga­bi­ne­cie Schin­dler pod­su­nął Re­gi­nie krze­sło, sam na­to­miast za­siadł za biur­kiem, pod ry­tu­al­nym por­tre­tem füh­re­ra.

– Pa­pie­ro­sa? A może per­nod lub ko­niak?

– Nie, dzię­ku­ję. Ale pro­szę się nie krę­po­wać.

Na­lał so­bie lamp­kę przy bar­ku.

– Co to za bar­dzo waż­na spra­wa? – za­py­tał, już bar­dziej po­waż­nym to­nem, po­nie­waż wy­raz twa­rzy Re­gi­ny zmie­nił się, kie­dy tyl­ko drzwi ga­bi­ne­tu się za­mknę­ły. Oskar do­my­ślił się, że Re­gi­na przy­szła tu z trud­ną spra­wą. Sie­dzia­ła po­chy­lo­na do przo­du. Przez mo­ment wy­da­ło jej się śmiesz­ne, że ona, ko­bie­ta, któ­rej oj­ciec za­pła­cił pięć­dzie­siąt ty­się­cy zło­tych za jej aryj­skie pa­pie­ry, po­wie o tym fak­cie, wy­zna wszyst­ko temu na pół iro­nicz­ne­mu, na pół zmar­twio­ne­mu su­dec­kie­mu Niem­co­wi z kie­lisz­kiem ko­nia­ku w dło­ni. Lecz pod pew­ny­mi wzglę­da­mi była to naj­ła­twiej­sza rzecz, ja­kiej w ży­ciu do­ko­na­ła.

– Mu­szę panu po­wie­dzieć, pa­nie Schin­dler, że nie je­stem Po­lką, to zna­czy aryj­ką. Moje praw­dzi­we na­zwi­sko brzmi Per­l­man. Moi ro­dzi­ce są w Pła­szo­wie. Oni mó­wią, a ja im wie­rzę, że przyjść tu­taj to tak jak do­stać Le­ben­skar­te – kar­tę na ży­cie. Nie mam ni­cze­go, co mo­gła­bym panu dać; po­ży­czy­łam ubra­nie, żeby się tu do­stać. Czy zro­bi pan to dla mnie i weź­mie ich do sie­bie?

Schin­dler od­sta­wił kie­li­szek i wstał.

– Chce pani za­wrzeć se­kret­ny układ? Ja nie za­wie­ram se­kret­nych ukła­dów. To, co pani su­ge­ru­je, pani Per­l­man, jest nie­le­gal­ne. Mam tu na Za­bło­ciu fa­bry­kę i je­dy­ne py­ta­nie, ja­kie za­da­ję, to to, czy dana oso­ba po­sia­da pew­ne umie­jęt­no­ści. Je­śli ze­chce pani zo­sta­wić mi swo­je aryj­skie na­zwi­sko i ad­res, może w pew­nej chwi­li będę mógł na­pi­sać do pani i po­in­for­mo­wać, że po­trze­bu­ję pani ro­dzi­ców z po­wo­du ich umie­jęt­no­ści. Ale nie te­raz i nie na żad­nej in­nej pod­sta­wie.

– Ale oni nie będą mo­gli tu przyjść jako wy­kwa­li­fi­ko­wa­ni ro­bot­ni­cy – po­wie­dzia­ła. – Mój oj­ciec jest han­dlow­cem, nie ślu­sa­rzem.

– Mamy tu też pra­cow­ni­ków biu­ro­wych – od­parł Schin­dler. – Ale przede wszyst­kim są nam po­trzeb­ne oso­by, któ­re będą przy­dat­ne w fa­brycz­nej hali.

Była po­ko­na­na. Le­d­wo wi­dząc przez łzy, na­pi­sa­ła swo­je fał­szy­we na­zwi­sko i praw­dzi­wy ad­res – niech robi z tym, co chce. Ale na uli­cy wszyst­ko zro­zu­mia­ła. Może Schin­dler po­my­ślał, że ona jest agen­tem, że za­sta­wia na nie­go pu­łap­kę. Nie­mniej jed­nak był oschły. Wy­rzu­ca­jąc ją z biu­ra, nie zdo­był się na­wet na dwu­znacz­ny, nie­ka­ral­ny gest do­bro­ci.

