VIII

Świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia nie były złe tego roku. A prze­cież czu­ło się jed­nak jak­by smu­tek; śnieg niby znak za­py­ta­nia le­żał na Plan­tach vis-à-vis miesz­ka­nia Schin­dle­ra, na da­chach po­bli­skie­go Wa­we­lu i pod sta­ry­mi fa­sa­da­mi uli­cy Ka­no­ni­czej – jak coś upo­zo­wa­ne­go, czuj­ne­go i wiecz­ne­go. Nikt już nie wie­rzył w szyb­kie za­koń­cze­nie woj­ny: ani żoł­nie­rze nie­miec­cy, ani Po­la­cy, ani Ży­dzi po tej i po tam­tej stro­nie rze­ki.

Klo­now­skiej, swo­jej pol­skiej se­kre­tar­ce, Schin­dler ku­pił na świę­ta pu­dla, śmiesz­ne­go fran­cu­skie­go pie­ska zdo­by­te­go przez Pfef­fer­ber­ga. In­grid spre­zen­to­wał bi­żu­te­rię; rów­nież bi­żu­te­rię wy­słał ła­god­nej Emi­lii do Zwit­tau. O pu­dla nie było ła­two, za­mel­do­wał mu Pfef­fer­berg, lecz bi­żu­te­ria nie sta­no­wi­ła pro­ble­mu. Z po­wo­du trud­nych cza­sów w ob­ro­cie znaj­do­wa­ło się dużo dro­go­cen­nych ka­mie­ni.

Oskar utrzy­my­wał sto­sun­ki z trze­ma ko­bie­ta­mi rów­no­cze­śnie; poza tym miał roz­licz­ne, mniej zo­bo­wią­zu­ją­ce zna­jo­mo­ści z in­ny­mi, i to bez kon­se­kwen­cji, któ­re zwy­kle spo­ty­ka­ją ko­bie­cia­rza. Od­wie­dza­ją­cy jego miesz­ka­nie nie pa­mię­ta­ją, by kie­dy­kol­wiek wi­dzie­li In­grid na­dą­sa­ną. Wy­da­wa­ła się grzecz­na i wiel­ko­dusz­na. Emi­lia, któ­ra mia­ła jesz­cze więk­sze pod­sta­wy do nie­za­do­wo­le­nia, zbyt wie­le po­sia­da­ła god­no­ści, by ro­bić Oska­ro­wi sce­ny, na któ­re jak naj­bar­dziej za­słu­gi­wał. A je­śli Klo­now­ska mia­ła ja­kieś żale, to nie wy­da­je się, by wpły­wa­ły one na jej lo­jal­ność wo­bec dy­rek­to­ra Deut­sche Ema­il­wa­ren Fa­brik ani na jej za­cho­wa­nie w jego ga­bi­ne­cie. Przy ta­kim ży­ciu, ja­kie pro­wa­dził Oskar, moż­na by się spo­dzie­wać pu­blicz­nych kon­fron­ta­cji mię­dzy roz­złosz­czo­ny­mi ko­bie­ta­mi. Lecz żad­na ze zna­jo­mych i nikt spo­śród pra­cow­ni­ków Oska­ra – świad­ków aż nad­to go­to­wych roz­pra­wiać o jego cie­le­snych grze­chach, a cza­sem na­wet się z nich na­śmie­wać – nie pa­mię­ta przy­krych scen, na ja­kie czę­sto są ska­za­ni bar­dziej niż Oskar po­wścią­gli­wi męż­czyź­ni.

Nie­któ­rzy su­ge­ro­wa­li, że każ­da ko­bie­ta by­ła­by za­do­wo­lo­na choć­by z czę­ścio­we­go po­sia­da­nia Oska­ra. To jed­nak ozna­cza­ło­by de­pre­cjo­no­wa­nie zwią­za­nych z nim ko­biet. Pro­blem po­le­gał za­pew­ne na tym, że gdy chcia­ło się po­roz­ma­wiać z Oska­rem o wier­no­ści, w jego oczach po­ja­wia­ło się spoj­rze­nie peł­ne dzie­cię­ce­go, au­ten­tycz­ne­go oszo­ło­mie­nia, tak jak­by mowa była o ja­kiejś kon­cep­cji w ro­dza­ju teo­rii względ­no­ści, któ­rą moż­na zro­zu­mieć tyl­ko wte­dy, gdy słu­chacz ma pięć go­dzin cza­su, by sie­dzieć nie­ru­cho­mo i w sku­pie­niu słu­chać. Oskar ni­g­dy nie miał wol­nych pię­ciu go­dzin, ni­g­dy więc ta­kich rze­czy nie ro­zu­miał.

Chy­ba że cho­dzi­ło o jego mat­kę. Rano w dzień Bo­że­go Na­ro­dze­nia z my­ślą o niej Oskar po­szedł na mszę do ko­ścio­ła Ma­riac­kie­go. Nad głów­nym oł­ta­rzem wid­nia­ło pu­ste miej­sce. Jesz­cze przed kil­ko­ma ty­go­dnia­mi zaj­mo­wał je drew­nia­ny, pe­łen świę­tych po­sta­ci tryp­tyk Wita Stwo­sza. Pust­ka tego miej­sca, bla­dość ka­mien­nych ścian tam, gdzie były daw­niej umo­co­wa­ne rzeź­by, sku­pi­ły uwa­gę Herr Schin­dle­ra i za­wsty­dzi­ły go. Ktoś ukradł oł­tarz. Wy­wie­zio­no tryp­tyk do No­rym­ber­gi. Wręcz nie­praw­do­po­dob­ny stał się ten świat!

