XX
W dwa dni po wizycie szefów fabryk w Płaszowie Schindler pokazał się w tymczasowym biurze Götha w Krakowie, przynosząc upominek w postaci butelki koniaku. Wiadomość o zabójstwie Diany Reiter dotarła już do biur „Emalii” i należała do tych czynników, które utwierdziły Oskara w zamiarze trzymania swej fabryki z dala od Płaszowa.
Dwóch potężnych mężczyzn siedziało teraz naprzeciw siebie i panowało między nimi pewne wzajemne zrozumienie, tak jak w krótkotrwałym kontakcie Amona z Dianą Reiter. Zdawali sobie mianowicie sprawę, że obaj są w Krakowie po to, by zbić majątek, i że w związku z tym Oskar będzie płacił Amonowi za przysługi. W tym względzie Oskar i komendant rozumieli się doskonale. Oskar miał w sobie coś z komiwojażera: potrafił traktować ludzi, którymi się brzydził, jak pokrewne dusze, a Amona uda mu się zwieść tak dalece, że ten zawsze będzie uważał Oskara za przyjaciela.
Lecz ze świadectw Sterna, jak również innych osób, wynika niezbicie, że Oskar od początku czuł wstręt do Götha jako do człowieka, który traktuje swój zawód mordercy z takim spokojem, jak urzędnik swoje biuro. Oskar rozmawiał z Amonem-administratorem, z Amonem-spekulantem, ale przez cały czas wiedział, że dziewięć dziesiątych psychiki komendanta leży poza sferą normalnych ludzkich odruchów. Interesy i stosunki towarzyskie Oskara z Amonem szły tak dobrze, że ktoś mógłby się pokusić o przypuszczenie, iż Oskar w pewien sposób i wbrew sobie fascynował się złem tego człowieka. Lecz nikt, kto znał Oskara wtedy, a także później, nie dostrzegł śladów takiego zauroczenia. Oskar gardził Göthem, po prostu i z przekonaniem. Jego pogarda będzie rosła bez miary, a jego kariera stanie się tego dobitnym dowodem. Niemniej jednak trudno powstrzymać się od refleksji, że Amon był czarną odmianą Oskara, pomylonym, fanatycznym katem, jakim Oskar, za sprawą jakiejś nieszczęsnej zmiany ról, mógłby się stać.
Przy butelce koniaku Oskar tłumaczył Amonowi, dlaczego nie może się przenieść do Płaszowa. Fabryka jest zbyt duża, żeby ją przenosić. Owszem, słyszał, że jego przyjaciel Madritsch zamierza przenieść swoich Żydów do obozu, ale maszyny Madritscha są łatwe do transportu – w końcu to tylko trochę maszyn do szycia. Z przenosinami ciężkich pras do metalu to całkiem inna sprawa. Każda z nich, jak to skomplikowane maszyny mają w zwyczaju, ma jakieś własne kaprysy. Jego wykwalifikowani robotnicy przyzwyczaili się do tych kaprysów. Ale zainstalowane w nowej hali maszyny objawią cały zestaw nowych dziwactw. Będą opóźnienia, a okres rozruchu zajmie na pewno więcej czasu niż jego drogiemu koledze Juliusowi Madritschowi. Herr Untersturmführer rozumie, że mając do realizacji ważne kontrakty wojenne, DEF nie może sobie pozwolić na takie opóźnienia. Herr Beckmann, który ma podobne problemy, pozbywa się wszystkich Żydów ze swego zakładu „Korona”. Chce uniknąć zamieszania z przemarszami Żydów z Płaszowa do fabryki rano i z fabryki do Płaszowa wieczorem. Ale on, Schindler, ma o kilkaset wykwalifikowanych robotników żydowskich więcej niż Beckmann. Gdyby się ich pozbył, na ich miejsce trzeba by przyuczyć Polaków i znów byłby przestój w produkcji, i to jeszcze większy, niż gdyby przyjął atrakcyjną propozycję Götha i przeprowadził się z zakładem do Płaszowa.
Amon w skrytości ducha przypuszczał, że Oskar obawia się, iż przeniesienie do Płaszowa uderzy w jego korzystne układziki, jakie wyrobił sobie w Krakowie. Komendant pospieszył więc z zapewnieniem, że nie będzie żadnej ingerencji w zarządzanie zakładem.
