XX

W dwa dni po wi­zy­cie sze­fów fa­bryk w Pła­szo­wie Schin­dler po­ka­zał się w tym­cza­so­wym biu­rze Götha w Kra­ko­wie, przy­no­sząc upo­mi­nek w po­sta­ci bu­tel­ki ko­nia­ku. Wia­do­mość o za­bój­stwie Dia­ny Re­iter do­tar­ła już do biur „Ema­lii” i na­le­ża­ła do tych czyn­ni­ków, któ­re utwier­dzi­ły Oska­ra w za­mia­rze trzy­ma­nia swej fa­bry­ki z dala od Pła­szo­wa.

Dwóch po­tęż­nych męż­czyzn sie­dzia­ło te­raz na­prze­ciw sie­bie i pa­no­wa­ło mię­dzy nimi pew­ne wza­jem­ne zro­zu­mie­nie, tak jak w krót­ko­trwa­łym kon­tak­cie Amo­na z Dia­ną Re­iter. Zda­wa­li so­bie mia­no­wi­cie spra­wę, że obaj są w Kra­ko­wie po to, by zbić ma­ją­tek, i że w związ­ku z tym Oskar bę­dzie pła­cił Amo­no­wi za przy­słu­gi. W tym wzglę­dzie Oskar i ko­men­dant ro­zu­mie­li się do­sko­na­le. Oskar miał w so­bie coś z ko­mi­wo­ja­że­ra: po­tra­fił trak­to­wać lu­dzi, któ­ry­mi się brzy­dził, jak po­krew­ne du­sze, a Amo­na uda mu się zwieść tak da­le­ce, że ten za­wsze bę­dzie uwa­żał Oska­ra za przy­ja­cie­la.

Lecz ze świa­dectw Ster­na, jak rów­nież in­nych osób, wy­ni­ka nie­zbi­cie, że Oskar od po­cząt­ku czuł wstręt do Götha jako do czło­wie­ka, któ­ry trak­tu­je swój za­wód mor­der­cy z ta­kim spo­ko­jem, jak urzęd­nik swo­je biu­ro. Oskar roz­ma­wiał z Amo­nem-ad­mi­ni­stra­to­rem, z Amo­nem-spe­ku­lan­tem, ale przez cały czas wie­dział, że dzie­więć dzie­sią­tych psy­chi­ki ko­men­dan­ta leży poza sfe­rą nor­mal­nych ludz­kich od­ru­chów. In­te­re­sy i sto­sun­ki to­wa­rzy­skie Oska­ra z Amo­nem szły tak do­brze, że ktoś mógł­by się po­ku­sić o przy­pusz­cze­nie, iż Oskar w pe­wien spo­sób i wbrew so­bie fa­scy­no­wał się złem tego czło­wie­ka. Lecz nikt, kto znał Oska­ra wte­dy, a tak­że póź­niej, nie do­strzegł śla­dów ta­kie­go za­uro­cze­nia. Oskar gar­dził Göthem, po pro­stu i z prze­ko­na­niem. Jego po­gar­da bę­dzie ro­sła bez mia­ry, a jego ka­rie­ra sta­nie się tego do­bit­nym do­wo­dem. Nie­mniej jed­nak trud­no po­wstrzy­mać się od re­flek­sji, że Amon był czar­ną od­mia­ną Oska­ra, po­my­lo­nym, fa­na­tycz­nym ka­tem, ja­kim Oskar, za spra­wą ja­kiejś nie­szczę­snej zmia­ny ról, mógł­by się stać.

Przy bu­tel­ce ko­nia­ku Oskar tłu­ma­czył Amo­no­wi, dla­cze­go nie może się prze­nieść do Pła­szo­wa. Fa­bry­ka jest zbyt duża, żeby ją prze­no­sić. Ow­szem, sły­szał, że jego przy­ja­ciel Ma­dritsch za­mie­rza prze­nieść swo­ich Ży­dów do obo­zu, ale ma­szy­ny Ma­drit­scha są ła­twe do trans­por­tu – w koń­cu to tyl­ko tro­chę ma­szyn do szy­cia. Z prze­no­si­na­mi cięż­kich pras do me­ta­lu to cał­kiem inna spra­wa. Każ­da z nich, jak to skom­pli­ko­wa­ne ma­szy­ny mają w zwy­cza­ju, ma ja­kieś wła­sne ka­pry­sy. Jego wy­kwa­li­fi­ko­wa­ni ro­bot­ni­cy przy­zwy­cza­ili się do tych ka­pry­sów. Ale za­in­sta­lo­wa­ne w no­wej hali ma­szy­ny ob­ja­wią cały ze­staw no­wych dzi­wactw. Będą opóź­nie­nia, a okres roz­ru­chu zaj­mie na pew­no wię­cej cza­su niż jego dro­gie­mu ko­le­dze Ju­liu­so­wi Ma­drit­scho­wi. Herr Unter­sturm­füh­rer ro­zu­mie, że ma­jąc do re­ali­za­cji waż­ne kon­trak­ty wo­jen­ne, DEF nie może so­bie po­zwo­lić na ta­kie opóź­nie­nia. Herr Beck­mann, któ­ry ma po­dob­ne pro­ble­my, po­zby­wa się wszyst­kich Ży­dów ze swe­go za­kła­du „Ko­ro­na”. Chce unik­nąć za­mie­sza­nia z prze­mar­sza­mi Ży­dów z Pła­szo­wa do fa­bry­ki rano i z fa­bry­ki do Pła­szo­wa wie­czo­rem. Ale on, Schin­dler, ma o kil­ka­set wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych ro­bot­ni­ków ży­dow­skich wię­cej niż Beck­mann. Gdy­by się ich po­zbył, na ich miej­sce trze­ba by przy­uczyć Po­la­ków i znów był­by prze­stój w pro­duk­cji, i to jesz­cze więk­szy, niż gdy­by przy­jął atrak­cyj­ną pro­po­zy­cję Götha i prze­pro­wa­dził się z za­kła­dem do Pła­szo­wa.