Nie­mniej jed­nak in­te­re­sy szły tej zimy do­sko­na­le. Po No­wym Roku zna­jo­mi z Rüstung­sin­spek­tion po­wie­dzie­li Oska­ro­wi o moż­li­wo­ści otwar­cia wy­dzia­łu zbro­je­nio­we­go, pro­du­ku­ją­ce­go po­ci­ski prze­ciw­czoł­go­we. Oskar jed­nak bar­dziej za­in­te­re­so­wał się garn­ka­mi niż po­ci­ska­mi. Garn­ki to pro­sta tech­no­lo­gia. Tnie się i pra­su­je bla­chę, za­nu­rza w wan­nach, wy­pa­la we wła­ści­wej tem­pe­ra­tu­rze. Taka pra­ca nie wy­ma­ga żad­nej do­kład­no­ści, nie trze­ba ka­li­bro­wać na­rzę­dzi, poza tym łu­ska­mi ar­ty­le­ryj­ski­mi nie da się han­dlo­wać spod lady, a Oskar lu­bił han­dlo­wać spod lady, lu­bił ry­zy­ko, nie­le­gal­ność, szyb­kie do­cho­dy, omi­ja­nie biu­ro­kra­cji.

Jed­nak ze wzglę­dów tak­tycz­nych za­ło­żył dział uzbro­je­nia, in­sta­lu­jąc w hali nu­mer 2 kil­ka ol­brzy­mich ma­szyn „Hilo” do pre­cy­zyj­ne­go tło­cze­nia i ob­ra­bia­nia łu­sek po­ci­sków. Na ra­zie dział ten był w fa­zie roz­wo­jo­wej; upły­nie kil­ka mie­się­cy pla­no­wa­nia, po­mia­rów i pro­duk­cji prób­nej, za­nim po­ka­żą się pierw­sze łu­ski. Nie­mniej jed­nak wiel­kie ma­szy­ny nada­wa­ły za­kła­dom Schin­dle­ra przy­naj­mniej po­zo­ry prio­ry­te­to­wej pro­duk­cji, cho­ciaż w grun­cie rze­czy sta­no­wi­ły tyl­ko za­bez­pie­cze­nie przed nie­pew­nym ju­trem.

Za­nim jesz­cze „Hi­lo­sy” zo­sta­ły na­le­ży­cie wy­re­gu­lo­wa­ne, Oskar za­czął do­sta­wać od swo­ich wty­czek w SS na Po­mor­skiej in­for­ma­cje, że ma po­wstać get­to dla Ży­dów. Na­po­mknął o tym Ster­no­wi, ot tak, nie­zo­bo­wią­zu­ją­co, bo nie chciał wzbu­dzać nie­po­trzeb­nej pa­ni­ki. Rze­czy­wi­ście, od­rzekł Stern, cho­dzą ta­kie słu­chy. Nie­któ­rzy się na­wet z tego cie­szą. My bę­dzie­my w środ­ku, a wróg na ze­wnątrz. Sami zaj­mie­my się swo­imi spra­wa­mi. Nikt nam nie bę­dzie za­zdro­ścił, nikt nie bę­dzie nas ob­rzu­cał ka­mie­nia­mi na uli­cy. Get­to zo­sta­nie oto­czo­ne mu­rem. Mur bę­dzie osta­tecz­ną, trwa­łą for­mą na­szej tra­ge­dii.

De­kret, sy­gno­wa­ny „Gen. Gub. 44/91”, wy­da­ny 3 mar­ca 1941 roku, opu­bli­ko­wa­no w kra­kow­skich dzien­ni­kach i ob­wiesz­czo­no z me­ga­fo­nów umiesz­czo­nych na cię­ża­rów­kach na Ka­zi­mie­rzu. Prze­cho­dząc przez swój wy­dział amu­ni­cji Oskar usły­szał, jak je­den z nie­miec­kich tech­ni­ków ko­men­to­wał tę no­wi­nę. „Czyż nie bę­dzie im tam le­piej?” – py­tał. – „Prze­cież Po­la­cy tak ich nie cier­pią”.

De­kret też ba­zo­wał na tym prze­ko­na­niu. Jako spo­sób na re­duk­cję kon­flik­tu ra­so­we­go w Ge­ne­ral­nej Gu­ber­ni, usta­na­wiał za­mknię­tą dziel­ni­cę ży­dow­ską. Prze­nie­sie­nie do get­ta do­ty­czy wszyst­kich Ży­dów, przy czym ci, któ­rzy po­sia­da­ją od­po­wied­nią kar­tę pra­cy, będą mo­gli rano do­jeż­dżać do za­kła­dów, a wie­czo­rem wra­cać. Get­to zo­sta­nie zlo­ka­li­zo­wa­ne w Pod­gó­rzu, na przed­mie­ściu Kra­ko­wa po dru­giej stro­nie Wi­sły. Osta­tecz­ny ter­min prze­sie­dle­nia – 20 mar­ca. Przy­by­łym do get­ta Ju­den­rat przy­dzie­li kwa­te­ry, a Po­la­cy, któ­rzy obec­nie je zaj­mu­ją, mu­szą po­sta­rać się we wła­snym urzę­dzie miesz­ka­nio­wym o przy­dział lo­ka­lu w in­nej czę­ści mia­sta.

Do de­kre­tu była za­łą­czo­na mapa. Pół­noc­ną część get­ta ogra­ni­cza­ła Wi­sła i wschod­nia li­nia ko­le­jo­wa do Lwo­wa, po­łu­dnio­wą – wzgó­rza za Rę­kaw­ką, a za­chod­nią – Ry­nek Pod­gór­ski. Te­ren był nie­wiel­ki.

