XXIX

Dzień był bez­wietrz­ny. Okna w ga­bi­ne­cie Amo­na otwar­to sze­ro­ko. Sie­dzą­cy w ga­bi­ne­cie Oskar od po­cząt­ku miał wra­że­nie, że to spo­tka­nie ma inny cel od ofi­cjal­nie po­da­ne­go. Ma­dritsch i Bosch też chy­ba tak uwa­ża­li, sko­ro ich spoj­rze­nia co chwi­la od­pły­wa­ły od Amo­na w kie­run­ku okna i da­lej w stro­nę wóz­ków z wa­pie­niem, w stro­nę każ­dej prze­jeż­dża­ją­cej cię­ża­rów­ki czy fur­man­ki. Tyl­ko Unter­sturm­füh­rer Leo John, któ­ry ro­bił no­tat­ki, sie­dział wy­pro­sto­wa­ny, w za­pię­tym do ostat­nie­go gu­zi­ka mun­du­rze.

Amon na­zwał spo­tka­nie kon­fe­ren­cją na te­mat bez­pie­czeń­stwa. Choć front się usta­bi­li­zo­wał, mó­wił, po­dej­ście środ­ko­wej li­nii Ro­sjan na przed­mie­ścia War­sza­wy wzmo­gło dzia­łal­ność par­ty­zanc­ką w ca­łej Ge­ne­ral­nej Gu­ber­ni. Ży­dów, któ­rzy o tym sły­sze­li, za­chę­ci­ło to do po­dej­mo­wa­nia prób uciecz­ki. Nie wie­dzą oni oczy­wi­ście, pod­kre­ślił Amon, że le­piej im tu, za dru­ta­mi, niż wśród ży­do­bój­ców w pol­skiej par­ty­zant­ce. W każ­dym ra­zie trze­ba brać pod uwa­gę moż­li­wość par­ty­zanc­kich ata­ków z ze­wnątrz i fakt, że mogą oni po­ro­zu­mie­wać się z więź­nia­mi.

Oskar pró­bo­wał so­bie wy­obra­zić, że par­ty­zan­ci ata­ku­ją Ra­szów, wy­pusz­cza­ją wszyst­kich Po­la­ków i Ży­dów i na­tych­miast ro­bią z nich woj­sko. Pięk­ne ma­rze­nie, ale kto by w to uwie­rzył? W ta­kim ra­zie o co szło Amo­no­wi?

– Mam na­dzie­ję, Amon, że kie­dy par­ty­zan­ci na­pad­ną na twój dom, mnie tam nie bę­dzie – po­wie­dział Bosch.

– Amen, amen – do­rzu­cił Schin­dler.

Po spo­tka­niu, o co­kol­wiek mia­ło w nim cho­dzić, Oskar za­brał Amo­na do swo­je­go sa­mo­cho­du, któ­ry stał przed bu­dyn­kiem ad­mi­ni­stra­cji. Otwo­rzył ba­gaż­nik. We­wnątrz le­ża­ło bo­ga­to zdo­bio­ne sio­dło ze wzo­ra­mi w sty­lu za­ko­piań­skim. Oskar mu­siał fa­sze­ro­wać Amo­na pre­zen­ta­mi na­wet te­raz, kie­dy pie­nią­dze za przy­mu­so­wą siłę ro­bo­czą w DEF-ie nie tra­fia­ły już w po­bli­że haupt­sturm­füh­re­ra Götha, tyl­ko szły bez­po­śred­nio do kra­kow­skie­go re­jo­no­we­go przed­sta­wi­ciel­stwa ora­nien­bur­skiej cen­tra­li.

Oskar za­pro­po­no­wał, że pod­wie­zie Amo­na i jego sio­dło do wil­li ko­men­dan­ta.

W taki upal­ny dzień, jak ten dzi­siej­szy, za­trud­nie­ni przy pcha­niu wóz­ków wy­ka­zy­wa­li niż­szy, niż na­le­ży, po­ziom za­pa­łu, ale sio­dło dzia­ła­ło na Amo­na ła­go­dzą­co, a poza tym nie miał już pra­wa bez­tro­sko strze­lać do więź­niów. Sa­mo­chód po­to­czył się koło ko­szar gar­ni­zo­nu i pod­je­chał do bocz­ni­cy ko­le­jo­wej, przy któ­rej stał sznur wa­go­nów by­dlę­cych. Po mgieł­ce wi­szą­cej nad nimi, mie­sza­ją­cej się i drga­ją­cej od cie­pła pro­mie­niu­ją­ce­go z da­chów, Oskar po­znał, że są peł­ne. Na­wet przez szum sil­ni­ka sły­chać było ze środ­ka gło­sy, bła­ga­nia o wodę.

Oskar za­trzy­mał auto i słu­chał. Wol­no mu to było zro­bić ze wzglę­du na wspa­nia­łe, kosz­tow­ne sio­dło w ba­gaż­ni­ku. Amon uśmiech­nął się wy­ro­zu­mia­le do swe­go sen­ty­men­tal­ne­go przy­ja­cie­la.