– Martwią mnie wyłącznie problemy produkcyjne – odrzekł Schindler z miną świętoszka. I dodał, że nie chciałby sprawiać komendantowi kłopotów i że będzie wdzięczny, a Inspektorat Uzbrojenia też z pewnością to doceni, jeśli DEF będzie mogła pozostać na obecnym miejscu.
Wśród ludzi pokroju Amona i Oskara słowo „wdzięczność” nie miało znaczenia abstrakcyjnego. Wdzięczność to zapłata. Wdzięczność to alkohol i diamenty.
– Rozumiem pańskie trudności, Herr Schindler – oświadczył Amon. – Gdy tylko getto zostanie zlikwidowane, chętnie dostarczę strażników do eskortowania pańskich pracowników z Płaszowa na Zabłocie.
Pewnego dnia, po południu, przyszedł na Zabłocie, wysłany służbowo przez zakłady „Postęp”, Izaak Stern. Zastał Oskara przygnębionego i wyczuł w nim niebezpieczne uczucie niemocy. Klonowska wniosła kawę, którą Herr Direktor wypił jak zawsze z dodatkiem koniaku. Kiedy Klonowska wyszła, Oskar powiedział Sternowi, że znów był w Płaszowie. Pod pretekstem obejrzenia terenu chciał wysondować, kiedy obóz będzie gotowy na przyjęcie gettomenschów.
– Zrobiłem parę obliczeń – powiedział Oskar.
Policzył tarasowo położone baraki na zboczu od strony Krakowa i doszedł do wniosku, że jeśli Amon będzie chciał wpakować do każdego po dwieście kobiet, a jest to bardzo prawdopodobne, to w górnym sektorze wystarczy miejsca na jakieś sześć tysięcy kobiet. Sektor męski, położony poniżej, nie ma tylu ukończonych budynków, ale biorąc pod uwagę dotychczasowe tempo, dokończenie ich budowy to kwestia dni.
– Wszyscy w fabryce wiedzą, co się stanie – powiedział Oskar. – Nie ma sensu trzymać tu nocnej zmiany, bo potem nie będzie już getta, do którego można by wrócić. Mogę im tylko powiedzieć – mówił pijąc drugą lampkę koniaku – żeby nie próbowali się chować, jeśli nie mają pewnego miejsca.
Słyszał, że planuje się dokładne przeszukanie całego getta po likwidacji. Sprawdzą każdą dziurę w ścianie, podniosą każdy chodnik na strychu, odkryją każdy zakamarek, przejrzą każdą piwnicę.
– Mogę im tylko powiedzieć, żeby nie stawiali oporu.
Tak się dziwnie stało, że to Stern, jeden z obiektów nadchodzącej akcji, pocieszał dyrektora Schindlera, jej świadka jedynie. Troska Oskara o żydowskich robotników rozmywała się, stawała w cieniu większej tragedii, jaką miała być likwidacja getta. Płaszów to miejsce pracy, mówił Stern, więc będzie tam można przeżyć. To nie Bełżec, gdzie produkują śmierć tak, jak Henry Ford produkuje samochody. To poniżające stać w kolejce do Płaszowa, ale to jeszcze nie koniec wszystkiego. Kiedy Stern skończył go przekonywać, Oskar włożył oba kciuki pod skośną krawędź blatu biurka i przez chwilę sprawiał wrażenie, że chce go wyrwać.
– Wie pan, Stern, to wszystko, cholera, za mało.
– Nie – sprzeciwił się Stern. – Nie można tego zmienić.
I dalej argumentował, cytował, dzielił włos na czworo, a sam był przerażony. Oskar bowiem najwyraźniej przechodził kryzys. Stern zaś wiedział, że jeśli Oskar straci nadzieję, wszyscy Żydzi z „Emalii” zostaną zwolnieni, bo Oskar będzie chciał umyć ręce od tego brudnego interesu.
– Przyjdzie czas, że da się coś zrobić – zapewnił Stern. – Ale jeszcze nie teraz.
Porzucając zamiar zerwania blatu z biurka, Oskar usiadł głębiej na krześle i trwał w swoim przygnębieniu.