Pań­stwo Per­l­man zna­leź­li się w „Ema­lii” po mie­sią­cu. Nie sami, jak to Re­gi­na so­bie wy­obra­ża­ła, gdy­by Oskar oka­zał jej li­tość, ale w gru­pie trzy­dzie­stu in­nych ro­bot­ni­ków. Cza­sem za­cho­dzi­ła na Li­po­wą i prze­ku­pu­jąc straż­ni­ków do­sta­wa­ła się do hali fa­brycz­nej, żeby zo­ba­czyć się z ro­dzi­ca­mi. Jej oj­ciec pra­co­wał przy za­nu­rza­niu na­czyń w ema­lii, ła­do­wa­niu wę­gla i sprzą­ta­niu od­pa­dów z po­sadz­ki.

– Ale znów mówi – po­wie­dzia­ła Per­l­ma­no­wa cór­ce.

W Pła­szo­wie bo­wiem w ogó­le się nie od­zy­wał.

Rze­czy­wi­ście: po­mi­mo nie­szcze­gól­nych ba­ra­ków tu, w „Ema­lii”, pa­no­wał na­strój nie­śmia­łe­go za­ufa­nia, wia­ry w prze­trwa­nie, o któ­rym Re­gi­na, ży­ją­ca na ry­zy­kow­nych pa­pie­rach w po­nu­rym Kra­ko­wie, nie mo­gła na­wet ma­rzyć.

Pani Per­l­man-Ro­dri­gu­ez nie skom­pli­ko­wa­ła Schin­dle­ro­wi ży­cia sztur­mu­jąc do jego ga­bi­ne­tu z po­dzię­ko­wa­nia­mi czy po­sy­ła­jąc mu wy­lew­ne li­sty. I za­wsze od­cho­dzi­ła od bra­my Deut­sche Ema­il­wa­ren Fa­brik z nie uko­jo­ną za­zdro­ścią w sto­sun­ku do tych, któ­rzy byli w środ­ku.


Po­tem była kam­pa­nia na rzecz prze­nie­sie­nia do „Ema­lii” ra­bi­na Me­na­szy Le­war­to­wa, uda­ją­ce­go w Pła­szo­wie ślu­sa­rza. Le­war­tow był uczo­nym, miej­skim ra­bi­nem, mło­dym i czar­no­bro­dym. Bar­dziej li­be­ral­ny od ra­bi­nów z pol­skich szte­tli, któ­rzy uwa­ża­li, że sza­bat jest waż­niej­szy niż ży­cie, w związ­ku z czym przez cały 1942 i 1943 rok roz­strze­li­wa­no ich set­ka­mi w każ­dy piąt­ko­wy wie­czór za od­mo­wę pra­cy w obo­zach. Le­war­tow na­le­żał do tych, któ­rzy jesz­cze przed woj­ną prze­ko­ny­wa­li wier­nych, że bez­kom­pro­mi­so­wość po­boż­nych jest oczy­wi­ście miła Bogu, ale nie mniej miłe są mu kom­pro­mi­sy roz­sąd­nych.

Le­war­to­wa za­wsze po­dzi­wiał Stern, któ­ry pra­co­wał te­raz w Biu­rze Bu­dow­la­nym w blo­ku ad­mi­ni­stra­cyj­nym Götha. Stern i Le­war­tow, gdy tyl­ko mie­li moż­li­wość, sie­dzie­li ra­zem go­dzi­na­mi nad szklan­ką wy­sty­głej her­ba­ty i roz­pra­wia­li o wpły­wie Za­ra­tu­stry na ju­da­izm lub na od­wrót, albo o kon­cep­cji na­tu­ral­ne­go świa­ta w tao­izmie. Roz­mo­wy z Le­war­to­wem na te­mat re­li­gio­znaw­stwa po­rów­naw­cze­go spra­wia­ły Ster­no­wi wię­cej sa­tys­fak­cji, niż mógł­by ocze­ki­wać od pro­sto­dusz­ne­go Schin­dle­ra, któ­ry nie­ste­ty miał fa­tal­ną sła­bość do wy­gła­sza­nia są­dów na ten te­mat.