Amon w skry­to­ści du­cha przy­pusz­czał, że Oskar oba­wia się, iż prze­nie­sie­nie do Pła­szo­wa ude­rzy w jego ko­rzyst­ne ukła­dzi­ki, ja­kie wy­ro­bił so­bie w Kra­ko­wie. Ko­men­dant po­spie­szył więc z za­pew­nie­niem, że nie bę­dzie żad­nej in­ge­ren­cji w za­rzą­dza­nie za­kła­dem.

– Mar­twią mnie wy­łącz­nie pro­ble­my pro­duk­cyj­ne – od­rzekł Schin­dler z miną świę­tosz­ka. I do­dał, że nie chciał­by spra­wiać ko­men­dan­to­wi kło­po­tów i że bę­dzie wdzięcz­ny, a In­spek­to­rat Uzbro­je­nia też z pew­no­ścią to do­ce­ni, je­śli DEF bę­dzie mo­gła po­zo­stać na obec­nym miej­scu.

Wśród lu­dzi po­kro­ju Amo­na i Oska­ra sło­wo „wdzięcz­ność” nie mia­ło zna­cze­nia abs­trak­cyj­ne­go. Wdzięcz­ność to za­pła­ta. Wdzięcz­ność to al­ko­hol i dia­men­ty.

– Ro­zu­miem pań­skie trud­no­ści, Herr Schin­dler – oświad­czył Amon. – Gdy tyl­ko get­to zo­sta­nie zli­kwi­do­wa­ne, chęt­nie do­star­czę straż­ni­ków do eskor­to­wa­nia pań­skich pra­cow­ni­ków z Pła­szo­wa na Za­bło­cie.

Pew­ne­go dnia, po po­łu­dniu, przy­szedł na Za­bło­cie, wy­sła­ny służ­bo­wo przez za­kła­dy „Po­stęp”, Iza­ak Stern. Za­stał Oska­ra przy­gnę­bio­ne­go i wy­czuł w nim nie­bez­piecz­ne uczu­cie nie­mo­cy. Klo­now­ska wnio­sła kawę, któ­rą Herr Di­rek­tor wy­pił jak za­wsze z do­dat­kiem ko­nia­ku. Kie­dy Klo­now­ska wy­szła, Oskar po­wie­dział Ster­no­wi, że znów był w Pła­szo­wie. Pod pre­tek­stem obej­rze­nia te­re­nu chciał wy­son­do­wać, kie­dy obóz bę­dzie go­to­wy na przy­ję­cie get­to­men­schów.

– Zro­bi­łem parę ob­li­czeń – po­wie­dział Oskar.

Po­li­czył ta­ra­so­wo po­ło­żo­ne ba­ra­ki na zbo­czu od stro­ny Kra­ko­wa i do­szedł do wnio­sku, że je­śli Amon bę­dzie chciał wpa­ko­wać do każ­de­go po dwie­ście ko­biet, a jest to bar­dzo praw­do­po­dob­ne, to w gór­nym sek­to­rze wy­star­czy miej­sca na ja­kieś sześć ty­się­cy ko­biet. Sek­tor mę­ski, po­ło­żo­ny po­ni­żej, nie ma tylu ukoń­czo­nych bu­dyn­ków, ale bio­rąc pod uwa­gę do­tych­cza­so­we tem­po, do­koń­cze­nie ich bu­do­wy to kwe­stia dni.

– Wszy­scy w fa­bry­ce wie­dzą, co się sta­nie – po­wie­dział Oskar. – Nie ma sen­su trzy­mać tu noc­nej zmia­ny, bo po­tem nie bę­dzie już get­ta, do któ­re­go moż­na by wró­cić. Mogę im tyl­ko po­wie­dzieć – mó­wił pi­jąc dru­gą lamp­kę ko­nia­ku – żeby nie pró­bo­wa­li się cho­wać, je­śli nie mają pew­ne­go miej­sca.

Sły­szał, że pla­nu­je się do­kład­ne prze­szu­ka­nie ca­łe­go get­ta po li­kwi­da­cji. Spraw­dzą każ­dą dziu­rę w ścia­nie, pod­nio­są każ­dy chod­nik na stry­chu, od­kry­ją każ­dy za­ka­ma­rek, przej­rzą każ­dą piw­ni­cę.

– Mogę im tyl­ko po­wie­dzieć, żeby nie sta­wia­li opo­ru.

Tak się dziw­nie sta­ło, że to Stern, je­den z obiek­tów nad­cho­dzą­cej ak­cji, po­cie­szał dy­rek­to­ra Schin­dle­ra, jej świad­ka je­dy­nie. Tro­ska Oska­ra o ży­dow­skich ro­bot­ni­ków roz­my­wa­ła się, sta­wa­ła w cie­niu więk­szej tra­ge­dii, jaką mia­ła być li­kwi­da­cja get­ta. Pła­szów to miej­sce pra­cy, mó­wił Stern, więc bę­dzie tam moż­na prze­żyć. To nie Beł­żec, gdzie pro­du­ku­ją śmierć tak, jak Hen­ry Ford pro­du­ku­je sa­mo­cho­dy. To po­ni­ża­ją­ce stać w ko­lej­ce do Pła­szo­wa, ale to jesz­cze nie ko­niec wszyst­kie­go. Kie­dy Stern skoń­czył go prze­ko­ny­wać, Oskar wło­żył oba kciu­ki pod sko­śną kra­wędź bla­tu biur­ka i przez chwi­lę spra­wiał wra­że­nie, że chce go wy­rwać.