– To lu­dzie z Pła­szo­wa – po­wie­dział Amon – oraz z obo­zu pra­cy w Szeb­niach. A tak­że Po­la­cy i Ży­dzi z Mon­te­lu­pich. Jadą do Mau­thau­sen – do­dał lek­ko. – Na­rze­ka­ją? Jesz­cze nie wie­dzą, co ich cze­ka…

Da­chy wa­go­nów były roz­ża­rzo­ne od upa­łu.

– Nie bę­dziesz miał za­strze­żeń, je­śli we­zwę two­ją straż po­żar­ną?

Amon ro­ze­śmiał się w spo­sób, któ­ry ozna­czał: „cie­ka­we, co też jesz­cze wy­my­ślisz?” Dał Oska­ro­wi do zro­zu­mie­nia, że ni­ko­mu in­ne­mu nie po­zwo­lił­by we­zwać stra­ża­ków, ale jemu po­zwo­li, bo Oskar to Oskar, no i bę­dzie o czym opo­wia­dać na przy­ję­ciu.

Ale gdy Oskar rze­czy­wi­ście po­słał Ukra­iń­ców po ży­dow­skich stra­ża­ków, Amon za­sta­no­wił się. Oskar wie, co ozna­cza Mau­thau­sen. Je­śli tych lu­dzi te­raz po­le­je się wodą, to da im się pew­ną obiet­ni­cę na przy­szłość. A czyż ta­kie obiet­ni­ce nie będą sta­no­wić pod każ­dym wzglę­dem praw­dzi­we­go okru­cień­stwa? Gdy więc roz­wi­nię­to węże i stru­mie­nie wody z sy­kiem po­la­ły się na roz­pa­lo­ne wa­go­ny, w du­szy Amo­na nie­do­wie­rza­nie mie­sza­ło się z to­le­ran­cyj­nym za­cie­ka­wie­niem. Po­ja­wił się też Neu­schel. Ki­wał gło­wą i uśmie­chał się, gdy wa­go­ny wy­krzy­ki­wa­ły swą wdzięcz­ność. Gran, go­ryl Amo­na, stał i ga­wę­dził z unter­sturm­füh­re­rem Joh­nem, kle­pał się po boku i po­gwiz­dy­wał na wi­dok le­ją­cej się wody. Nie­ste­ty, roz­wi­nię­te do koń­ca stra­żac­kie węże się­ga­ły tyl­ko do po­ło­wy skła­du, w związ­ku z czym Oskar po­pro­sił Amo­na o wy­po­ży­cze­nie cię­ża­rów­ki lub fur­man­ki i paru Ukra­iń­ców, po to, by po­je­cha­li na Za­bło­cie i przy­wieź­li węże stra­żac­kie z DEF-u, któ­re mia­ły dwie­ście me­trów dłu­go­ści. Z ja­kie­goś po­wo­du Amon uznał to za nie­zwy­kle ko­micz­ne.

– Oczy­wi­ście! Weź cię­ża­rów­kę.

Dla ko­mi­zmu Amon mógł zro­bić wie­le.

Oskar prze­ka­zał Ukra­iń­com wia­do­mość dla Ban­kie­ra i Gar­de­go. Cze­ka­jąc na węże, Amon po­zwo­lił na otwar­cie drzwi wa­go­nów, po­da­nie wia­der z wodą i usu­nię­cie zmar­łych z ró­żo­wy­mi, opuch­nię­ty­mi twa­rza­mi – tak bar­dzo spodo­ba­ła mu się cała za­ba­wa. A sto­ją­cy wo­kół bocz­ni­cy zdzi­wie­ni ofi­ce­ro­wie i pod­ofi­ce­ro­wie SS za­da­wa­li so­bie py­ta­nie: „Czy­je­mu się wy­da­je, że ich przed czymś chro­ni?”

Kie­dy z „Ema­lii” przy­by­ły dłu­gie węże i wszyst­kie wa­go­ny zo­sta­ły ob­fi­cie po­la­ne wodą, żart przy­brał nową for­mę. W li­ście do Ban­kie­ra Oskar ka­zał kie­row­ni­ko­wi pójść do swe­go miesz­ka­nia i na­peł­nić ko­szyk al­ko­ho­lem, pa­pie­ro­sa­mi, se­rem i kieł­ba­są itp. Ten ko­szyk wrę­czył te­raz Oskar pod­ofi­ce­ro­wi, któ­ry stał na koń­cu po­cią­gu. Trans­ak­cja od­by­ła się na oczach wszyst­kich i pod­ofi­cer wy­dał się nie­co skrę­po­wa­ny hoj­nym po­da­run­kiem. Ale wrzu­cił wszyst­ko do ostat­nie­go wa­go­nu, by za­trzeć ślad prze­kup­stwa, o któ­rym ktoś mógł do­nieść. Zresz­tą wi­dać było, że Oskar ma wzglę­dy u ko­men­dan­ta, więc pod­ofi­cer słu­chał go z sza­cun­kiem.

– Kie­dy bę­dzie­cie się za­trzy­my­wać przy sta­cjach – mó­wił Oskar – czy mógł­by pan otwie­rać drzwi wa­go­nów?

Po la­tach dwóch oca­la­łych z trans­por­tu lu­dzi, dok­tor Ru­bin­ste­in i dok­tor Feld­ste­in, za­wia­do­mi­ło Oska­ra, że pod­ofi­cer czę­sto ka­zał otwie­rać drzwi i na­peł­niać wia­dra wodą. Dla więk­szo­ści była to oczy­wi­ście tyl­ko mała przed­śmiert­na wy­go­da.