Pod­czas jed­nych z od­wie­dzin Oska­ra w Pła­szo­wie Stern po­wie­dział mu, że Le­war­to­wa trze­ba ja­kimś spo­so­bem prze­nieść do „Ema­lii”, bo ina­czej Göth z pew­no­ścią go za­bi­je. Jego obec­ność mia­ła bo­wiem to do sie­bie, że rzu­ca­ła się w oczy. Lu­dzie zwra­ca­ją­cy na sie­bie uwa­gę byli, po­dob­nie jak próż­nia­cy, ła­twym ce­lem strza­łów Götha. Zresz­tą Göth już pró­bo­wał za­bić Le­war­to­wa.

Obóz Götha li­czył obec­nie po­nad trzy­dzie­ści ty­się­cy lu­dzi. Koło prze­ro­bio­nej na staj­nię ży­dow­skiej ka­pli­cy cmen­tar­nej znaj­do­wał się sek­tor pol­ski, któ­ry mógł po­mie­ścić ty­siąc dwu­stu więź­niów. Obe­rgrup­pen­füh­rer Krüger był tak bar­dzo za­do­wo­lo­ny z in­spek­cji no­we­go, roz­wi­ja­ją­ce­go się obo­zu, że awan­so­wał ko­men­dan­ta do ran­gi haupt­sturm­füh­re­ra, czy­li od razu o dwa stop­nie.

Oprócz du­żej licz­by Po­la­ków w Pła­szo­wie trzy­ma­no tak­że Ży­dów ze wscho­du i z Cze­cho­sło­wa­cji, któ­rzy ocze­ki­wa­li na przy­go­to­wa­nie dla nich miejsc w Oświę­ci­miu-Brze­zin­ce i Gross-Ro­sen. Cza­sem licz­ba więź­niów Pła­szo­wa prze­kra­cza­ła trzy­dzie­ści pięć ty­się­cy i plac w cza­sie ape­lu wy­glą­dał jak mro­wi­sko. Amon mu­siał za­tem czę­sto prze­trze­biać więź­niów, aby zro­bić miej­sce dla przy­by­szów. Oskar wie­dział, w jaki spo­sób ko­men­dant to ro­bił. Wcho­dził do któ­re­goś z biur czy warsz­ta­tów obo­zo­wych, ka­zał usta­wić więź­niów w dwóch sze­re­gach, po czym je­den z nich wy­pro­wa­dza­no. Wy­pro­wa­dzo­nych albo za­bie­ra­no do au­striac­kie­go for­tu i mor­do­wa­no strza­ła­mi plu­to­nu eg­ze­ku­cyj­ne­go Hor­sta Pi­la­rzi­ka, albo ła­do­wa­no do wa­go­nów by­dlę­cych na sta­cji Kra­ków-Pła­szów, lub, po jej zbu­do­wa­niu w 1943, na bocz­ni­cy ko­le­jo­wej koło umoc­nio­nych ko­szar SS.

Pod­czas jed­nej z ta­kich ope­ra­cji, opo­wia­dał Oska­ro­wi Stern, Amon wszedł do warsz­ta­tu ślu­sar­skie­go na te­re­nie jed­ne­go z obo­zo­wych za­kła­dów. Nad­zor­cy sta­nę­li na bacz­ność jak żoł­nie­rze i z za­pa­łem zło­ży­li mel­dun­ki, wie­dząc, że za nie­wła­ści­wy do­bór słów mogą zgi­nąć.

– Po­trze­bu­ję dwu­dzie­stu pię­ciu ślu­sa­rzy – oznaj­mił im Amon po skoń­czo­nych mel­dun­kach. – Dwu­dzie­stu pię­ciu, i ani jed­ne­go wię­cej. Wskaż­cie mi wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych.

Je­den z nad­zor­ców wska­zał Le­war­to­wa i ten przy­łą­czył się do sze­re­gu, choć wi­dział, że Amon przy­glą­da się temu. Oczy­wi­ście ni­g­dy nie było wia­do­mo, któ­ry sze­reg zo­sta­nie ode­sła­ny i do­kąd, ale w więk­szo­ści wy­pad­ków le­piej było zna­leźć się po­mię­dzy wy­kwa­li­fi­ko­wa­ny­mi.