– Wie pan, Stern, to wszyst­ko, cho­le­ra, za mało.

– Nie – sprze­ci­wił się Stern. – Nie moż­na tego zmie­nić.

I da­lej ar­gu­men­to­wał, cy­to­wał, dzie­lił włos na czwo­ro, a sam był prze­ra­żo­ny. Oskar bo­wiem naj­wy­raź­niej prze­cho­dził kry­zys. Stern zaś wie­dział, że je­śli Oskar stra­ci na­dzie­ję, wszy­scy Ży­dzi z „Ema­lii” zo­sta­ną zwol­nie­ni, bo Oskar bę­dzie chciał umyć ręce od tego brud­ne­go in­te­re­su.

– Przyj­dzie czas, że da się coś zro­bić – za­pew­nił Stern. – Ale jesz­cze nie te­raz.

Po­rzu­ca­jąc za­miar ze­rwa­nia bla­tu z biur­ka, Oskar usiadł głę­biej na krze­śle i trwał w swo­im przy­gnę­bie­niu.

– Zna pan tego Amo­na Götha – po­wie­dział. – Ma dużo uro­ku. Mógł­by tu te­raz przyjść i za­uro­czyć pana. Ale to sza­le­niec.


W ostat­ni dzień get­ta – a był to sza­bat, 13 mar­ca 1943 r. – tuż przed świ­tem Amon Göth przy­był na plac Zgo­dy. Ni­skie chmu­ry nie po­zwa­la­ły wy­raź­nie od­róż­nić dnia od nocy. Spo­strzegł, że żoł­nie­rze Son­der­kom­man­do już są, sto­ją na zmar­z­nię­tej zie­mi zie­leń­ca na środ­ku pla­cu, palą pa­pie­ro­sy i śmie­ją się ci­cho, utrzy­mu­jąc swą obec­ność w se­kre­cie przed miesz­kań­ca­mi get­ta, śpią­cy­mi w ulicz­kach za ap­te­ką Pan­kie­wi­cza. Uli­ce, któ­ry­mi po­ja­dą, były pu­ste jak na ma­kie­cie mia­sta. W brud­nych pry­zmach w rynsz­to­kach i pod ścia­na­mi le­ża­ły reszt­ki śnie­gu. Bez więk­sze­go ry­zy­ka moż­na przy­pusz­czać, że sen­ty­men­tal­ny Göth czuł się jak oj­ciec, gdy pa­trzył na tę układ­ną sce­nę, na tych mło­dych żoł­nie­rzy, to­wa­rzy­szy bro­ni, sto­ją­cych przed ak­cją na środ­ku pla­cu.

Amon po­cią­gnął łyk ko­nia­ku. Cze­kał na sturm­ban­n­füh­re­ra Wil­hel­ma Ha­ase, któ­ry miał pa­no­wać nad stra­te­gią, lecz nie tak­ty­ką, dzi­siej­szej Ak­tion. Dziś zo­sta­nie opróż­nio­ne Get­to A, od pla­cu Zgo­dy na za­chód, naj­więk­szy sek­tor get­ta, ten, któ­ry jest za­miesz­ka­ny przez wszyst­kich pra­cu­ją­cych (zdro­wych, ma­ją­cych na­dzie­ję, my­ślą­cych) Ży­dów. Get­to B, mały ob­szar kil­ku ulic na wschod­nim krań­cu get­ta, za­miesz­ka­ny przez nie­zdol­nych do pra­cy, bę­dzie oczysz­czo­ny w nocy lub ju­tro. Ci są prze­zna­cze­ni do tego bar­dzo roz­bu­do­wa­ne­go obo­zu za­gła­dy ko­men­dan­ta Ru­dol­fa Hos­sa w Oświę­ci­miu. Get­to B to bę­dzie pro­sta, uczci­wa ro­bo­ta. Get­to A to dresz­czyk emo­cji.

Każ­dy chciał tu dziś być, bo dzień ten przej­dzie do hi­sto­rii. Od po­nad sied­miu wie­ków ist­niał ży­dow­ski Kra­ków, a dziś wie­czo­rem – a naj­póź­niej ju­tro rano – te sie­dem wie­ków sta­nie się plot­ką, a Kra­ków bę­dzie ju­den­frei, wol­ny od Ży­dów. Każ­dy, na­wet naj­niż­szy stop­niem funk­cjo­na­riusz SS, chciał móc o so­bie po­wie­dzieć, że tam był i wi­dział. Na­wet Unkel­bach, ko­mi­sarz fa­bry­ki sztuć­ców „Po­stęp”, re­zer­wi­sta SS, wło­ży dziś swój mun­dur pod­ofi­ce­ra i bę­dzie cho­dził po get­cie z pa­tro­lem. Za­tem zna­mie­ni­ty Wil­li Ha­ase, po­sia­da­ją­cy ran­gę po­ło­wą i ma­ją­cy swój udział w pla­no­wa­niu, miał wszel­kie pra­wo dziś się tu zna­leźć.