– Zna pan tego Amona Götha – powiedział. – Ma dużo uroku. Mógłby tu teraz przyjść i zauroczyć pana. Ale to szaleniec.
W ostatni dzień getta – a był to szabat, 13 marca 1943 r. – tuż przed świtem Amon Göth przybył na plac Zgody. Niskie chmury nie pozwalały wyraźnie odróżnić dnia od nocy. Spostrzegł, że żołnierze Sonderkommando już są, stoją na zmarzniętej ziemi zieleńca na środku placu, palą papierosy i śmieją się cicho, utrzymując swą obecność w sekrecie przed mieszkańcami getta, śpiącymi w uliczkach za apteką Pankiewicza. Ulice, którymi pojadą, były puste jak na makiecie miasta. W brudnych pryzmach w rynsztokach i pod ścianami leżały resztki śniegu. Bez większego ryzyka można przypuszczać, że sentymentalny Göth czuł się jak ojciec, gdy patrzył na tę układną scenę, na tych młodych żołnierzy, towarzyszy broni, stojących przed akcją na środku placu.
Amon pociągnął łyk koniaku. Czekał na sturmbannführera Wilhelma Haase, który miał panować nad strategią, lecz nie taktyką, dzisiejszej Aktion. Dziś zostanie opróżnione Getto A, od placu Zgody na zachód, największy sektor getta, ten, który jest zamieszkany przez wszystkich pracujących (zdrowych, mających nadzieję, myślących) Żydów. Getto B, mały obszar kilku ulic na wschodnim krańcu getta, zamieszkany przez niezdolnych do pracy, będzie oczyszczony w nocy lub jutro. Ci są przeznaczeni do tego bardzo rozbudowanego obozu zagłady komendanta Rudolfa Hossa w Oświęcimiu. Getto B to będzie prosta, uczciwa robota. Getto A to dreszczyk emocji.
Każdy chciał tu dziś być, bo dzień ten przejdzie do historii. Od ponad siedmiu wieków istniał żydowski Kraków, a dziś wieczorem – a najpóźniej jutro rano – te siedem wieków stanie się plotką, a Kraków będzie judenfrei, wolny od Żydów. Każdy, nawet najniższy stopniem funkcjonariusz SS, chciał móc o sobie powiedzieć, że tam był i widział. Nawet Unkelbach, komisarz fabryki sztućców „Postęp”, rezerwista SS, włoży dziś swój mundur podoficera i będzie chodził po getcie z patrolem. Zatem znamienity Willi Haase, posiadający rangę połową i mający swój udział w planowaniu, miał wszelkie prawo dziś się tu znaleźć.
Amon odczuwał ten swój codzienny lekki ból igłowy i był nieco zmęczony gorączkowym napięciem wczesnych godzin rannych. Ale nie myślał o tym. W tej chwili odczuwał coś w rodzaju zawodowego uniesienia. Wielkim darem Partii Narodowosocjalistycznej dla żołnierzy SS było to, że mogli brać udział w bitwie, w której nie ryzykowali żadnych obrażeń, w której mogli zasłużyć się bez komplikacji, w rodzaju tych, na jakie są narażeni żołnierze na froncie. Bezkarność psychiczną trudniej było osiągnąć. Każdy oficer SS miał przynajmniej jednego kolegę, który popełnił samobójstwo. Materiały szkoleniowe SS, napisane z myślą o zapobieganiu takim zbędnym ofiarom, piętnowały prostoduszność sądów, że skoro Żydzi nie noszą żadnej widocznej broni, to są społecznie, gospodarczo i politycznie nie uzbrojeni. Owszem, są uzbrojeni po zęby. Bądźcie twardzi jak stal, nakazywały dokumenty, żydowskie dziecko jest bowiem kulturową bombą zegarową, żydowska kobieta to biologia zdrady, a Żyd-mężczyzna to tak nieugięty wróg, że każdy Rosjanin może mu pozazdrościć.