Se­lek­cja trwa­ła. Le­war­tow już wcze­śniej spo­strzegł, że warsz­ta­ty ślu­sar­skie były rano dziw­nie pu­ste. Oka­za­ło się, że wie­lu z tych, któ­rzy pra­co­wa­li lub za­bi­ja­li czas w po­bli­żu drzwi, wcze­śniej do­wie­dzia­ło się o za­mia­rach Götha i wy­śli­znę­ło do fa­bry­ki Ma­drit­scha, by tam się ukryć wśród bel ma­te­ria­łu lub żeby po­zo­ro­wać na­pra­wę ma­szyn do szy­cia. Oko­ło czter­dzie­stu po­wol­niej­szych czy nie­uważ­nych, któ­rzy po­zo­sta­li w warsz­ta­cie, sta­ło te­raz w dwóch sze­re­gach mię­dzy sto­ła­mi warsz­ta­to­wy­mi i to­kar­ka­mi. Wszy­scy się bali, lecz ci w krót­szym sze­re­gu byli bar­dziej za­nie­po­ko­je­ni.

Na­gle chło­piec w nie­okre­ślo­nym wie­ku, może szes­na­sto-, może dzie­więt­na­sto­let­ni, sto­ją­cy w krót­szym sze­re­gu za­wo­łał:

– Ależ Herr Kom­man­dant, ja też je­stem ślu­sa­rzem!

– Tak mó­wisz, ko­cha­ny? – mruk­nął Amon, wy­cią­gnął swój służ­bo­wy pi­sto­let, pod­szedł do chłop­ca i strze­lił mu w gło­wę.

W tej peł­nej me­ta­lu hali strzał z pi­sto­le­tu za­brzmiał jak po­twor­na eks­plo­zja. Chłop­cem rzu­ci­ło o ścia­nę. Zda­niem prze­ra­żo­ne­go Le­war­to­wa był on mar­twy, za­nim jesz­cze zdą­żył upaść na pod­ło­gę.

Jesz­cze krót­szy te­raz sze­reg zo­stał wy­pro­wa­dzo­ny na sta­cję ko­le­jo­wą; zwło­ki chłop­ca wy­wie­zio­no na wzgó­rze na tacz­kach; to­kar­ki znów za­czę­ły szu­mieć. Lecz Le­war­tow, wy­ko­nu­ją­cy przy swym warsz­ta­cie za­wia­sy do bram, sta­le miał w pa­mię­ci ten błysk w oku Amo­na, mó­wią­cy: „Tu jest taki je­den…” Ra­bi­no­wi zda­wa­ło się, że krzyk chłop­ca tyl­ko na chwi­lę od­wró­cił uwa­gę Amo­na od nie­go, bar­dziej oczy­wi­ste­go celu dla jego pi­sto­le­tu.

Mi­nę­ło kil­ka dni, mó­wił da­lej Stern, za­nim Amon wró­cił do warsz­ta­tu. Aku­rat było dużo lu­dzi i Amon cho­dził mię­dzy nimi, sa­mo­dziel­nie do­ko­nu­jąc se­lek­cji. Za­trzy­mał się przy warsz­ta­cie Le­war­to­wa. Ra­bin wie­dział, że tak się sta­nie. Po­czuł za­pach wody po go­le­niu, zo­ba­czył wy­kroch­ma­lo­ny man­kiet ko­szu­li. Amon za­wsze był bar­dzo ele­ganc­ki.

– Co ro­bisz? – za­py­tał Göth.

– Herr Kom­man­dant, ro­bię za­wia­sy – ra­bin po­ka­zał pal­cem mały sto­sik za­wia­sów na pod­ło­dze.

– Zrób mi te­raz taki za­wias – roz­ka­zał Amon.

Wy­cią­gnął z kie­sze­ni ze­ga­rek i za­czął mie­rzyć czas. Le­war­tow po­rząd­nie wy­ciął za­wias, jego pal­ce zmu­sza­ły me­tal do ule­gło­ści, przy­ci­ska­ły do ob­ra­biar­ki. To były pew­ne pal­ce, do­brze pra­cu­ją­ce, rade ze swej wpra­wy. Z drże­niem mie­rząc w gło­wie czas, wy­ko­nał za­wias, we­dle swej ra­chu­by, w 58 se­kund i upu­ścił go na zie­mię u swych stóp.

– Jesz­cze je­den – ci­cho po­wie­dział Amon.

Te­raz ra­bin pra­co­wał już z więk­szą pew­no­ścią. W cią­gu na­stęp­nej mi­nu­ty dru­gi za­wias upadł na zie­mię.