Kie­dy Oskar szedł wzdłuż wa­go­nów, wśród śmie­chu es­es­ma­nów przy­no­sząc da­rem­ne mi­ło­sier­dzie, wi­dać było, że jest już nie tyle nie­roz­waż­ny, co opę­ta­ny. Na­wet Amon za­uwa­żył, że jego przy­ja­ciel włą­czył wyż­szy bieg. Całe to sza­leń­stwo z prze­cią­ga­niem węży aż do naj­dal­sze­go wa­go­nu, z prze­ku­py­wa­niem es­es­ma­na na oczach per­so­ne­lu SS było tego ro­dza­ju, że wy­star­czy­ła­by mała zmia­na na­stro­ju u Sche­id­ta, Joh­na czy Hu­ja­ra, by do­pro­wa­dzić do zbio­ro­wej de­nun­cja­cji Oska­ra, zło­że­nia do­nie­sie­nia, któ­re­go ge­sta­po nie mo­gło­by zi­gno­ro­wać. Po tym Oskar na­praw­dę po­szedł­by na Mon­te­lu­pich, a może na­wet – bio­rąc pod uwa­gę po­przed­nie oskar­że­nia o cha­rak­te­rze ra­so­wym – i do Oświę­ci­mia. Amon był więc prze­ra­żo­ny, że Oskar upie­ra się, by trak­to­wać tych nie­ży­wych już wła­ści­wie lu­dzi jak ubo­gich krew­nych po­dró­żu­ją­cych trze­cią kla­są do ja­kie­goś roz­sąd­ne­go miej­sca prze­zna­cze­nia.

Tro­chę po go­dzi­nie dru­giej lo­ko­mo­ty­wa po­cią­gnę­ła cały ten nędz­ny skład by­dlę­cych wa­go­nów ku głów­nej li­nii ko­le­jo­wej i wszyst­kie węże moż­na było już zwi­nąć. Oskar wy­sa­dził Amo­na z sio­dłem przy wil­li. Amon wi­dział, że Oskar jest na­dal za­afe­ro­wa­ny, i po raz pierw­szy w cią­gu ich zna­jo­mo­ści udzie­lił mu ży­cio­wej rady.

– Mu­sisz się od­prę­żyć – po­wie­dział. – Nie mo­żesz bie­gać za każ­dym po­cią­giem, któ­ry stąd od­jeż­dża.

In­ży­nier Adam Gar­de, wię­zień „Ema­lii”, tak­że za­uwa­żył, że Oskar się zmie­nił. Wie­czo­rem 20 lip­ca do ba­ra­ku Gar­de­go wszedł es­es­man. Obu­dził in­ży­nie­ra. Herr Di­rek­tor dzwo­nił do straż­ni­cy i po­wie­dział, że musi się ko­niecz­nie wi­dzieć w spra­wie za­wo­do­wej z in­ży­nie­rem Gar­de w swo­im ga­bi­ne­cie.

Gar­de za­stał Oska­ra na słu­cha­niu ra­dia. Schin­dler miał za­czer­wie­nio­ną twarz. Na sto­le sta­ła bu­tel­ka i dwa kie­lisz­ki. Za jego biur­kiem wi­sia­ła pla­stycz­na mapa Eu­ro­py. Nie było jej tam w cza­sach nie­miec­kiej eks­pan­sji – wi­dać Oskar bar­dziej in­te­re­so­wał się kur­cze­niem się nie­miec­kich fron­tów. Dziś ra­dio na­sta­wił na Deutsch­land­sen­der, a nie, jak zwy­kle, na BBC. Gra­no wznio­słą mu­zy­kę, jaka czę­sto była pre­lu­dium do waż­nych ko­mu­ni­ka­tów.

Oskar słu­chał z za­in­te­re­so­wa­niem. Gdy Gar­de wszedł, wstał i wska­zał ręką krze­sło. Na­lał ko­nia­ku i szyb­ko prze­su­nął kie­li­szek na dru­gą stro­nę biur­ka.

– Był za­mach na ży­cie Hi­tle­ra – po­wie­dział Oskar.

Po­da­no tę wia­do­mość kil­ka go­dzin wcze­śniej. Hi­tle­ro­wi nic się nie sta­ło. Obie­ca­no, że Füh­rer wkrót­ce prze­mó­wi do na­ro­du nie­miec­kie­go. Ale do tej pory jesz­cze to nie na­stą­pi­ło. Mi­ja­ły go­dzi­ny, a Hi­tle­ra nie było sły­chać. Na­dal gra­no Beetho­ve­na, tak jak po klę­sce pod Sta­lin­gra­dem.