Amon od­czu­wał ten swój co­dzien­ny lek­ki ból igło­wy i był nie­co zmę­czo­ny go­rącz­ko­wym na­pię­ciem wcze­snych go­dzin ran­nych. Ale nie my­ślał o tym. W tej chwi­li od­czu­wał coś w ro­dza­ju za­wo­do­we­go unie­sie­nia. Wiel­kim da­rem Par­tii Na­ro­do­wo­so­cja­li­stycz­nej dla żoł­nie­rzy SS było to, że mo­gli brać udział w bi­twie, w któ­rej nie ry­zy­ko­wa­li żad­nych ob­ra­żeń, w któ­rej mo­gli za­słu­żyć się bez kom­pli­ka­cji, w ro­dza­ju tych, na ja­kie są na­ra­że­ni żoł­nie­rze na fron­cie. Bez­kar­ność psy­chicz­ną trud­niej było osią­gnąć. Każ­dy ofi­cer SS miał przy­naj­mniej jed­ne­go ko­le­gę, któ­ry po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. Ma­te­ria­ły szko­le­nio­we SS, na­pi­sa­ne z my­ślą o za­po­bie­ga­niu ta­kim zbęd­nym ofia­rom, pięt­no­wa­ły pro­sto­dusz­ność są­dów, że sko­ro Ży­dzi nie no­szą żad­nej wi­docz­nej bro­ni, to są spo­łecz­nie, go­spo­dar­czo i po­li­tycz­nie nie uzbro­je­ni. Ow­szem, są uzbro­je­ni po zęby. Bądź­cie twar­dzi jak stal, na­ka­zy­wa­ły do­ku­men­ty, ży­dow­skie dziec­ko jest bo­wiem kul­tu­ro­wą bom­bą ze­ga­ro­wą, ży­dow­ska ko­bie­ta to bio­lo­gia zdra­dy, a Żyd-męż­czy­zna to tak nie­ugię­ty wróg, że każ­dy Ro­sja­nin może mu po­zaz­dro­ścić.

Amon Göth był twar­dy jak stal. Wie­dział, że jest nie­ty­kal­ny i na samą myśl o tym do­zna­wał ta­kie­go pod­nie­ce­nia, ja­kie prze­ży­wa ma­ra­toń­czyk przed bie­giem, kie­dy jest pew­ny zwy­cię­stwa. Amon czuł lek­ką po­gar­dę dla tych ofi­ce­rów, któ­rzy po­zo­sta­wia­li wy­ko­na­nie ak­cji swym żoł­nie­rzom i pod­ofi­ce­rom. Miał wra­że­nie, że pod pew­nym wzglę­dem może to być bar­dziej nie­bez­piecz­ne niż bez­po­śred­ni w niej udział. On po­ka­że, jak to trze­ba ro­bić, tak jak po­ka­zał z Dia­ną Re­iter. Znał już tę eu­fo­rię, jaka dziś za­pa­nu­je w jego du­szy, znał to ro­sną­ce za­do­wo­le­nie i ocho­tę na wód­kę już w po­łu­dnie – a to jesz­cze nie bę­dzie kul­mi­na­cja. Po­mi­mo tych brzyd­kich chmur wie­dział, że to je­den z naj­lep­szych jego dni, że kie­dy ze­sta­rze­je się, mło­dzi z cie­ka­wo­ścią będą wy­py­ty­wać o dni jak ten.

O nie­ca­ły ki­lo­metr stąd, w szpi­ta­lu re­kon­wa­le­scen­cyj­nym, dr H. rów­nież był już na no­gach i w sta­nie du­żej ak­tyw­no­ści umy­sło­wej. Naj­wyż­sze pię­tro szpi­ta­la, gdzie sie­dział przy swych ostat­nich pa­cjen­tach, po­grą­żo­ne było w ciem­no­ści. Dr H. czuł za­do­wo­le­nie, że w taki oto spo­sób, dzię­ki bó­lo­wi i go­rącz­ce pa­cjen­ci ci są od­izo­lo­wa­ni od świa­ta, od uli­cy.

A na uli­cy wszy­scy wie­dzie­li, co się sta­ło w szpi­ta­lu epi­de­micz­nym koło pla­cu Zgo­dy. Od­dział SS pod ko­men­dą obe­rschar­füh­re­ra Al­ber­ta Hu­ja­ra wszedł do szpi­ta­la, by go za­mknąć, i za­stał dr Ro­za­lię Blau sto­ją­cą wśród łó­żek z pa­cjen­ta­mi cho­ry­mi na szkar­la­ty­nę i gruź­li­cę, któ­rych, jak po­wie­dzia­ła, nie wol­no prze­no­sić. Dzie­ci z ko­klu­szem ode­sła­ła do do­mów wcze­śniej. Lecz prze­no­sić cho­rych na szkar­la­ty­nę było zbyt nie­bez­piecz­nie, za­rów­no ze wzglę­du na do­bro ich sa­mych, jak i ca­łej zbio­ro­wo­ści, a gruź­li­cy byli po pro­stu zbyt sła­bi, by wyjść.

Szkar­la­ty­na to cho­ro­ba wie­ku doj­rze­wa­nia i wśród pa­cjen­tów dr Blau prze­wa­ża­ły dziew­czę­ta w wie­ku od dwu­na­stu do szes­na­stu lat. Sto­jąc przed Al­ber­tem Hu­ja­rem Ro­za­lia Blau wska­za­ła, po­twier­dza­jąc w ten spo­sób swo­ją dia­gno­zę, na te go­rącz­ku­ją­ce dziew­czę­ta z sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma.