Ist­nia­ła jed­nak na­dzie­ja, że re­pre­sje przy­bio­rą te­raz okre­ślo­ną for­mę i do­star­czą lu­dziom pew­nych pod­staw do ogra­ni­czo­ne­go kie­ro­wa­nia swo­im ży­ciem. Dla czło­wie­ka ta­kie­go jak Juda Dre­sner, hur­tow­ni­ka tek­styl­ne­go ze Stra­do­mia, któ­ry wkrót­ce po­zna Oska­ra, mi­nio­ne pół­to­ra roku przy­nio­sło osza­ła­mia­ją­cą licz­bę de­kre­tów, najść i kon­fi­skat. Agen­cja Po­wier­ni­cza prze­ję­ła jego fir­mę, za­bra­no mu sa­mo­chód i miesz­ka­nie. Jego kon­to ban­ko­we za­mro­żo­no. Szko­ły, do któ­rych uczęsz­cza­ły jego dzie­ci, albo za­mknię­to, albo też dzie­ci z nich re­le­go­wa­no. Ro­dzin­ne kosz­tow­no­ści skon­fi­sko­wa­no; ten sam los spo­tkał ich od­bior­nik ra­dio­wy. Nie wol­no było ani jemu, ani jego ro­dzi­nie po­ka­zy­wać się w cen­trum mia­sta, ode­bra­no im pra­wo po­dró­żo­wa­nia po­cią­giem. Mo­gli tyl­ko ko­rzy­stać z wy­zna­czo­nych tram­wa­jów. Jego żonę, cór­kę i sy­nów cią­gle za­bie­ra­no do usu­wa­nia śnie­gu lub in­nej pra­cy przy­mu­so­wej. Gdy wpy­cha­li czło­wie­ka na cię­ża­rów­kę, ni­g­dy nie było wia­do­mo, czy nie­obec­ność po­trwa krót­ko, czy dłu­go, lub czy nad­zor­cą przy­mu­so­wej pra­cy nie oka­że się ja­kiś ła­two się­ga­ją­cy po broń sza­le­niec. Pod ta­ki­mi rzą­da­mi nie moż­na było zna­leźć żad­ne­go punk­tu opar­cia, spa­da­ło się w prze­paść bez dna. Li­czy­li, że wła­śnie get­to bę­dzie dnem, miej­scem, w któ­rym da się my­śleć w spo­sób bar­dziej rze­czo­wy i zor­ga­ni­zo­wa­ny.

Poza tym Ży­dzi kra­kow­scy byli przy­zwy­cza­je­ni – moż­na by rzec, ge­ne­tycz­nie – do idei get­ta. Więc te­raz, gdy ogło­szo­no de­kret, samo sło­wo „get­to” mia­ło swoj­skie, uspo­ka­ja­ją­ce brzmie­nie. Ich dzia­dom nie wol­no było opusz­czać get­ta na Ka­zi­mie­rzu do roku 1867, kie­dy to Fran­ci­szek Jó­zef pod­pi­sał de­kret ze­zwa­la­ją­cy im na za­miesz­ka­nie w do­wol­nym miej­scu mia­sta. Cy­ni­cy mó­wi­li, że Au­stria­kom po­trzeb­ne było otwar­cie Ka­zi­mie­rza, wtu­lo­ne­go w za­ko­le Wi­sły tuż pod Kra­ko­wem, żeby pol­scy ro­bot­ni­cy mie­li miesz­ka­nia bli­sko miejsc pra­cy. Nie­mniej jed­nak Fran­ci­szek Jó­zef był przez sta­rych miesz­kań­ców Ka­zi­mie­rza czczo­ny z ta­kim sa­mym za­pa­łem, jak przez ro­dzi­ców Oska­ra w cza­sach jego dzie­ciń­stwa.

Choć swo­bo­da przy­szła tak póź­no, star­si kra­kow­scy Ży­dzi od­czu­wa­li no­stal­gię za sta­rym ka­zi­mier­skim get­tem. Ży­cie w get­cie wią­za­ło się z pew­ny­mi nie­do­stat­ka­mi, za­tło­cze­niem miesz­kań, wspól­nym użyt­ko­wa­niem kra­nów i klo­ze­tów, spo­ra­mi o miej­sce do su­sze­nia bie­li­zny. Lecz tak­że uświę­ca­ło ono Ży­dów w ich od­ręb­no­ści, w bo­gac­twie wspól­nej wie­dzy, w pie­śniach i roz­mo­wach pro­wa­dzo­nych ra­mię przy ra­mie­niu w ka­wiar­niach, w któ­rych ła­twiej było o po­my­sły niż o śmie­tan­kę. Złe wie­ści do­bie­ga­ły z gett w Ło­dzi i War­sza­wie, ale plan get­ta pod­gór­skie­go obie­cy­wał wię­cej prze­strze­ni. Gdy­by na­ło­żyć ten plan na mapę Kra­ko­wa, oka­za­ło­by się, że ob­szar get­ta sta­no­wił mniej wię­cej po­ło­wę Sta­re­go Mia­sta. Nie było to dużo, ale też nie tak mało jak gdzie in­dziej.