Oskar i Gar­de sie­dzie­li ra­zem dłu­go w noc. Akt wy­wro­to­wy: Żyd i Nie­miec ra­zem słu­cha­ją ra­dia – je­śli trze­ba, na­wet całą noc – by się do­wie­dzieć, czy Füh­rer nie żyje. Adam Gar­de oczy­wi­ście rów­nież od­czuł przy­pływ na­dziei. Za­uwa­żył, że Oskar ge­sty­ku­lu­je nie­zgrab­nie, jak­by za­mach na wo­dza roz­stro­ił jego mię­śnie. Pił na­mięt­nie i na­ma­wiał do pi­cia Gar­de­go. Je­że­li to praw­da, mó­wił Oskar, to Niem­cy, zwy­kli Niem­cy, tacy jak on, mogą za­cząć od­ku­py­wać winy. Tyl­ko dla­te­go, że ktoś z oto­cze­nia Hi­tle­ra miał na tyle od­wa­gi, by pró­bo­wać usu­nąć go z tego świa­ta.

– W ta­kim ra­zie to już ko­niec z SS – mó­wił da­lej. – Rano Him­m­ler bę­dzie w wię­zie­niu.

Oskar wy­dmu­chi­wał kłę­by dymu.

– Boże – po­wie­dział – co za ulga! Wresz­cie ko­niec tego sys­te­mu!

Wia­do­mo­ści o dzie­sią­tej wie­czór były po­wtó­rze­niem po­przed­nich.

Był za­mach na Füh­re­ra, ale się nie po­wiódł, za kil­ka mi­nut Füh­rer bę­dzie prze­ma­wiał. Ale mi­nę­ła go­dzi­na, a Hi­tler nie prze­mó­wił. Oskar za­czął snuć ma­rze­nia, któ­re pod ko­niec woj­ny sta­ną się wśród Niem­ców bar­dzo po­pu­lar­ne.

– Ko­niec na­szych kło­po­tów – po­wie­dział. – Świat zno­wu jest nor­mal­ny. Te­raz Niem­cy mogą już sprzy­mie­rzyć się z Za­cho­dem prze­ciw­ko Ro­sji.

Na­dzie­je Gar­de­go były bar­dziej umiar­ko­wa­ne. Bę­dzie nie naj­go­rzej, je­śli zno­wu po­zwo­lą im żyć w ta­kim get­cie jak za Fran­cisz­ka Jó­ze­fa.

I gdy tak pili, a mu­zy­ka gra­ła, wy­da­wa­ło się, że ta noc rze­czy­wi­ście za­koń­czy się nie­zbęd­ną dla zdro­wia Eu­ro­py śmier­cią jed­ne­go czło­wie­ka. Znów byli oby­wa­te­la­mi tego kon­ty­nen­tu – nie więź­niem i Herr Di­rek­to­rem. Ra­dio­we obiet­ni­ce, że Füh­rer prze­mó­wi po­wtó­rzy­ły się jesz­cze kil­ka razy. Po każ­dej z nich Oskar śmiał się z co­raz więk­szym prze­ko­na­niem.

O pół­no­cy już prze­sta­li zwra­cać uwa­gę na to, co za­po­wia­da­no w ra­diu. A ich od­dech w no­wym, po­hi­tle­row­skim Kra­ko­wie stał się jak­by lżej­szy. Byli prze­ko­na­ni, że rano wszy­scy będą tań­czyć – bez­kar­nie, na każ­dym miej­skim pla­cu. A We­hr­macht aresz­tu­je Fran­ka na Wa­we­lu i oto­czy ese­sow­ski kom­pleks na Po­mor­skiej.

Tuż przed pierw­szą po pół­no­cy usły­sze­li głos Hi­tle­ra. Prze­ma­wiał z Ra­sten­ber­gu. Oskar tak był pe­wien, że tego gło­su już ni­g­dy nie usły­szy, że w pierw­szej chwi­li go nie roz­po­znał; wy­da­wa­ło mu się, że jest to głos jesz­cze jed­ne­go gra­ją­ce­go na zwło­kę rzecz­ni­ka par­tii. Na­to­miast Gar­de od razu po­znał, czyj to głos.

– To­wa­rzy­sze, Niem­cy – mó­wił Hi­tler. – Mó­wię do was dziś po pierw­sze dla­te­go, że­by­ście usły­sze­li mój głos i wie­dzie­li, że je­stem cały i zdro­wy, a po dru­gie, że­by­ście się do­wie­dzie­li o zbrod­ni bez pre­ce­den­su w hi­sto­rii Nie­miec.

Prze­mó­wie­nie skoń­czy­ło się po czte­rech mi­nu­tach wzmian­ką o spi­skow­cach.

– Tym ra­zem wy­rów­na­my ra­chun­ki z nimi w taki spo­sób, w jaki my, na­ro­do­wi so­cja­li­ści, zwy­kli­śmy to ro­bić.

Gar­de przez cały wie­czór nie pod­dał się ma­rze­niom Oska­ra. Hi­tler to nie tyl­ko czło­wiek, to cały sys­tem z mnó­stwem od­nóg. Na­wet gdy­by zmarł, nie by­ło­by to gwa­ran­cją, że sys­tem zmie­ni swój cha­rak­ter. Poza tym tego ro­dza­ju zja­wi­ska jak Hi­tler nie zwy­kły zni­kać w cią­gu jed­ne­go wie­czo­ra.

Oskar zaś od kil­ku go­dzin wie­rzył w tę śmierć z tak go­rącz­ko­wym prze­ko­na­niem, że aż Gar­de mu­siał go po­cie­szać.