Amon przy­glą­dał się kup­ce.

– Pra­cu­jesz tu od szó­stej – za­uwa­żył nie od­ry­wa­jąc oczu od pod­ło­gi. – Po­tra­fisz pra­co­wać bar­dzo szyb­ko. Dla­cze­go więc tak mało tych za­wia­sów?

Le­war­tow zro­zu­miał, że wła­snym kunsz­tem wy­pra­co­wał so­bie śmierć. Amon po­pro­wa­dził go przej­ściem mię­dzy sto­ła­mi. Nikt nie od­wa­żył się pod­nieść oczu znad warsz­ta­tu. Co moż­na było zo­ba­czyć? Dro­gę na śmierć? Dro­ga na śmierć to w Pła­szo­wie pro­za ży­cia.

Na ze­wnątrz, w wio­sen­ne po­łu­dnie, Amon usta­wił Me­na­szę Le­war­to­wa pod ścia­ną hali i wy­jął pi­sto­let, któ­rym za­mor­do­wał przed dwo­ma dnia­mi chłop­ca.

Le­war­tow za­mru­gał oczy­ma i pa­trzył, jak inni więź­nio­wie, któ­rzy spie­sząc się wo­zi­li i no­si­li róż­ne ma­te­ria­ły do pro­duk­cji, sta­ra­ją się da­le­ko trzy­mać od miej­sca, gdzie stał on i Amon Göth. Ci, któ­rzy byli z Kra­ko­wa, pew­nie my­śle­li so­bie: „Boże, przy­szła ko­lej na Le­war­to­wa”. A Le­war­tow szep­tał „Sze­ma Ji­sro­el” i słu­chał me­cha­ni­zmu pi­sto­le­tu. Ale ci­che me­ta­licz­ne od­gło­sy za­koń­czy­ły się nie hu­kiem, tyl­ko pstryk­nię­ciem jak­by za­pal­nicz­ki, któ­ra nie daje ognia. Jak nie­za­do­wo­lo­ny pa­lacz, z do­kład­nie ta­kim sa­mym ba­nal­nym roz­gnie­wa­niem, Amon wy­jął i wy­mie­nił ma­ga­zy­nek w kol­bie pi­sto­le­tu, znów wy­ce­lo­wał i na­ci­snął spust. Ra­bin do­znał uczu­cia, że strzał z pi­sto­le­tu moż­na przy­jąć tak samo jak ude­rze­nie pię­ścią. Tym­cza­sem pi­sto­let Götha zno­wu tyl­ko pstryk­nął.

Don­ner­wet­ter! Zum Teu­fel! – krzyk­nął ko­men­dant. Le­war­tow miał wra­że­nie, że Amon za­cznie za­raz prze­kli­nać nie­do­sko­na­ło­ści no­wo­cze­snej tech­ni­ki, tak jak­by obaj byli han­dlow­ca­mi, któ­rzy pró­bu­ją osią­gnąć ja­kiś pro­sty efekt – gwint na ru­rze czy otwór w ścia­nie. Amon scho­wał nie­spraw­ny pi­sto­let do czar­ne­go ol­stra i z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki wy­cią­gnął re­wol­wer z per­ło­wy­mi okła­dzi­na­mi, taki, o ja­kich ra­bin czy­tał w po­wie­ściach o Dzi­kim Za­cho­dzie. Le­war­tow nie przy­pusz­czał, aby przy­czy­ny tech­nicz­ne mo­gły spo­wo­do­wać uła­ska­wie­nie. Göth na pew­no nie od­stą­pi od swe­go za­mia­ru. Zgi­nę od kow­boj­skie­go re­wol­we­ru, my­ślał ra­bin. Na­wet gdy­by wszyst­kie igli­ce były spi­ło­wa­ne, haupt­sturm­füh­rer Göth sko­rzy­sta z bar­dziej pry­mi­tyw­nych spo­so­bów.

We­dług tego, co Stern opo­wie­dział Schin­dle­ro­wi, za­nim Göth znów wy­mie­rzył i na­ci­snął spust, Me­na­sza Le­war­tow ro­zej­rzał się, szu­ka­jąc cze­goś, co ra­zem z dwo­ma nie­zwy­kły­mi za­cię­cia­mi służ­bo­wej bro­ni Götha mo­gło­by sta­no­wić ja­kiś ar­gu­ment. Przy na­roż­ni­ku ścia­ny le­ża­ła ster­ta wę­gla, obiekt sam w so­bie nie­zbyt obie­cu­ją­cy.