Była tak­że w de­kre­cie uspo­ka­ja­ją­ca klau­zu­la, obie­cu­ją­ca obro­nę Ży­dów przed Po­la­ka­mi. Od po­cząt­ku lat trzy­dzie­stych ist­niał w Pol­sce ce­lo­wo pod­sy­ca­ny kon­flikt ra­so­wy. Gdy za­czął się kry­zys i ceny ar­ty­ku­łów rol­nych spa­dły, rząd pol­ski zgo­dził się na re­je­stra­cję sze­re­gu ugru­po­wań po­li­tycz­nych, któ­re w Ży­dach wi­dzia­ły przy­czy­nę wszyst­kich trud­no­ści go­spo­dar­czych. Sa­na­cja, par­tia od­no­wy mo­ral­nej mar­szał­ka Pił­sud­skie­go, po jego śmier­ci za­war­ła przy­mie­rze z Obo­zem Zjed­no­cze­nia Na­ro­do­we­go, pra­wi­co­wym ugru­po­wa­niem an­ty­ży­dow­skim. Pre­mier Skład­kow­ski oświad­czył w Sej­mie: „Woj­na eko­no­micz­na z Ży­da­mi? Do­brze!” Za­miast dać chło­pom re­for­mę rol­ną, sa­na­cja ka­za­ła im wi­dzieć w ży­dow­skich stra­ga­nach je­dy­ną przy­czy­nę nę­dzy pol­skiej wsi. W sze­re­gu miast urzą­dzo­no po­grom lud­no­ści ży­dow­skiej po­cząw­szy od Grod­na w 1935 r. Pol­scy pra­wo­daw­cy rów­nież włą­czy­li się do wal­ki i po wpro­wa­dze­niu no­wych prze­pi­sów do­ty­czą­cych kre­dy­tu ban­ko­we­go ży­dow­skie przed­się­bior­stwa za­czę­ły się du­sić. Ce­chy rze­mieśl­ni­cze za­mknę­ły swe drzwi przed Ży­da­mi, a uni­wer­sy­te­ty wpro­wa­dzi­ły li­mi­ty lub – jak same, moc­ne w ła­ci­nie, to na­zy­wa­ły – nu­me­rus clau­sus aut nul­lus (ogra­ni­czo­na licz­ba lub zero) przy­jęć stu­den­tów po­cho­dze­nia ży­dow­skie­go. Uczel­nie ugię­ły się pod na­ci­skiem Obo­zu Zjed­no­cze­nia i wy­zna­czy­ły Ży­dom osob­ne ław­ki w sa­lach wy­kła­do­wych (po le­wej stro­nie) i na dzie­dziń­cu. Nie­rzad­kie byty na pol­skich uni­wer­sy­te­tach przy­pad­ki, gdy ład­ne i zdol­ne cór­ki Ży­dów, wy­cho­dzą­ce z za­jęć, do­się­ga­ło szyb­kie cię­cie brzy­twą w twarz, do­ko­na­ne przez szczu­płe­go, po­waż­ne­go mło­dzień­ca z OZON-u.

W pierw­szych dniach oku­pa­cji Niem­cy byli zdu­mie­ni go­to­wo­ścią Po­la­ków do wska­zy­wa­nia ży­dow­skich ro­dzin, do przy­trzy­ma­nia pej­sa­te­go Żyda, żeby Nie­miec mógł mu ściąć or­to­dok­syj­ną bro­dę no­życz­ka­mi albo i ba­gne­tem. Nic więc dziw­ne­go, że w mar­cu 1941 roku obiet­ni­ca ochro­ny miesz­kań­ców get­ta przed pol­ski­mi eks­ce­sa­mi na­cjo­na­li­stycz­ny­mi brzmia­ła nie­mal wia­ry­god­nie.

Mimo że przy­go­to­wa­nia kra­kow­skich Ży­dów do prze­pro­wadz­ki do Pod­gó­rza nie od­by­wa­ły się w ra­do­snej at­mos­fe­rze, to było w nich coś, co w dziw­ny spo­sób przy­po­mi­na­ło po­wrót do domu, a tak­że uczu­cie osią­gnię­cia pew­nej gra­ni­cy, poza któ­rą przy odro­bi­nie szczę­ścia nie bę­dzie się już kimś, kogo sta­le się prze­sie­dla i ty­ra­ni­zu­je. Na­strój len udzie­lał się do tego stop­nia, że nie­któ­rzy Ży­dzi z miej­sco­wo­ści pod­kra­kow­skich, z Wie­licz­ki, Nie­po­ło­mic, Lip­ni­cy Mu­ro­wa­nej i Tyń­ca, spie­szy­li do mia­sta, by 20 mar­ca nie zo­stać poza get­tem, nie zo­stać na lo­dzie. Get­to bo­wiem było ze swej na­tu­ry, wręcz z de­fi­ni­cji, schro­nie­niem, na­wet je­śli sta­no­wi­ło obiekt cią­głych ata­ków. Get­to, w opo­zy­cji do zmien­no­ści, było sta­sis.

Get­to sta­no­wi­ło pew­ną drob­ną nie­wy­go­dę w ży­ciu Oska­ra Schin­dle­ra. Do­tych­czas z ele­ganc­kie­go miesz­ka­nia na Stra­szew­skie­go jeź­dził na Za­bło­cie mi­ja­jąc wa­pien­ne wzgó­rza Wa­we­lu, tkwią­ce­go u wy­lo­tu mia­sta jak ko­rek w bu­tel­ce, przez Ka­zi­mierz, przez most Ko­ściusz­ki, a po­tem w lewo, w kie­run­ku swej fa­bry­ki. Te­raz na dro­dze sta­nę­ły mu mury get­ta. Pro­blem nie był wiel­ki, ale na tyle od­czu­wal­ny, że przy­spie­szył de­cy­zję urzą­dze­nia miesz­ka­nia na naj­wyż­szym pię­trze biu­row­ca na Li­po­wej. Bu­dy­nek ten nie był zły, zbu­do­wa­no go w sty­lu Wal­te­ra Gro­piu­sa: dużo szkła i świa­tła, przy bra­mie wej­ścio­wej mod­ne sze­ścien­ne ce­gły.