– Cała na­sza wi­zja wy­ba­wie­nia na nic – po­wie­dział Oskar z ogrom­nym ża­lem. Znów na­peł­nił lamp­ki ko­nia­kiem, po­tem po­pchnął bu­tel­kę po biur­ku i otwo­rzył pu­deł­ko z pa­pie­ro­sa­mi.

– Niech pan weź­mie ko­niak i pa­pie­ro­sy i prze­śpi się – po­wie­dział. – Bę­dzie­my mu­sie­li jesz­cze tro­chę po­cze­kać na na­szą wol­ność.

Oszo­ło­mio­ny ko­nia­kiem, wia­do­mo­ścią o za­ma­chu i prze­mó­wie­niem Hi­tle­ra, a tak­że póź­ną porą, Gar­de nie zdzi­wił się, że Oskar mó­wił o „na­szej wol­no­ści”, jak gdy­by obaj jed­na­ko­wo jej po­trze­bo­wa­li, jak­by obaj byli więź­nia­mi bier­nie ocze­ku­ją­cy­mi wy­zwo­le­nia. Ale kie­dy le­żał już na pry­czy, po­my­ślał, że to dziw­ne, iż dy­rek­tor mó­wił w taki spo­sób – jak ktoś, kto ła­two pod­da­je się ma­rze­niom i na­pa­dom de­pre­sji. Za­wsze był taki prag­ma­tycz­ny…


Pod ko­niec lata Po­mor­ską i pod­kra­kow­skie obo­zy obie­gły po­gło­ski o nad­cho­dzą­cych prze­ta­so­wa­niach mię­dzy obo­za­mi. Po­gło­ski nie­po­ko­iły Oska­ra na Za­bło­ciu, a w Pła­szo­wie Amon otrzy­mał nie­ofi­cjal­ną wia­do­mość, że obo­zy zo­sta­ną wkrót­ce roz­wią­za­ne.

Tak na­praw­dę na tym ze­bra­niu na te­mat bez­pie­czeń­stwa nie cho­dzi­ło o ochro­nę Pła­szo­wa przed par­ty­zan­ta­mi, lecz o to, że obóz zo­sta­nie za­mknię­ty. Amon we­zwał Ma­drit­scha, Oska­ra i Bo­scha do Pła­szo­wa i zro­bił ze­bra­nie, po to tyl­ko, by mieć pod­sta­wy do dal­sze­go, rze­ko­mo obron­ne­go dzia­ła­nia. A po­tem po­je­chał do Kra­ko­wa, do Wil­hel­ma Kop­pe­go, no­we­go sze­fa po­li­cji Ge­ne­ral­nej Gu­ber­ni. Usiadł po dru­giej stro­nie biur­ka Kop­pe­go i wy­ła­mu­jąc so­bie pal­ce ze zmar­twie­nia opo­wie­dział Kop­pe­mu tę samą hi­sto­ryj­kę, co Oska­ro­wi i in­nym – że w obo­zie po­wsta­ły par­ty­zanc­kie or­ga­ni­za­cje, że sy­jo­ni­ści za dru­ta­mi są w kon­tak­cie z ra­dy­ka­ła­mi z Ar­mii Lu­do­wej i Ży­dow­skiej Or­ga­ni­za­cji Bo­jo­wej. Obe­rgrup­pen­füh­rer ro­zu­mie chy­ba, że ta­kim kon­tak­tom trud­no prze­szko­dzić – wia­do­mo­ści mogą przy­cho­dzić na przy­kład w szmu­glo­wa­nych bo­chen­kach chle­ba. Więc przy pierw­szych ozna­kach re­be­lii on, Amon Göth, jako ko­men­dant obo­zu po­wi­nien mieć moż­li­wość pod­ję­cia nie­zwłocz­nych kro­ków. Py­ta­nie, z któ­rym chce się zwró­cić, brzmi na­stę­pu­ją­co: czy je­śli bę­dzie naj­pierw strze­lał, a do­pie­ro po­tem wy­peł­niał pa­pier­ki dla Ora­nien­bur­ga, to czy sza­now­ny Obe­rgrup­pen­füh­rer udzie­li mu swe­go po­par­cia?

– Nie ma spra­wy – od­parł Kop­pe.

On też nie po­chwa­lał tej ca­łej biu­ro­kra­cji. W po­przed­nich la­tach, jako do­wód­ca po­li­cji War­the­lan­du, do­wo­dził ta­bo­rem cię­ża­ró­wek, któ­re wy­wo­zi­ły pod­lu­dzi za mia­sto i po­tem na peł­nych ob­ro­tach sil­ni­ka pom­po­wa­ły spa­li­ny do swe­go za­mknię­te­go wnę­trza. To też była im­pro­wi­za­cja, któ­ra nie po­zwa­la­ła na zbyt do­kład­ną pa­pier­ko­wą ro­bo­tę.

– Oczy­wi­ście bę­dzie pan mu­siał po­stę­po­wać we­dług wła­sne­go osą­du – po­wie­dział Kop­pe Amo­no­wi. – Ale ja pana po­prę.