Na to Hu­jar, dzia­ła­jąc z man­da­tu otrzy­ma­ne­go w po­przed­nim ty­go­dniu od Amo­na Götha, strze­lił dr Blau w gło­wę. Wszy­scy cho­rzy, nie­za­leż­nie od tego, czy pró­bo­wa­li się pod­nieść, czy le­że­li spo­koj­nie po­grą­że­ni w go­rącz­ce, zgi­nę­li od ognia pi­sto­le­tów ma­szy­no­wych. Gdy dru­ży­na Hu­ja­ra skoń­czy­ła za­da­nie, na górę po­sła­no od­dział Ży­dów, żeby za­ję­li się cia­ła­mi, po­skła­da­li skrwa­wio­ną po­ściel i spłu­ka­li ścia­ny.

Szpi­tal re­kon­wa­le­scen­cyj­ny znaj­do­wał się w bu­dyn­ku przed­wo­jen­ne­go ko­mi­sa­ria­tu po­li­cji. Przez cały czas ist­nie­nia get­ta cale trzy pię­tra były za­pcha­ne cho­ry­mi. Dy­rek­to­rem był po­wszech­nie sza­no­wa­ny in­ter­ni­sta, dr. B. Do 13 mar­ca dok­to­rzy B. i H. zre­du­ko­wa­li licz­bę pa­cjen­tów do czte­rech, któ­rych nie dało się ru­szyć. Jed­nym był mło­dy ro­bot­nik z ga­lo­pu­ją­cy­mi su­cho­ta­mi, dru­gim uta­len­to­wa­ny mu­zyk ze śmier­tel­ną cho­ro­bą ne­rek. Dok­tor H. chciał oszczę­dzić im ostat­nie­go, wiel­kie­go prze­ra­że­nia przed sza­leń­czą sal­wą ognia. Jesz­cze bar­dziej cho­dzi­ło mu o nie­wi­do­me­go, do­tknię­te­go wy­le­wem star­sze­go pana, któ­ry po ope­ra­cji guza je­lit był bar­dzo osła­bio­ny i do­tknię­ty ko­lo­sto­mią.

Per­so­nel me­dycz­ny tej pla­ców­ki, łącz­nie z dok­to­rem H., miał bar­dzo wy­so­kie kwa­li­fi­ka­cje. Z tego mar­nie wy­po­sa­żo­ne­go szpi­ta­la w get­cie wyj­dzie pierw­szy w Pol­sce opis cho­ro­by We­ila – scho­rze­nia szpi­ku kost­ne­go – i syn­dro­mu Wolf­fa-Par­kin­so­na-Whi­te’a. Ale tego dnia dr H. był po­chło­nię­ty kwe­stią cy­jan­ku.

Z my­ślą o ewen­tu­al­nym sa­mo­bój­stwie dr H. na­był par­tię kwa­su cy­ja­no­wo­do­ro­we­go. Wie­dział, że inni le­ka­rze po­stą­pi­li po­dob­nie. Przez cały ubie­gły rok w get­cie sze­rzy­ła się de­pre­sja. Dok­tor H. też się nią za­ra­ził. Był mło­dy i mu­sku­lar­ny. Lecz chy­ba sama hi­sto­ria sta­ła się zło­śli­wa. W naj­gor­szych dniach moż­li­wość za­ży­cia cy­jan­ku była dla nie­go po­cie­sze­niem. A na obec­nym eta­pie hi­sto­rii get­ta był to je­dy­ny do­stęp­ny – jemu i po­zo­sta­łym le­ka­rzom – śro­dek far­ma­ceu­tycz­ny. Sul­fo­na­mi­dy na­wet w prze­szło­ści po­ja­wia­ły się rzad­ko. Eme­ty­ki, eter, a na­wet aspi­ry­na już się skoń­czy­ły. Jako je­dy­ny lek po­zo­sta­wał cy­ja­nek.

Tego dnia, jesz­cze przed pią­tą rano, dok­to­ra H. obu­dził – w jego po­ko­ju na uli­cy Wita Stwo­sza – ha­łas pod­jeż­dża­ją­cych pod mur get­ta cię­ża­ró­wek. Wyj­rzaw­szy przez okno, zo­ba­czył żoł­nie­rzy Son­der­kom­man­do gru­pu­ją­cych się nad Wi­słą i zdał so­bie spra­wę, że przy­je­cha­li do get­ta na ak­cję. Po­spie­szył do szpi­ta­la. Dok­tor B. i per­so­nel pie­lę­gniar­ski już tam byli: spro­wa­dza­li pa­cjen­tów, któ­rzy mo­gli się po­ru­szać, na dół i od­da­wa­li ich w ręce krew­nych i zna­jo­mych. Gdy wszy­scy, oprócz wspo­mnia­nej czwór­ki, opu­ści­li już szpi­tal, dr B. ka­zał pie­lę­gniar­kom iść do domu. Po­słu­cha­ły wszyst­kie oprócz jed­nej, sio­stry prze­ło­żo­nej. Dok­to­rzy B. i H., ona oraz czte­rech ostat­nich pa­cjen­tów po­zo­sta­li sami w opusz­czo­nym szpi­ta­lu.

Cze­ka­jąc, B. i H. nie­wie­le mó­wi­li. Każ­dy miał do­stęp do cy­jan­ku, a H. wkrót­ce za­uwa­żył, że my­śli dok­to­ra B. tak­że wo­kół nie­go krą­żą.