Amon Göth był twardy jak stal. Wiedział, że jest nietykalny i na samą myśl o tym doznawał takiego podniecenia, jakie przeżywa maratończyk przed biegiem, kiedy jest pewny zwycięstwa. Amon czuł lekką pogardę dla tych oficerów, którzy pozostawiali wykonanie akcji swym żołnierzom i podoficerom. Miał wrażenie, że pod pewnym względem może to być bardziej niebezpieczne niż bezpośredni w niej udział. On pokaże, jak to trzeba robić, tak jak pokazał z Dianą Reiter. Znał już tę euforię, jaka dziś zapanuje w jego duszy, znał to rosnące zadowolenie i ochotę na wódkę już w południe – a to jeszcze nie będzie kulminacja. Pomimo tych brzydkich chmur wiedział, że to jeden z najlepszych jego dni, że kiedy zestarzeje się, młodzi z ciekawością będą wypytywać o dni jak ten.
O niecały kilometr stąd, w szpitalu rekonwalescencyjnym, dr H. również był już na nogach i w stanie dużej aktywności umysłowej. Najwyższe piętro szpitala, gdzie siedział przy swych ostatnich pacjentach, pogrążone było w ciemności. Dr H. czuł zadowolenie, że w taki oto sposób, dzięki bólowi i gorączce pacjenci ci są odizolowani od świata, od ulicy.
A na ulicy wszyscy wiedzieli, co się stało w szpitalu epidemicznym koło placu Zgody. Oddział SS pod komendą oberscharführera Alberta Hujara wszedł do szpitala, by go zamknąć, i zastał dr Rozalię Blau stojącą wśród łóżek z pacjentami chorymi na szkarlatynę i gruźlicę, których, jak powiedziała, nie wolno przenosić. Dzieci z kokluszem odesłała do domów wcześniej. Lecz przenosić chorych na szkarlatynę było zbyt niebezpiecznie, zarówno ze względu na dobro ich samych, jak i całej zbiorowości, a gruźlicy byli po prostu zbyt słabi, by wyjść.
Szkarlatyna to choroba wieku dojrzewania i wśród pacjentów dr Blau przeważały dziewczęta w wieku od dwunastu do szesnastu lat. Stojąc przed Albertem Hujarem Rozalia Blau wskazała, potwierdzając w ten sposób swoją diagnozę, na te gorączkujące dziewczęta z szeroko otwartymi oczyma.
Na to Hujar, działając z mandatu otrzymanego w poprzednim tygodniu od Amona Götha, strzelił dr Blau w głowę. Wszyscy chorzy, niezależnie od tego, czy próbowali się podnieść, czy leżeli spokojnie pogrążeni w gorączce, zginęli od ognia pistoletów maszynowych. Gdy drużyna Hujara skończyła zadanie, na górę posłano oddział Żydów, żeby zajęli się ciałami, poskładali skrwawioną pościel i spłukali ściany.
Szpital rekonwalescencyjny znajdował się w budynku przedwojennego komisariatu policji. Przez cały czas istnienia getta cale trzy piętra były zapchane chorymi. Dyrektorem był powszechnie szanowany internista, dr. B. Do 13 marca doktorzy B. i H. zredukowali liczbę pacjentów do czterech, których nie dało się ruszyć. Jednym był młody robotnik z galopującymi suchotami, drugim utalentowany muzyk ze śmiertelną chorobą nerek. Doktor H. chciał oszczędzić im ostatniego, wielkiego przerażenia przed szaleńczą salwą ognia. Jeszcze bardziej chodziło mu o niewidomego, dotkniętego wylewem starszego pana, który po operacji guza jelit był bardzo osłabiony i dotknięty kolostomią.
Personel medyczny tej placówki, łącznie z doktorem H., miał bardzo wysokie kwalifikacje. Z tego marnie wyposażonego szpitala w getcie wyjdzie pierwszy w Polsce opis choroby Weila – schorzenia szpiku kostnego – i syndromu Wolffa-Parkinsona-White’a. Ale tego dnia dr H. był pochłonięty kwestią cyjanku.
Z myślą o ewentualnym samobójstwie dr H. nabył partię kwasu cyjanowodorowego. Wiedział, że inni lekarze postąpili podobnie. Przez cały ubiegły rok w getcie szerzyła się depresja. Doktor H. też się nią zaraził. Był młody i muskularny. Lecz chyba sama historia stała się złośliwa. W najgorszych dniach możliwość zażycia cyjanku była dla niego pocieszeniem. A na obecnym etapie historii getta był to jedyny dostępny – jemu i pozostałym lekarzom – środek farmaceutyczny. Sulfonamidy nawet w przeszłości pojawiały się rzadko. Emetyki, eter, a nawet aspiryna już się skończyły. Jako jedyny lek pozostawał cyjanek.