Oskar od razu wy­czuł, że Amo­no­wi tak na­praw­dę wca­le nie cho­dzi o par­ty­zan­tów. Gdy­by Oskar już wte­dy wie­dział, że Pła­szów bę­dzie się li­kwi­do­wa­ło, zro­zu­miał­by, o czym na­praw­dę mó­wił Amon. Göth bo­wiem mar­twił się Wil­kiem Chi­lo­wi­czem, Ży­dem, sze­fem obo­zo­wej po­li­cji. Amon czę­sto uży­wał Chi­lo­wi­cza do czar­no­ryn­ko­wych trans­ak­cji. Chi­lo­wicz znał Kra­ków, wie­dział, gdzie sprze­dać mąkę, ryż, ma­sło, z któ­rych to to­wa­rów ko­men­dant okra­dał obóz. Znał han­dla­rzy, któ­rzy byli za­in­te­re­so­wa­ni kosz­tow­ny­mi wy­ro­ba­mi warsz­ta­tu za­trud­nia­ją­ce­go więź­niów w ro­dza­ju Wul­ka­na. Amon mar­twił się całą kli­ką Chi­lo­wi­cza: Ma­ry­sią Chi­lo­wicz, któ­ra cie­szy­ła się przy­wi­le­ja­mi żony; Miet­kiem Fin­kel­ste­inem, wspól­ni­kiem; sio­strą Chi­lo­wi­cza, Fer­be­ro­wą, i jej mę­żem. Je­śli w Pła­szo­wie była ary­sto­kra­cja, to sta­no­wi­li ją Chi­lo­wi­czo­wie. Mie­li wła­dzę nad więź­nia­mi, lecz to, co wie­dzie­li, po­sia­da­ło dwa ostrza: wie­dzie­li o Amo­nie rów­nie dużo co o ja­kimś mar­nym me­cha­ni­ku od Ma­drit­scha. Je­śli po za­mknię­ciu Pła­szo­wa wy­śle się ich do in­ne­go obo­zu, gdzie po­czu­ją za­gro­że­nie, mogą pró­bo­wać sprze­dać swo­ją wie­dzę o ma­chi­na­cjach Amo­na. Albo wte­dy – i to jest bar­dziej praw­do­po­dob­ne – gdy po­czu­ją głód. Oczy­wi­ście Chi­lo­wicz też nie był spo­koj­ny i Amon wy­czu­wał w nim wąt­pli­wo­ści, czy bę­dzie mógł opu­ścić Pła­szów. Po­sta­no­wił więc użyć prze­ciw­ko Chi­lo­wi­czo­wi jego wła­snych obaw. We­zwał do swo­je­go ga­bi­ne­tu na na­ra­dę So­wiń­skie­go, człon­ka służ­by po­moc­ni­czej SS, zwer­bo­wa­ne­go w cze­skich Wy­so­kich Ta­trach. So­wiń­ski miał za­gad­nąć Chi­lo­wi­cza i za­pro­po­no­wać mu uciecz­kę. Amon był pe­wien, że Chi­lo­wicz oka­że się sko­ry do per­trak­ta­cji.

So­wiń­ski po­szedł i do­brze wy­wią­zał się z za­da­nia. Po­wie­dział Chi­lo­wi­czo­wi, że bę­dzie mógł za­brać z obo­zu cały klan Chi­lo­wi­czów w jed­nej z du­żych cię­ża­ró­wek o na­pę­dzie ben­zy­no­wo-drzew­nym.

W jej pa­le­ni­sku moż­na zmie­ścić pół tu­zi­na lu­dzi, je­śli je­dzie się na ben­zy­nie.

Chi­lo­wicz za­in­te­re­so­wał się pro­po­zy­cją. So­wiń­ski bę­dzie oczy­wi­ście mu­siał skon­tak­to­wać się z przy­ja­ciół­mi na ze­wnątrz, któ­rzy do­star­czą po­jaz­du. A po­tem do­wie­zie cię­ża­rów­ką cały klan na wy­zna­czo­ne miej­sce. Chi­lo­wicz był go­tów za­pła­cić dia­men­ta­mi, lecz na do­wód wza­jem­ne­go za­ufa­nia So­wiń­ski mu­siał do­star­czyć broń.

So­wiń­ski zre­la­cjo­no­wał roz­mo­wę Amo­no­wi, a ten dał mu pi­sto­let ka­li­bru 0,38 ze spi­ło­wa­ną igli­cą. Broń tę prze­ka­za­no Chi­lo­wi­czo­wi, któ­ry oczy­wi­ście nie miał ani po­trze­by, ani oka­zji jej wy­pró­bo­wać. Za to Amon mógł z ręką na ser­cu przy­siąc przed Kop­pem i Ora­nien­bur­giem, że zna­lazł przy więź­niu broń.

Była nie­dzie­la, po­ło­wa sierp­nia. So­wiń­ski spo­tkał się z Chi­lo­wi­cza­mi w szo­pie z ma­te­ria­ła­mi bu­dow­la­ny­mi i ukrył ich w cię­ża­rów­ce. Po­tem po­je­chał Je­ro­zo­lim­ską w kie­run­ku bra­my. Tam po­win­ny się od­być ru­ty­no­we for­mal­no­ści, a po­tem cię­ża­rów­ka po­je­dzie w świat. W pa­le­ni­sku cię­ża­rów­ki tęt­no pię­cior­ga ucie­ki­nie­rów biło nie­mal trud­ną do znie­sie­nia na­dzie­ją na po­zo­sta­wie­nie Amo­na za sobą.