– Herr Kom­man­dant – za­czął Le­war­tow, ale oto znów usły­szał mor­der­cze kur­ki i sprę­żyn­ki we­ster­no­wej bro­ni Götha.

I znów „pstryk”, jak z po­psu­tej za­pal­nicz­ki. Amon, wście­kły, szar­pał lufę re­wol­we­ru, jak­by chciał ją wy­rwać z ob­sa­dy.

Te­raz ra­bin przy­jął po­sta­wę, jaką wi­dział u nad­zor­ców w warsz­ta­cie.

– Herr Kom­man­dant, chciał­bym po­słusz­nie za­mel­do­wać, że mój stos za­wia­sów jest nie­za­do­wa­la­ją­cy z tego po­wo­du, że ka­li­bro­wa­no dziś ma­szy­ny. Dla­te­go za­miast pra­cy przy za­wia­sach po­sła­no mnie do zrzu­ca­nia tego wę­gla.

Le­war­tow od­niósł wra­że­nie, że po­gwał­cił za­sa­dy gry, w któ­rej obaj bra­li udział i któ­ra mia­ła się za­koń­czyć jego śmier­cią tak de­fi­ni­tyw­nie, jak de­fi­ni­tyw­nie grę w węże i dra­bi­ny koń­czy wy­rzu­ce­nie szóst­ki. Wy­glą­da­ło to tak, jak­by ra­bin ukrył ko­ści i tym sa­mym unie­moż­li­wił za­koń­cze­nie. Amon ude­rzył go w twarz wol­ną lewą ręką i Le­war­tow po­czuł w ustach krew, któ­ra jed­nak sma­ko­wa­ła jak na­dzie­ja.

Na­stęp­nie haupt­sturm­füh­rer Göth po pro­stu po­zo­sta­wił ra­bi­na pod ścia­ną. Ale i Le­war­tow, i Stern wie­dzie­li, że gra zo­sta­ła je­dy­nie odło­żo­na.

Stern szep­tem opo­wie­dział tę hi­sto­rię Oska­ro­wi. Było to w Biu­rze Bu­dow­la­nym Pła­szo­wa. Po­chy­lo­ny, z pod­nie­sio­ny­mi oczy­ma i złą­czo­ny­mi dłoń­mi, był jak ni­g­dy do­tąd dro­bia­zgo­wy.

– To ża­den pro­blem – skon­klu­do­wał Oskar. Lu­bił cza­sem po­draż­nić Ster­na. – Po co ta cała dłu­ga opo­wieść? W „Ema­lii” za­wsze jest miej­sce dla ta­kie­go, co po­tra­fi zro­bić za­wias w mi­nu­tę.

Le­war­tow przy­szedł z żoną do „Ema­lii” w le­cie 1943 roku. Pra­co­wał jako to­karz w dzia­le amu­ni­cyj­nym DEF-u. Przez pe­wien czas mu­siał zno­sić coś, co uwa­żał za re­li­gij­ne do­cin­ki Schin­dle­ra. W piąt­ko­we wie­czo­ry Schin­dler pod­cho­dził do nie­go i mó­wił: „Nie po­wi­nien pan tu być, rab­bi. Po­wi­nien pan te­raz przy­go­to­wy­wać się do sza­ba­tu”. Kie­dy jed­nak Oskar pew­ne­go dnia pod­rzu­cił mu bu­tel­kę sza­ba­to­we­go wina, Le­war­tow zro­zu­miał, że nie były to żar­ty. Od tego cza­su w każ­dy pią­tek, przed zmierz­chem, zwal­niał się z pra­cy i szedł do swo­je­go ba­ra­ku za dru­ta­mi, na ty­łach fa­bry­ki. Tam, pod sznu­ra­mi schną­cej bie­li­zny, wśród prycz się­ga­ją­cych pod sam su­fit, re­cy­to­wał nad kie­li­chem wina Ka­disz. Oczy­wi­ście w cie­niu ese­sow­skiej wie­ży straż­ni­czej.

Загрузка...