Za każ­dym ra­zem, kie­dy Oskar je­chał z mia­sta do fa­bry­ki, już w dniach bez­po­śred­nio po­prze­dza­ją­cych za­mknię­cie get­ta, wi­dział, jak pa­ku­ją się ka­zi­mier­scy Ży­dzi, a na Stra­do­miu mi­jał ro­dzi­ny pcha­ją­ce w stro­nę get­ta tacz­ki za­ła­do­wa­ne wy­so­ko krze­sła­mi, ma­te­ra­ca­mi i ze­ga­ra­mi. Ich przod­ko­wie miesz­ka­li na Ka­zi­mie­rzu od cza­su, gdy był on wy­spą od­dzie­lo­ną od cen­trum ko­ry­tem Sta­rej Wi­sły, a na­wet jesz­cze wcze­śniej, to zna­czy od cza­su, gdy spro­wa­dził ich do Kra­ko­wa Ka­zi­mierz Wiel­ki; na­wia­sem mó­wiąc uczy­nił to, gdy gdzie in­dziej Ży­dów obar­cza­no od­po­wie­dzial­no­ścią za Czar­ną Śmierć. Oskar miał wra­że­nie, że pięć­set czy sześć­set lat temu przod­ko­wie Ży­dów, któ­rych te­raz oglą­dał, przy­by­wa­li do Kra­ko­wa w taki sam spo­sób: pcha­jąc swój do­by­tek na tacz­kach. Od­cho­dzi­li za­tem z tym sa­mym, z czym przy­szli. Za­pro­sze­nie kró­la Ka­zi­mie­rza zo­sta­ło unie­waż­nio­ne.

Ja­dąc rano przez mia­sto Oskar za­uwa­żył, że tram­wa­je mia­ły kur­so­wać Lwow­ską, przez śro­dek get­ta. Wszyst­kie ścia­ny wzdłuż li­nii tram­wa­jo­wej wzno­si­li pol­scy ro­bot­ni­cy, a w miej­scach nie za­bu­do­wa­nych sta­wia­li be­to­no­we mury. Prze­jeż­dża­ją­ce przez get­to tram­wa­je mia­ły mieć drzwi za­mknię­te i nie wol­no im się było za­trzy­my­wać, aż do­pie­ro po dru­giej, aryj­skiej stro­nie, na rogu Lwow­skiej i św. Kin­gi. Oskar wie­dział, że nie­któ­rzy będą wska­ki­wać do ta­kich tram­wa­jów – po­mi­mo za­mknię­tych drzwi, bra­ku przy­stan­ków i usta­wio­nych na mu­rach ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Pod tym wzglę­dem lu­dzie są nie­po­praw­ni. Będą pró­bo­wa­li wy­siąść – jak pew­na lo­jal­na pol­ska słu­żą­ca z pa­kun­kiem kieł­ba­sy; będą pró­bo­wa­li wsiąść – jak pe­wien szyb­ki, wy­spor­to­wa­ny męż­czy­zna w ro­dza­ju Le­opol­da Pfef­fer­ber­ga, któ­re­go kie­sze­nie wy­pcha­ne były dia­men­ta­mi, oku­pa­cyj­ny­mi zło­ty­mi lub szy­fro­wa­ną wia­do­mo­ścią dla par­ty­zan­tów. Lu­dzie chwy­ta­ją się każ­dej szan­sy, na­wet zni­ko­mej, na­wet ta­kiej z za­mknię­ty­mi drzwia­mi, szyb­ko prze­jeż­dża­ją­cej wzdłuż śle­pych, nie­mych ścian.

Od 20 mar­ca za­trud­nie­ni u Oska­ra Ży­dzi mie­li nie otrzy­my­wać za­pła­ty i żyć wy­łącz­nie z przy­dzia­łów. Za­miast tego miał on wno­sić opła­tę w kwa­te­rze głów­nej SS w Kra­ko­wie. Za­rów­no Oskar, jak i Ma­dritsch nie czu­li się z tym do­brze, bo wie­dzie­li, że woj­na się kie­dyś skoń­czy i wła­ści­cie­li nie­wol­ni­ków, jak w Ame­ry­ce, spo­tka hań­ba. Na­leż­no­ści, ja­kie Oskar po­wi­nien wpła­cać po­li­cyj­nym sze­fom, były nor­mal­ny­mi opła­ta­mi Głów­ne­go Urzę­du Ad­mi­ni­stra­cji i Go­spo­dar­ki SS – wy­no­si­ły sie­dem i pół re­ich­smar­ki dzien­nie od ro­bot­ni­ka wy­kwa­li­fi­ko­wa­ne­go i pięć – od każ­de­go nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­ne­go i od ko­bie­ty. Staw­ki te były nie­co niż­sze niż na wol­nym ryn­ku pra­cy, ale w przy­pad­ku Oska­ra i Ju­liu­sa Ma­drit­scha świa­do­mość nie­mo­ral­no­ści ta­kiej sy­tu­acji była moc­niej­sza niż chęć zy­sku. Pie­nią­dze na wy­pła­ty wy­da­wa­ły się tego roku naj­mniej­szym zmar­twie­niem Oska­ra. Poza tym nie był on ni­g­dy ide­al­nym ka­pi­ta­li­stą. W mło­do­ści oj­ciec czę­sto oskar­żał go o lek­ko­myśl­ny sto­su­nek do pie­nię­dzy. Bę­dąc za­le­d­wie kie­row­ni­kiem dzia­łu sprze­da­ży, utrzy­my­wał dwa sa­mo­cho­dy, bo miał na­dzie­ję, że oj­ciec do­wie się o tym i bę­dzie wstrzą­śnię­ty. Te­raz, w Kra­ko­wie, mógł po­zwo­lić so­bie na utrzy­ma­nie peł­ne­go ga­ra­żu: bel­gij­skiej „Mi­ner­wy”, „May­ba­cha”, ka­brio­le­tu „Ad­ler”, BMW…