Tego dnia, jeszcze przed piątą rano, doktora H. obudził – w jego pokoju na ulicy Wita Stwosza – hałas podjeżdżających pod mur getta ciężarówek. Wyjrzawszy przez okno, zobaczył żołnierzy Sonderkommando grupujących się nad Wisłą i zdał sobie sprawę, że przyjechali do getta na akcję. Pospieszył do szpitala. Doktor B. i personel pielęgniarski już tam byli: sprowadzali pacjentów, którzy mogli się poruszać, na dół i oddawali ich w ręce krewnych i znajomych. Gdy wszyscy, oprócz wspomnianej czwórki, opuścili już szpital, dr B. kazał pielęgniarkom iść do domu. Posłuchały wszystkie oprócz jednej, siostry przełożonej. Doktorzy B. i H., ona oraz czterech ostatnich pacjentów pozostali sami w opuszczonym szpitalu.
Czekając, B. i H. niewiele mówili. Każdy miał dostęp do cyjanku, a H. wkrótce zauważył, że myśli doktora B. także wokół niego krążą.
Tak, pozostawało samobójstwo. Lecz także eutanazja. Pomysł ten przerażał doktora H. Miał delikatną twarz, a w oczach wrażliwość. Etyka, tak mu bliska jak własne ciało, sprawiała teraz ból. Wiedział, że lekarz ze zdrowym rozsądkiem, strzykawką i niczym, co by nim pokierowało, może podliczyć wartość każdego wyboru jak listę zakupów – wstrzyknąć cyjanek czy pozostawić pacjentów ludziom z Sonderkommando. Ale wiedział też, że w tych sprawach nigdy nie można się ograniczyć do podliczania kolumny, że etyka stoi ponad algebrą i że jest bardziej od niej wyrafinowana.
Od czasu do czasu B. podchodził do okna i patrzył, czy na ulicy już się zaczęło. Kiedy wracał, jego wzrok był po lekarsku spokojny. Widać było, że myśl B. również krąży wokół możliwości wyboru, wertuje aspekty problemu tam i z powrotem jak wyświechtane kartki. Samobójstwo. Eutanazja. Kwas cyjanowodorowy. Jeden przemawiający do wyobraźni pomysł: stanąć pośród łóżek i czekać tak jak Rozalia Blau. Drugi: zaaplikować cyjanek sobie i chorym. Drugi pomysł bardziej przypadł do gustu doktorowi H. jako mniej bierny niż pierwszy. Kiedy przez ostatnie trzy noce co chwila budził się, czuł coś w rodzaju fizycznego pożądania szybkiej trucizny, jakby to miał po prostu być lek czy silny alkohol, potrzebny każdej ofierze do złagodzenia bólu ostatnich chwil.
Dla człowieka poważnego, a takim był H., pokusa ta była wystarczającym powodem, by nie brać trucizny. Jego stosunek do samobójstwa został określony już w czasach szkolnych, gdy ojciec czytał mu z Flawiusza opis masowego samobójstwa zelotów znad Morza Martwego w przeddzień najazdu Rzymian. Morał tego opisu był jednoznaczny: w śmierci nie należy szukać przytulnego schronienia. Oczywiście, zasady zasadami, a strach w szary poranek to całkiem inna rzecz. Lecz H. był człowiekiem zasad.
Do tego miał żonę. Mogli oboje znaleźć jakieś inne wyjście i on zdawał sobie z tego sprawę. Prowadziło ono kanałami, od rogu Piwnej i Krakusa. Kanały i ryzykowna ucieczka w lasy Ojcowa. Tego bał się jeszcze bardziej niż łatwej drogi, którą ofiarowywał cyjanek. Gdyby zatrzymała go granatowa policja albo Niemcy i gdyby spuścili mu spodnie, nie domyśliliby się prawdy. Doktor Lachs, wybitny chirurg plastyczny, nauczył wielu młodych krakowskich Żydów, jak bezkrwawym sposobem przedłużyć napletek. Wystarczyło na czas snu obciążać go przymocowaną do skóry butelką zawierającą stopniowo powiększaną ilość wody. Lachs twierdził, że Żydzi używali tego sposobu już w czasach prześladowań rzymskich, a intensywność działań SS w Krakowie skłoniła go do ponownego jego zastosowania w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy. Lachs przekazał tę metodę swojemu młodemu koledze, a że przyniosła ona pewien skutek, doktor H. miał jeszcze mniejsze podstawy do samobójstwa.