Przy bra­mie cze­ka­li jed­nak Amon, Am­thor i Hu­jar, oraz Ukra­iniec Iwan Sza­ru­jew. Do­ko­na­no nie­spiesz­nej in­spek­cji. Pa­no­wie z SS z lek­kim uśmie­chem prze­glą­da­li pod­wo­zie cię­ża­rów­ki. Pa­le­ni­sko zo­sta­wi­li so­bie na sam ko­niec. Uda­li zdzi­wie­nie, kie­dy od­kry­li ści­śnię­tych jak sar­dyn­ki Chi­lo­wi­czów. Gdy tyl­ko wy­cią­gnię­to Chi­lo­wi­cza, Amon „od­krył” wsu­nię­tą za cho­le­wę nie­le­gal­ną broń. Kie­sze­nie Chi­lo­wi­cza były wy­pcha­ne dia­men­ta­mi – ła­pów­ka­mi od zroz­pa­czo­nych więź­niów.

Więź­nio­wie, któ­rzy mie­li wol­ny dzień, usły­sze­li, że na Chi­lo­wi­cza za­padł pod bra­mą wy­rok. Wia­do­mość spo­wo­do­wa­ła ta­kie samo zdzi­wie­nie i mie­sza­ne uczu­cia, jak eg­ze­ku­cja Sym­che Spi­ry i jego ode­ma­nów. Ża­den wię­zień nie mógł zgad­nąć, co taka eg­ze­ku­cja ozna­cza dla nie­go sa­me­go.

Chi­lo­wi­czów ko­lej­no roz­strze­la­no. Amon, cały żół­ty od cho­rej wą­tro­by, u szczy­tu swej tu­szy, sa­pią­cy jak pod­sta­rza­ły wu­jek, sam przy­ło­żył lufę do kar­ku Chi­lo­wi­cza. Cia­ła za­bi­tych uło­żo­no na pla­cu ape­lo­wym, do ich pier­si były przy­mo­co­wa­ne ta­blicz­ki: „TYCH, CO GWAŁ­CĄ SPRA­WIE­DLI­WE PRA­WA, SPO­TKA SPRA­WIE­DLI­WA ŚMIERĆ”. Nie taki oczy­wi­ście mord wy­cią­gnę­li z tego po­ka­zu więź­nio­wie.


Amon spę­dził po­po­łu­dnie pi­sząc na brud­no dwa dłu­gie spra­woz­da­nia. Jed­no dla Kop­pe­go, dru­gie dla Sek­cji D Glück­sa. W obu wy­ja­śniał, jak uchro­nił Pła­szów od po­wsta­nia (po­le­ga­ją­ce­go na uciecz­ce gru­py kon­spi­ra­to­rów z obo­zu), tłu­miąc je w za­rod­ku przez roz­strze­la­nie przy­wód­ców spi­sku. Dzie­ło swe skoń­czył do­pie­ro o je­de­na­stej wie­czo­rem. Frau Koch­mann nie umia­ła pra­co­wać szyb­ko o tak póź­nej po­rze – dla­te­go ko­men­dant ka­zał zbu­dzić Miet­ka Pem­pe­ra i przy­pro­wa­dzić go do wil­li. We fron­to­wym po­ko­ju Amon po­wie­dział, że po­dej­rze­wa, iż on, Mie­tek, też brał udział w przy­go­to­wy­wa­niu uciecz­ki Chi­lo­wi­czów. Pem­pe­ra wpra­wi­ło to w osłu­pie­nie i nie wie­dział, jak od­po­wie­dzieć. Roz­glą­da­jąc się za czymś, co by go mo­gło uspra­wie­dli­wić, zo­ba­czył roz­pru­tą na szwie no­gaw­kę swych spodni.

– Jak mógł­bym ucie­kać w ta­kim ubra­niu? – za­py­tał.

Szcze­ra roz­pacz tej od­po­wie­dzi usa­tys­fak­cjo­no­wa­ła Amo­na. Ka­zał chłop­cu usiąść i po­uczył go, jaki ma być roz­kład tek­stu i nu­me­ra­cja stron. Ude­rzył w kart­ki swy­mi pła­ski­mi pal­ca­mi.

– To ma być bez­błęd­na ro­bo­ta.

Pem­per zaś my­ślał: „Więc tak to wy­glą­da – albo zgi­nę te­raz za pró­bę uciecz­ki, albo póź­niej za to, że wi­dzia­łem te Amo­no­we uspra­wie­dli­wie­nia”.

Gdy Pem­per wy­cho­dził z wil­li z brud­no­pi­sa­mi w ręku, Göth wy­szedł za nim na ga­nek i krzyk­nął ostat­ni roz­kaz:

– Jak bę­dziesz pi­sał li­stę bun­tow­ni­ków – za­wo­łał przy­ja­ciel­sko – zo­staw miej­sce nad moim pod­pi­sem na jesz­cze jed­no na­zwi­sko.