Tak, po­zo­sta­wa­ło sa­mo­bój­stwo. Lecz tak­że eu­ta­na­zja. Po­mysł ten prze­ra­żał dok­to­ra H. Miał de­li­kat­ną twarz, a w oczach wraż­li­wość. Ety­ka, tak mu bli­ska jak wła­sne cia­ło, spra­wia­ła te­raz ból. Wie­dział, że le­karz ze zdro­wym roz­sąd­kiem, strzy­kaw­ką i ni­czym, co by nim po­kie­ro­wa­ło, może pod­li­czyć war­tość każ­de­go wy­bo­ru jak li­stę za­ku­pów – wstrzyk­nąć cy­ja­nek czy po­zo­sta­wić pa­cjen­tów lu­dziom z Son­der­kom­man­do. Ale wie­dział też, że w tych spra­wach ni­g­dy nie moż­na się ogra­ni­czyć do pod­li­cza­nia ko­lum­ny, że ety­ka stoi po­nad al­ge­brą i że jest bar­dziej od niej wy­ra­fi­no­wa­na.

Od cza­su do cza­su B. pod­cho­dził do okna i pa­trzył, czy na uli­cy już się za­czę­ło. Kie­dy wra­cał, jego wzrok był po le­kar­sku spo­koj­ny. Wi­dać było, że myśl B. rów­nież krą­ży wo­kół moż­li­wo­ści wy­bo­ru, wer­tu­je aspek­ty pro­ble­mu tam i z po­wro­tem jak wy­świech­ta­ne kart­ki. Sa­mo­bój­stwo. Eu­ta­na­zja. Kwas cy­ja­no­wo­do­ro­wy. Je­den prze­ma­wia­ją­cy do wy­obraź­ni po­mysł: sta­nąć po­śród łó­żek i cze­kać tak jak Ro­za­lia Blau. Dru­gi: za­apli­ko­wać cy­ja­nek so­bie i cho­rym. Dru­gi po­mysł bar­dziej przy­padł do gu­stu dok­to­ro­wi H. jako mniej bier­ny niż pierw­szy. Kie­dy przez ostat­nie trzy noce co chwi­la bu­dził się, czuł coś w ro­dza­ju fi­zycz­ne­go po­żą­da­nia szyb­kiej tru­ci­zny, jak­by to miał po pro­stu być lek czy sil­ny al­ko­hol, po­trzeb­ny każ­dej ofie­rze do zła­go­dze­nia bólu ostat­nich chwil.

Dla czło­wie­ka po­waż­ne­go, a ta­kim był H., po­ku­sa ta była wy­star­cza­ją­cym po­wo­dem, by nie brać tru­ci­zny. Jego sto­su­nek do sa­mo­bój­stwa zo­stał okre­ślo­ny już w cza­sach szkol­nych, gdy oj­ciec czy­tał mu z Fla­wiu­sza opis ma­so­we­go sa­mo­bój­stwa ze­lo­tów znad Mo­rza Mar­twe­go w przed­dzień na­jaz­du Rzy­mian. Mo­rał tego opi­su był jed­no­znacz­ny: w śmier­ci nie na­le­ży szu­kać przy­tul­ne­go schro­nie­nia. Oczy­wi­ście, za­sa­dy za­sa­da­mi, a strach w sza­ry po­ra­nek to cał­kiem inna rzecz. Lecz H. był czło­wie­kiem za­sad.

Do tego miał żonę. Mo­gli obo­je zna­leźć ja­kieś inne wyj­ście i on zda­wał so­bie z tego spra­wę. Pro­wa­dzi­ło ono ka­na­ła­mi, od rogu Piw­nej i Kra­ku­sa. Ka­na­ły i ry­zy­kow­na uciecz­ka w lasy Oj­co­wa. Tego bał się jesz­cze bar­dziej niż ła­twej dro­gi, któ­rą ofia­ro­wy­wał cy­ja­nek. Gdy­by za­trzy­ma­ła go gra­na­to­wa po­li­cja albo Niem­cy i gdy­by spu­ści­li mu spodnie, nie do­my­śli­li­by się praw­dy. Dok­tor Lachs, wy­bit­ny chi­rurg pla­stycz­ny, na­uczył wie­lu mło­dych kra­kow­skich Ży­dów, jak bez­kr­wa­wym spo­so­bem prze­dłu­żyć na­ple­tek. Wy­star­czy­ło na czas snu ob­cią­żać go przy­mo­co­wa­ną do skó­ry bu­tel­ką za­wie­ra­ją­cą stop­nio­wo po­więk­sza­ną ilość wody. Lachs twier­dził, że Ży­dzi uży­wa­li tego spo­so­bu już w cza­sach prze­śla­do­wań rzym­skich, a in­ten­syw­ność dzia­łań SS w Kra­ko­wie skło­ni­ła go do po­now­ne­go jego za­sto­so­wa­nia w cią­gu ostat­nich osiem­na­stu mie­się­cy. Lachs prze­ka­zał tę me­to­dę swo­je­mu mło­de­mu ko­le­dze, a że przy­nio­sła ona pe­wien sku­tek, dok­tor H. miał jesz­cze mniej­sze pod­sta­wy do sa­mo­bój­stwa.

O świ­cie pie­lę­gniar­ka, opa­no­wa­na ko­bie­ta koło czter­dziest­ki, przy­szła do H. i zło­ży­ła po­ran­ny mel­du­nek. Mło­dy pa­cjent leży spo­koj­nie, lecz nie­wi­do­my, z po­ra­żo­ną mową, jest po­de­ner­wo­wa­ny. Mu­zyk i cho­ry na prze­to­kę je­lit mie­li cięż­ką noc. Nie­mniej jed­nak w szpi­ta­lu re­kon­wa­le­scen­cyj­nym pa­no­wał cał­ko­wi­ty spo­kój. Pa­cjen­ci sa­pa­li we śnie lub z bólu, a dr H. wy­szedł na mroź­ny bal­kon nad po­dwó­rzem, by za­pa­lić pa­pie­ro­sa i jesz­cze raz roz­wa­żyć sy­tu­ację.