Być roz­rzut­nym, a mimo to za­moż­niej­szym niż ostroż­ny oj­ciec – to był je­den z tych suk­ce­sów, o któ­rych Oskar ma­rzył naj­bar­dziej. W cza­sach pro­spe­ri­ty kosz­ty siły ro­bo­czej nie mają du­że­go zna­cze­nia. Po­dob­nie było z Ma­drit­schem. Jego fa­bry­ka mun­du­rów znaj­do­wa­ła się po za­chod­niej stro­nie get­ta, ja­kiś ki­lo­metr od za­kła­dów Oska­ra. In­te­re­sy szły mu tak do­brze, że sta­rał się o otwar­cie po­dob­nej fa­bry­ki w Tar­no­wie. Ma­dritsch rów­nież był ulu­bień­cem In­spek­to­ra­tu Uzbro­je­nia, a jego kre­dyt stał tak wy­so­ko, że otrzy­mał po­życz­kę od Ban­ku Emi­syj­ne­go w wy­so­ko­ści mi­lio­na zło­tych.

Nie­za­leż­nie od skru­pu­łów ci dwaj przed­się­bior­cy nie od­czu­wa­li mo­ral­ne­go na­ka­zu, aby nie przyj­mo­wać do pra­cy ko­lej­nych Ży­dów. By­ło­by to wy­ra­zem pryn­cy­pial­no­ści – a oni byli prag­ma­ty­ka­mi, pryn­cy­pial­ność nie była w ich sty­lu. W każ­dym ra­zie Iza­ak Stern, a tak­że Ro­man Gin­ter, przed­się­bior­ca i przed­sta­wi­ciel Biu­ra Po­mo­cy przy Ju­den­ra­cie, od­wie­dzi­li i Oska­ra, i Ju­liu­sa, bła­ga­jąc ich o za­trud­nie­nie więk­szej licz­by Ży­dów, tylu ilu się da. Ce­lem tych za­bie­gów było za­pew­nie­nie get­tu go­spo­dar­czej trwa­ło­ści. Uwa­ża­no wte­dy – a przy­naj­mniej Stern i Gin­ter tak wte­dy uwa­ża­li – że Żyd, któ­ry przed­sta­wia sobą war­tość go­spo­dar­czą w świe­żo upie­czo­nym im­pe­rium, łak­ną­cym wy­kwa­li­fi­ko­wa­nej siły ro­bo­czej, jest bez­piecz­ny. Za­rów­no Oskar, jak i Ma­dritsch wy­ra­zi­li zgo­dę.

Przez dwa ty­go­dnie miesz­czań­skie ro­dzi­ny cią­gnę­ły swo­je tacz­ki przez Ka­zi­mierz i most na Wi­śle do Pod­gó­rza, a ich służ­ba, Po­la­cy, to­wa­rzy­szy­ła im, po­ma­ga­jąc pchać. Na dnie wóz­ków, pod ma­te­ra­ca­mi, czaj­ni­ka­mi i ron­dla­mi, znaj­do­wa­ły się po­zo­sta­łe jesz­cze brosz­ki i fu­tra. Po­la­cy, tłum­nie zgro­ma­dze­ni na Stra­do­miu i Sta­ro­wiśl­nej, szy­dzi­li z idą­cych i ob­rzu­ca­li ich bło­tem. „Ży­dzi od­cho­dzą, Ży­dzi od­cho­dzą! Że­gnaj­cie, Ży­dzi”.

Za mo­stem no­wych miesz­kań­ców get­ta wi­ta­ła ozdob­na drew­nia­na bra­ma. Zwień­czo­na bia­ły­mi pół­ko­li­sty­mi blan­ka­mi, któ­re nada­wa­ły jej ara­be­sko­wy wy­gląd, po­sia­da­ła dwa łuki dla tram­wa­jów ja­dą­cych do Kra­ko­wa i z po­wro­tem, a obok sta­ła bia­ła bud­ka straż­ni­ka. Po­wy­żej łu­ków wid­niał uspo­ka­ja­ją­cy, he­braj­ski na­pis: ŻY­DOW­SKIE MIA­STO. Wzdłuż gra­ni­cy get­ta, od stro­ny Wi­sły, cią­gnę­ło się wy­so­kie ogro­dze­nie z dru­tu kol­cza­ste­go, a otwar­te prze­strze­nie za­mknię­to za­okrą­glo­ny­mi u góry, be­to­no­wy­mi pły­ta­mi trzy­me­tro­wej wy­so­ko­ści, któ­re przy­po­mi­na­ły rzę­dy bez­i­mien­nych na­grob­ków.

Przy bra­mie na pcha­ją­ce­go wó­zek Żyda cze­kał przed­sta­wi­ciel urzę­du miesz­ka­nio­we­go Ju­den­ra­tu. Je­śli się mia­ło żonę i dużo dzie­ci, moż­na było do­stać dwa po­ko­je i moż­li­wość ko­rzy­sta­nia z kuch­ni. Nie­mniej jed­nak po wy­god­nym ży­ciu lat dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych trud­no było przy­zwy­cza­ić się do wspól­ne­go ży­cia z ro­dzi­na­mi o in­nym ry­tu­ale i zwy­cza­jach, o in­nej, rzad­ko kie­dy przy­jem­nej woni. Mat­ki krzy­cza­ły, a oj­co­wie mó­wi­li, że mo­gło być go­rzej, wcią­ga­li gło­śno po­wie­trze i po­trzą­sa­li gło­wa­mi. Stło­cze­ni w jed­nym po­ko­ju or­to­dok­si do­zna­wa­li uczu­cia obrzy­dze­nia na wi­dok li­be­ra­łów.