O świcie pielęgniarka, opanowana kobieta koło czterdziestki, przyszła do H. i złożyła poranny meldunek. Młody pacjent leży spokojnie, lecz niewidomy, z porażoną mową, jest podenerwowany. Muzyk i chory na przetokę jelit mieli ciężką noc. Niemniej jednak w szpitalu rekonwalescencyjnym panował całkowity spokój. Pacjenci sapali we śnie lub z bólu, a dr H. wyszedł na mroźny balkon nad podwórzem, by zapalić papierosa i jeszcze raz rozważyć sytuację.
W zeszłym roku H. był w starym szpitalu zakaźnym na Rękawce, SS postanowiło zamknąć ten sektor getta i przenieść szpital. Ustawili personel pod ścianą i zwlekli pacjentów po schodach na dół. H. widział, jak noga starej Reismanowej uwięzła między prętami balustrady, a ciągnący ją za drugą esesman nie zatrzymał się, by ją wyplątać, lecz ciągnął dalej, aż uwięziona kończyna pękła z wyraźnym trzaskiem. Tak się w getcie przenosiło pacjentów. Lecz w ubiegłym roku nikt nie myślał o zabijaniu z litości. Wtedy jeszcze wszyscy żywili nadzieję, że sytuacja się poprawi.
Ale nawet gdyby on i B. podjęli teraz decyzję o samobójstwie, nie można było mieć pewności, że sam zdobędzie się na to, aby podać cyjanek chorym, lub że będzie spokojnie patrzeć, jak robi to ktoś inny. W jakiś absurdalny sposób przypomniał się H. młodzieńczy dylemat: podejść czy nie podejść do dziewczyny, która się podoba? Ale podjąć decyzję to jeszcze nic. Trzeba ją jeszcze zrealizować.
Kiedy stał na balkonie, usłyszał pierwszy hałas. Dochodził ze wschodniego krańca getta. „Raus! Raus!” z megafonów, tradycyjne już kłamstwa o bagażu, w które niektórzy ciągle jeszcze chcieli wierzyć. Na pustych ulicach i wśród kamienic bez śladów życia słychać było od strony placu Zgody i od ulicy Nadwiślańskiej nieokreślony, przerażający pomruk, który doktora H. napełnił trwogą.
Potem usłyszał pierwsze strzały, na tyle głośne, że obudziły pacjentów. Po wystrzałach ostry, wzmocniony przez megafon głos odpowiadał chwilę na jakiś jękliwy kobiecy głos, i znowu strzały, a po nich inny jęk. Wysiedlanych poganiały głośniki SS, gorliwi odemani i sąsiedzi; cały ten bezsensowny żal oddalał się w przeciwległy róg getta, gdzie znajdowała się brama. H. zdał sobie sprawę, że to wszystko może obudzić nawet zapadającego na śpiączkę muzyka z niewydolnością nerek.
Gdy wrócił na oddział, spostrzegł, że wszyscy na niego patrzą, nawet muzyk. Wyczuwał bardziej niż wiedział, że zesztywnieli w łóżkach, a starzec z kolostomią krzyknął, napinając mięśnie.
Ktoś zawołał:
– Panie doktorze, panie doktorze!
– Proszę! – odpowiedział H., co miało znaczyć: „Jestem tu, a oni są jeszcze daleko”.