W ze­szłym roku H. był w sta­rym szpi­ta­lu za­kaź­nym na Rę­kaw­ce, SS po­sta­no­wi­ło za­mknąć ten sek­tor get­ta i prze­nieść szpi­tal. Usta­wi­li per­so­nel pod ścia­ną i zwle­kli pa­cjen­tów po scho­dach na dół. H. wi­dział, jak noga sta­rej Re­isma­no­wej uwię­zła mię­dzy prę­ta­mi ba­lu­stra­dy, a cią­gną­cy ją za dru­gą es­es­man nie za­trzy­mał się, by ją wy­plą­tać, lecz cią­gnął da­lej, aż uwię­zio­na koń­czy­na pę­kła z wy­raź­nym trza­skiem. Tak się w get­cie prze­no­si­ło pa­cjen­tów. Lecz w ubie­głym roku nikt nie my­ślał o za­bi­ja­niu z li­to­ści. Wte­dy jesz­cze wszy­scy ży­wi­li na­dzie­ję, że sy­tu­acja się po­pra­wi.

Ale na­wet gdy­by on i B. pod­ję­li te­raz de­cy­zję o sa­mo­bój­stwie, nie moż­na było mieć pew­no­ści, że sam zdo­bę­dzie się na to, aby po­dać cy­ja­nek cho­rym, lub że bę­dzie spo­koj­nie pa­trzeć, jak robi to ktoś inny. W ja­kiś ab­sur­dal­ny spo­sób przy­po­mniał się H. mło­dzień­czy dy­le­mat: po­dejść czy nie po­dejść do dziew­czy­ny, któ­ra się po­do­ba? Ale pod­jąć de­cy­zję to jesz­cze nic. Trze­ba ją jesz­cze zre­ali­zo­wać.

Kie­dy stał na bal­ko­nie, usły­szał pierw­szy ha­łas. Do­cho­dził ze wschod­nie­go krań­ca get­ta. „Raus! Raus!” z me­ga­fo­nów, tra­dy­cyj­ne już kłam­stwa o ba­ga­żu, w któ­re nie­któ­rzy cią­gle jesz­cze chcie­li wie­rzyć. Na pu­stych uli­cach i wśród ka­mie­nic bez śla­dów ży­cia sły­chać było od stro­ny pla­cu Zgo­dy i od uli­cy Nad­wi­ślań­skiej nie­okre­ślo­ny, prze­ra­ża­ją­cy po­mruk, któ­ry dok­to­ra H. na­peł­nił trwo­gą.

Po­tem usły­szał pierw­sze strza­ły, na tyle gło­śne, że obu­dzi­ły pa­cjen­tów. Po wy­strza­łach ostry, wzmoc­nio­ny przez me­ga­fon głos od­po­wia­dał chwi­lę na ja­kiś ję­kli­wy ko­bie­cy głos, i zno­wu strza­ły, a po nich inny jęk. Wy­sie­dla­nych po­ga­nia­ły gło­śni­ki SS, gor­li­wi ode­ma­ni i są­sie­dzi; cały ten bez­sen­sow­ny żal od­da­lał się w prze­ciw­le­gły róg get­ta, gdzie znaj­do­wa­ła się bra­ma. H. zdał so­bie spra­wę, że to wszyst­ko może obu­dzić na­wet za­pa­da­ją­ce­go na śpiącz­kę mu­zy­ka z nie­wy­dol­no­ścią ne­rek.

Gdy wró­cił na od­dział, spo­strzegł, że wszy­scy na nie­go pa­trzą, na­wet mu­zyk. Wy­czu­wał bar­dziej niż wie­dział, że ze­sztyw­nie­li w łóż­kach, a sta­rzec z ko­lo­sto­mią krzyk­nął, na­pi­na­jąc mię­śnie.

Ktoś za­wo­łał:

– Pa­nie dok­to­rze, pa­nie dok­to­rze!

– Pro­szę! – od­po­wie­dział H., co mia­ło zna­czyć: „Je­stem tu, a oni są jesz­cze da­le­ko”.

Po­pa­trzył na dok­to­ra B., któ­ry zmru­żył oczy, gdy od­gło­sy eks­mi­sji na nowo wy­bu­chły o trzy uli­ce da­lej. Dok­tor B. ski­nął gło­wą, pod­szedł do ma­łej, za­mknię­tej na klucz skrzyn­ki na le­kar­stwa na koń­cu sali i wró­cił z bu­tel­ką kwa­su cy­ja­no­wo­do­ro­we­go. Po chwi­li H. sta­nął u boku ko­le­gi. Mógł się nie ru­szać i zo­sta­wić dzie­ło dok­to­ro­wi B. Są­dził, że ma on dość siły, by do­ko­nać czy­nu sa­mo­dziel­nie, bez apro­ba­ty ko­le­gów. Ale dok­tor H. uwa­żał, że nie wy­pa­da w ta­kiej sy­tu­acji stać na boku, nie wy­pa­da nie wziąć na sie­bie czę­ści brze­mie­nia. Wpraw­dzie dr H. był młod­szy od B., ale był zwią­za­ny z Uni­wer­sy­te­tem Ja­giel­loń­skim, był spe­cja­li­stą, był my­śli­cie­lem. Chciał tymi atu­ta­mi wes­przeć ko­le­gę.