20 mar­ca ruch ustał. Wszy­scy, któ­rzy po­zo­sta­li na ze­wnątrz, byli prze­gra­ni i na­ra­że­ni na ry­zy­ko. We­wnątrz, na ra­zie, moż­na było żyć.

Dwu­dzie­sto­trzy­let­nią Edy­tę Lieb­gold za­kwa­te­ro­wa­no we wspól­nym po­ko­ju z mat­ką i dziec­kiem. Ka­pi­tu­la­cja Kra­ko­wa przed osiem­na­sto­ma mie­sią­ca­mi wpra­wi­ła jej męża w na­strój bli­ski de­spe­ra­cji. Opu­ścił on dom, jak­by chciał się ro­zej­rzeć w moż­li­wo­ściach. Miał ja­kieś po­my­sły zwią­za­ne z la­sa­mi, ze zna­le­zie­niem bez­piecz­ne­go schro­nie­nia. Nie wró­cił już.

Ze swo­je­go okna, przez za­po­rę z dru­tów kol­cza­stych, Edy­ta mo­gła zo­ba­czyć Wi­słę, ale jej dro­ga do in­nych czę­ści get­ta, szcze­gól­nie do szpi­ta­la na Wę­gier­skiej, wio­dła przez plac Zgo­dy, je­dy­ny plac get­ta. W tym miej­scu, już na dru­gi dzień po za­mknię­ciu get­ta, o dwa­dzie­ścia se­kund omi­nę­ło ją za­bra­nie na cię­ża­rów­kę SS i za­wie­zie­nie do roz­ła­dun­ku wę­gla czy od­gar­nia­nia śnie­gu w mie­ście. Nie cho­dzi­ło tyl­ko o to, że od­dzia­ły ro­bo­cze wra­ca­ły w uszczu­plo­nej licz­bie. Bar­dziej niż śmierć prze­ra­ża­ło Edy­tę to, że ją za­bio­rą na cię­ża­rów­kę. A prze­cież jesz­cze przed chwi­lą my­śla­ła, że idzie tyl­ko do ap­te­ki Pan­kie­wi­cza, a dziec­ko trze­ba na­kar­mić za dwa­dzie­ścia mi­nut.

Dla­te­go po­szła ze zna­jo­my­mi do Ży­dow­skie­go Urzę­du Za­trud­nie­nia. Gdy­by do­sta­ła pra­cę na zmia­ny, w nocy dziec­kiem mo­gła­by się za­jąć jej mat­ka.

Pod­czas tych pierw­szych dni urząd był ob­le­ga­ny. Ju­den­rat miał już swo­ją po­li­cję: Ord­nungs­dienst (OD) roz­ro­sła się i utrzy­my­wa­ła po­rzą­dek w get­cie. Ko­lej­ki przed urzę­dem pil­no­wał chło­pak w czap­ce i z opa­ską na ręku.

Gru­pa, w któ­rej znaj­do­wa­ła się Edy­ta Lieb­gold, wła­śnie prze­kro­czy­ła próg, czy­niąc przy tym ze znu­dze­nia spo­ro ha­ła­su, gdy pod­szedł do niej ni­ski męż­czy­zna w śred­nim wie­ku, ubra­ny w gar­ni­tur i kra­wat. Zwa­bi­ło go za­pew­ne ich oży­wie­nie. Z po­cząt­ku wy­da­wa­ło się, że wy­brał Edy­tę.

– Po­słu­chaj­cie – ode­zwał się. – Po co cze­kać? Na Za­bło­ciu jest pew­na fa­bry­ka ema­lii.

Od­cze­kał chwi­lę, by in­for­ma­cja wy­wo­ła­ła wła­ści­wy efekt. Za­bło­cie le­ża­ło poza get­tem, w ten spo­sób mó­wił im, że jest to miej­sce gdzie moż­na han­dlo­wać z Po­la­ka­mi, któ­rzy tam pra­cu­ją. Po­trze­bo­wał dzie­się­ciu zdro­wych ko­biet na noc­ną zmia­nę.

Dziew­czę­ta skrzy­wi­ły się, tak jak­by mo­gły so­bie po­zwo­lić na wy­bór pra­cy, jak­by mo­gły mu od­mó­wić. Pra­ca nie jest cięż­ka, cią­gnął. Przy­ucze­nie na miej­scu. Po­dał swo­je na­zwi­sko: Abra­ham Ban­kier. Jest kie­row­ni­kiem. Wła­ści­ciel to oczy­wi­ście Nie­miec. Co za Nie­miec? Ban­kier uśmiech­nął się sze­ro­ko, jak­by na­gle chciał speł­nić wszyst­kie ich na­dzie­je. Nie­zły, od­rzekł.

Wie­czo­rem tego sa­me­go dnia Edy­ta Lieb­gold wraz z po­zo­sta­ły­mi pra­cow­ni­ca­mi noc­nej zmia­ny po­ma­sze­ro­wa­ła przez get­to w stro­nę Za­bło­cia pod stra­żą ży­dow­skie­go ode­ma­na, po­li­cjan­ta służ­by po­rząd­ko­wej get­ta. Idąc w ko­lum­nie, roz­py­ty­wa­ła się o tę Deut­sche Ema­il­wa­ren Fa­brik. Dają do­brą, gę­stą zupę, po­wie­dzia­no jej. Czy biją? – py­ta­ła da­lej. – Nie, tam nie. Tam nie jest tak, jak u Beck­man­na w fa­bry­ce ży­le­tek; bar­dziej jak u Ma­drit­scha. Ma­dritsch jest w po­rząd­ku, i Schin­dler też.