Popatrzył na doktora B., który zmrużył oczy, gdy odgłosy eksmisji na nowo wybuchły o trzy ulice dalej. Doktor B. skinął głową, podszedł do małej, zamkniętej na klucz skrzynki na lekarstwa na końcu sali i wrócił z butelką kwasu cyjanowodorowego. Po chwili H. stanął u boku kolegi. Mógł się nie ruszać i zostawić dzieło doktorowi B. Sądził, że ma on dość siły, by dokonać czynu samodzielnie, bez aprobaty kolegów. Ale doktor H. uważał, że nie wypada w takiej sytuacji stać na boku, nie wypada nie wziąć na siebie części brzemienia. Wprawdzie dr H. był młodszy od B., ale był związany z Uniwersytetem Jagiellońskim, był specjalistą, był myślicielem. Chciał tymi atutami wesprzeć kolegę.
– Cóż – powiedział B., pokazując i zaraz chowając butelkę.
Słowo to niemal całkowicie zagłuszył krzyk jakiejś kobiety i krzykliwe rozkazy z drugiego końca Józefińskiej. B. wezwał pielęgniarkę.
– Proszę podać każdemu pacjentowi po czterdzieści kropli z wodą.
– Czterdzieści kropli – powtórzyła. Wiedziała, co to za lekarstwo.
– Tak jest – potwierdził B.
H. również spojrzał na nią. Chciał powiedzieć: Jestem już silny i mógłbym zrobić to sam, ale to by ich zaniepokoiło. Każdy pacjent wie, że pielęgniarki roznoszą leki.
Gdy przygotowywała miksturę, H. przeszedł wzdłuż łóżek i położył dłoń na ręce staruszka.
– Mam coś, co panu pomoże, panie Romanie – powiedział.
Ze zdumieniem wyczuł przez skórę całą historię starca. W sekundzie zobaczył wszystko. Oto południowa Polska za czasów Franciszka Józefa. Oto Kraków – słodkie miasto, ten mały Wiedeń, perła nad Wisłą. I młody Roman, pożeracz kobiecych serc, ubrany w austriacki mundur. Wybierający się w góry na wiosenne manewry. Znowu w Krakowie, w tym mieście koronek i cukierni, uprawiający w Rynku Głównym czekoladową żołnierkę z dziewczętami z Kazimierza. Wchodzący z dziewczyną na Kopiec Kościuszki i kradnący jej pocałunek w zaroślach. Jak świat mógł tak się zmienić w ciągu jednego dorosłego życia? – pytał w starym Romanie młodzieniec. Od Franciszka Józefa do podoficera, który ma władzę pozbawić życia Rozalię Blau i dziewczęta chore na szkarlatynę?
– Proszę, panie Romanie – powiedział lekarz, chcąc by starzec odprężył się.
Doktor H. sądził, że Sonderkommando znajdzie się tutaj w ciągu godziny. Czuł potrzebę dopuszczenia pana Romana do tajemnicy, ale zwalczył ją. Doktor B. nie oszczędzał na dawce. Kilka sekund bezdechu nie będzie dla starego Romana nowym ani nieznośnym uczuciem.
Kiedy pielęgniarka przyniosła cztery kieliszki z lekarstwem, nikt jej nawet nie zapytał, co im daje. H. nigdy się nie dowie, czy ktoś z nich się domyślał. Odwrócił się i spojrzał na zegarek. Obawiał się, że gdy wypiją, zacznie się hałas, coś gorszego niż normalne szpitalne stękanie i chrząkanie. Słyszał, jak pielęgniarka mówi: „To dla pana”. Usłyszał odgłos wciąganego do płuc powietrza. Nie wiedział, czy to pacjent, czy pielęgniarka. Ta kobieta była w tym wszystkim prawdziwą bohaterką.
Kiedy znów spojrzał, pielęgniarka budziła pacjenta z chorymi nerkami, sennego muzyka, i wręczyła mu kieliszek. Z drugiej strony sali patrzył B. Był w czystym, białym kitlu. H. podszedł do starego Romana i zbadał mu puls. Nic nie wyczuł. Na drugim końcu sali, w łóżku muzyk zmuszał się do przełknięcia mikstury o zapachu migdałów.
Wszystko poszło tak spokojnie, jak chciał H. Ich usta były rozwarte, ale nie przesadnie, oczy błyszczące i obojętne, głowy odrzucone w tył, szczęki sterczące ku sufitowi. H. patrzył na nich z taką zazdrością, z jaką każdy mieszkaniec getta patrzyłby na tych, którzy uciekli.