– Cóż – po­wie­dział B., po­ka­zu­jąc i za­raz cho­wa­jąc bu­tel­kę.

Sło­wo to nie­mal cał­ko­wi­cie za­głu­szył krzyk ja­kiejś ko­bie­ty i krzy­kli­we roz­ka­zy z dru­gie­go koń­ca Jó­ze­fiń­skiej. B. we­zwał pie­lę­gniar­kę.

– Pro­szę po­dać każ­de­mu pa­cjen­to­wi po czter­dzie­ści kro­pli z wodą.

– Czter­dzie­ści kro­pli – po­wtó­rzy­ła. Wie­dzia­ła, co to za le­kar­stwo.

– Tak jest – po­twier­dził B.

H. rów­nież spoj­rzał na nią. Chciał po­wie­dzieć: Je­stem już sil­ny i mógł­bym zro­bić to sam, ale to by ich za­nie­po­ko­iło. Każ­dy pa­cjent wie, że pie­lę­gniar­ki roz­no­szą leki.

Gdy przy­go­to­wy­wa­ła mik­stu­rę, H. prze­szedł wzdłuż łó­żek i po­ło­żył dłoń na ręce sta­rusz­ka.

– Mam coś, co panu po­mo­że, pa­nie Ro­ma­nie – po­wie­dział.

Ze zdu­mie­niem wy­czuł przez skó­rę całą hi­sto­rię star­ca. W se­kun­dzie zo­ba­czył wszyst­ko. Oto po­łu­dnio­wa Pol­ska za cza­sów Fran­cisz­ka Jó­ze­fa. Oto Kra­ków – słod­kie mia­sto, ten mały Wie­deń, per­ła nad Wi­słą. I mło­dy Ro­man, po­że­racz ko­bie­cych serc, ubra­ny w au­striac­ki mun­dur. Wy­bie­ra­ją­cy się w góry na wio­sen­ne ma­new­ry. Zno­wu w Kra­ko­wie, w tym mie­ście ko­ro­nek i cu­kier­ni, upra­wia­ją­cy w Ryn­ku Głów­nym cze­ko­la­do­wą żoł­nier­kę z dziew­czę­ta­mi z Ka­zi­mie­rza. Wcho­dzą­cy z dziew­czy­ną na Ko­piec Ko­ściusz­ki i krad­ną­cy jej po­ca­łu­nek w za­ro­ślach. Jak świat mógł tak się zmie­nić w cią­gu jed­ne­go do­ro­słe­go ży­cia? – py­tał w sta­rym Ro­ma­nie mło­dzie­niec. Od Fran­cisz­ka Jó­ze­fa do pod­ofi­ce­ra, któ­ry ma wła­dzę po­zba­wić ży­cia Ro­za­lię Blau i dziew­czę­ta cho­re na szkar­la­ty­nę?

– Pro­szę, pa­nie Ro­ma­nie – po­wie­dział le­karz, chcąc by sta­rzec od­prę­żył się.

Dok­tor H. są­dził, że Son­der­kom­man­do znaj­dzie się tu­taj w cią­gu go­dzi­ny. Czuł po­trze­bę do­pusz­cze­nia pana Ro­ma­na do ta­jem­ni­cy, ale zwal­czył ją. Dok­tor B. nie oszczę­dzał na daw­ce. Kil­ka se­kund bez­de­chu nie bę­dzie dla sta­re­go Ro­ma­na no­wym ani nie­zno­śnym uczu­ciem.

Kie­dy pie­lę­gniar­ka przy­nio­sła czte­ry kie­lisz­ki z le­kar­stwem, nikt jej na­wet nie za­py­tał, co im daje. H. ni­g­dy się nie do­wie, czy ktoś z nich się do­my­ślał. Od­wró­cił się i spoj­rzał na ze­ga­rek. Oba­wiał się, że gdy wy­pi­ją, za­cznie się ha­łas, coś gor­sze­go niż nor­mal­ne szpi­tal­ne stę­ka­nie i chrzą­ka­nie. Sły­szał, jak pie­lę­gniar­ka mówi: „To dla pana”. Usły­szał od­głos wcią­ga­ne­go do płuc po­wie­trza. Nie wie­dział, czy to pa­cjent, czy pie­lę­gniar­ka. Ta ko­bie­ta była w tym wszyst­kim praw­dzi­wą bo­ha­ter­ką.

Kie­dy znów spoj­rzał, pie­lę­gniar­ka bu­dzi­ła pa­cjen­ta z cho­ry­mi ner­ka­mi, sen­ne­go mu­zy­ka, i wrę­czy­ła mu kie­li­szek. Z dru­giej stro­ny sali pa­trzył B. Był w czy­stym, bia­łym ki­tlu. H. pod­szedł do sta­re­go Ro­ma­na i zba­dał mu puls. Nic nie wy­czuł. Na dru­gim koń­cu sali, w łóż­ku mu­zyk zmu­szał się do prze­łknię­cia mik­stu­ry o za­pa­chu mig­da­łów.

Wszyst­ko po­szło tak spo­koj­nie, jak chciał H. Ich usta były roz­war­te, ale nie prze­sad­nie, oczy błysz­czą­ce i obo­jęt­ne, gło­wy od­rzu­co­ne w tył, szczę­ki ster­czą­ce ku su­fi­to­wi. H. pa­trzył na nich z taką za­zdro­ścią, z jaką każ­dy miesz­ka­niec get­ta pa­trzył­by na tych, któ­rzy ucie­kli.

Загрузка...