Przy wej­ściu do fa­bry­ki Ban­kier wy­wo­łał nowo przy­ję­te i za­pro­wa­dził je na górę. Idąc wzdłuż pu­stych biu­rek, do­szli pod drzwi z na­pi­sem „Herr Di­rek­tor”. Głę­bo­ki głos z we­wnątrz ka­zał im wejść. Za­sta­ły Herr Di­rek­to­ra sie­dzą­ce­go na rogu biur­ka, pa­lą­ce­go pa­pie­ro­sa. Jego wło­sy w ko­lo­rze ciem­no­blond wy­glą­da­ły na świe­żo wy­szczot­ko­wa­ne. Miał na so­bie dwu­rzę­do­wy gar­ni­tur i je­dwab­ny kra­wat. Wy­glą­dał jak ktoś, kto miał wła­śnie wyjść na ko­la­cję, ale po­cze­kał spe­cjal­nie po to, by z nimi po­mó­wić. Był wiel­ki i mło­dy. Od ta­kie­go ide­ału hi­tle­row­ca Edy­ta spo­dzie­wa­ła się wy­kła­du o wy­sił­ku wo­jen­nym i nor­mach pro­duk­cyj­nych.

– Chcia­łem was po­wi­tać – po­wie­dział po pol­sku. – Je­ste­ście cząst­ką eks­pan­sji tego za­kła­du.

Od­wró­cił gło­wę; może na­wet po­my­ślał: „Nie mów im tego, one nie mają udzia­łów w tej fa­bry­ce”.

Na­stęp­nie, bez mru­gnię­cia okiem, bez wpro­wa­dze­nia, bez nie­pew­ne­go wzru­sze­nia ra­mion do­dał:

– Bę­dzie­cie tu bez­piecz­ne. Je­śli bę­dzie­cie pra­co­wać, prze­ży­je­cie woj­nę.

Po­tem się po­że­gnał, ra­zem z nimi wy­szedł z ga­bi­ne­tu, po­zwa­la­jąc, by Ban­kier wstrzy­mał je na chwi­lę u szczy­tu scho­dów, tak aby Herr Di­rek­tor mógł zejść pierw­szy i za­siąść za kie­row­ni­cą sa­mo­cho­du.

Obiet­ni­ca wpra­wi­ła je w oszo­ło­mie­nie. Była to obiet­ni­ca bo­ska. Jak czło­wiek mógł coś ta­kie­go przy­rzec? Lecz Edy­ta Lieb­gold uwie­rzy­ła na­tych­miast. I to nie dla­te­go, że chcia­ła uwie­rzyć, nie dla­te­go, że była to uspo­ka­ja­ją­ca, nie­roz­waż­na za­chę­ta. Uwie­rzy­ła, bo gdy Herr Schin­dler skła­dał obiet­ni­cę, nie po­zo­sta­wa­ło nic in­ne­go, jak tyl­ko uwie­rzyć.

Nowe pra­cow­ni­ce Deut­sche Ema­il­wa­ren Fa­brik uczy­ły się za­wo­du w sta­nie przy­jem­ne­go oszo­ło­mie­nia. Tak jak­by sta­ra, zwa­rio­wa­na Cy­gan­ka, nie ma­jąc nic do zy­ska­nia, prze­po­wie­dzia­ła im, że wyj­dą za mąż za księ­cia. Obiet­ni­ca nie­od­wra­cal­nie zmie­ni­ła sto­su­nek Edy­ty do przy­szło­ści. Gdy­by ktoś chciał ją kie­dyś za­strze­lić, ona by po pro­stu sta­ła i pro­te­sto­wa­ła: „Ależ Herr Di­rek­tor po­wie­dział, że to nie­moż­li­we!”

Pra­ca nie wy­ma­ga­ła wy­sił­ku umy­sło­we­go. Edy­ta no­si­ła do pie­ca za­nu­rzo­ne uprzed­nio w ema­lii garn­ki, któ­re wi­sia­ły na ha­kach u dłu­giej tycz­ki. I cały czas roz­wa­ża­ła obiet­ni­cę Herr Schin­dle­ra. Tyl­ko sza­leń­cy wy­po­wia­da­ją tak bez­wa­run­ko­we obiet­ni­ce bez mru­gnię­cia okiem. Ale on nie był sza­leń­cem. Był prze­cież prze­my­słow­cem, któ­ry szedł na ko­la­cję. Za­tem on na pew­no wie. Ale to ozna­cza ja­kąś wie­dzę ta­jem­ną, bli­ski kon­takt z Bo­giem czy sza­ta­nem, wgląd w na­tu­rę rze­czy. A przy tym jego apa­ry­cja – ręka ze zło­tym sy­gne­tem – nie była ręką wi­zjo­ne­ra. To ręka, któ­ra może się­gać po wino, ręka, w któ­rej moż­na od­czuć ukry­tą piesz­czo­tę. Wró­ci­ła więc do my­śli o jego sza­leń­stwie, do uczu­cia upo­je­nia, do mi­stycz­nych wy­ja­śnień, do spo­so­bu, dzię­ki któ­re­mu Herr Schin­dler za­ra­ził ją pew­no­ścią.

Po­dob­ne ścież­ki ro­zu­mo­wa­nia przej­dą w tym roku i w na­stęp­nych la­tach wszy­scy ci, któ­rym Oskar zło­żył swo­je nie­roz­waż­ne obiet­ni­ce. Nie­któ­rzy doj­dą do ni­g­dy gło­śno nie wy­po­wie­dzia­ne­go wnio­sku. Je­śli ten czło­wiek się myli, je­śli lek­ko­myśl­nie uży­wa swe­go daru prze­ko­ny­wa­nia, to nie ma Boga, nie ma ludz­ko­ści, chle­ba, po­mo­cy. Są tyl­ko szan­se, i to nie­wiel­kie.

Загрузка...