Pem­per ski­nął gło­wą, dys­kret­nie, jak każ­dy za­wo­do­wy se­kre­tarz. Sta­nął na pół se­kun­dy, szu­ka­jąc na­tchnie­nia, ja­kiejś szyb­kiej od­po­wie­dzi, któ­ra zmie­ni­ła­by roz­kaz Amo­na o do­dat­ko­wym miej­scu, miej­scu na na­zwi­sko: Mie­czy­sław Pem­per. W tej upior­nej, dusz­nej ci­szy nie­dziel­ne­go wie­czo­ru na Je­ro­zo­lim­skiej nic roz­sąd­ne­go nie przy­szło mu do gło­wy.

– Tak jest, Herr Kom­man­dant.

Idąc wol­no w stro­nę biu­row­ca Pem­per przy­po­mniał so­bie list, któ­ry nie tak daw­no prze­pi­sy­wał dla Amo­na. Był za­adre­so­wa­ny do ojca Amo­na, wie­deń­skie­go wy­daw­cy. Peł­no w nim było sy­now­skiej tro­ski o aler­gię, któ­ra tra­pi­ła sta­rusz­ka na wio­snę. Amon wy­ra­żał na­dzie­ję, że już ustą­pi­ła. Pem­pe­ro­wi dla­te­go przy­po­mniał się ten aku­rat list, że pół go­dzi­ny wcze­śniej, za­nim zo­stał we­zwa­ny do ga­bi­ne­tu Amo­na, żeby go prze­pi­sać, ko­men­dant wy­wlókł przed bu­dy­nek dziew­czy­nę, re­fe­rent­kę, i za­strze­lił ją. Ze­sta­wie­nie li­stu i eg­ze­ku­cji do­wo­dzi­ło, że dla Amo­na mord i aler­gia to spra­wy o po­dob­nej wa­dze. A je­śli każe się po­słusz­ne­mu ste­no­gra­fo­wi zo­sta­wić miej­sce na jego na­zwi­sko, to oczy­wi­ste, że je zo­sta­wi.

Pem­per sie­dział nad ma­szy­ną do pi­sa­nia po­nad go­dzi­nę. Za­sta­na­wiał się, czy zo­sta­wić pod spodem tyl­ko jed­no miej­sce. Osta­tecz­nie zo­sta­wił je. Nie­zro­bie­nie tego ozna­cza­ło­by tyl­ko szyb­szą śmierć. Wśród zna­jo­mych Ster­na krą­ży­ła po­gło­ska, że Schin­dler ob­my­śla ja­kieś prze­no­si­ny więź­niów, w każ­dym ra­zie ja­kąś pró­bę ich ra­to­wa­nia. Tyl­ko że tego wie­czo­ra po­gło­ski z Za­bło­cia nie mia­ły już żad­ne­go zna­cze­nia. Mie­tek pi­sał; w każ­dym spra­woz­da­niu zo­sta­wiał miej­sce na swą wła­sną śmierć. I wszyst­kie zbrod­ni­cze kal­ki ko­men­dan­ta, tak pra­co­wi­cie za­pa­mię­ta­ne, oka­żą się bez­u­ży­tecz­ne za spra­wą jed­ne­go pu­ste­go miej­sca na pa­pie­rze.

Kie­dy ma­szy­no­pi­sy były już go­to­we, Mie­tek wró­cił do wil­li. Amon ka­zał mu cze­kać pod we­nec­ki­mi okna­mi, a sam, w sa­lo­ni­ku, czy­tał do­ku­men­ty. Pem­per za­sta­na­wiał się, czy jego zwło­ki zo­sta­ną wy­sta­wio­ne na wi­dok pu­blicz­ny i czy bę­dzie do nich przy­pię­ta ta­blicz­ka ze zda­niem oznaj­mia­ją­cym: „TAK ZGI­NĄ WSZY­SCY ŻY­DOW­SCY BOL­SZE­WI­CY!”

W koń­cu Amon po­ka­zał się przy oknie.

– Mo­żesz iść spać – po­wie­dział.

– Słu­cham, Herr Kom­man­dant?

– Po­wie­dzia­łem, że mo­żesz iść spać.

Pem­per po­szedł. Krok miał te­raz mniej pew­ny. Po tym, co wi­dział, Amon nie mógł mu po­zwo­lić da­lej żyć. Ale może ko­men­dant uwa­ża, że jesz­cze bę­dzie czas, by za­bić go póź­niej. Cóż, je­den dzień żyda to też ży­cie.

Jak się oka­za­ło, pu­ste miej­sce było prze­zna­czo­ne dla star­sze­go więź­nia, któ­ry nie­ostroż­nie wy­ga­dał się przed Joh­nem i Hu­ja­rem, że ma poza obo­zem ukry­te dia­men­ty. Po tym, jak Pem­per za­snął snem ska­za­ne­go z za­wie­sze­niem, Amon ka­zał we­zwać sta­re­go więź­nia do wil­li. Za­pro­po­no­wał mu ży­cie w za­mian za in­for­ma­cję o skryt­ce z dia­men­ta­mi, otrzy­mał ją i oczy­wi­ście za­strze­lił bie­da­ka, do­da­jąc jego na­zwi­sko do spra­woz­da­nia dla Kop­pe­go i Ora­nien­bur­ga – do swej skrom­nej za­słu­gi po­le­ga­ją­cej na zdmuch­nię­ciu iskry re­be­lii.

Загрузка...