VIII
Święta Bożego Narodzenia nie były złe tego roku. A przecież czuło się jednak jakby smutek; śnieg niby znak zapytania leżał na Plantach vis-à-vis mieszkania Schindlera, na dachach pobliskiego Wawelu i pod starymi fasadami ulicy Kanoniczej – jak coś upozowanego, czujnego i wiecznego. Nikt już nie wierzył w szybkie zakończenie wojny: ani żołnierze niemieccy, ani Polacy, ani Żydzi po tej i po tamtej stronie rzeki.
Klonowskiej, swojej polskiej sekretarce, Schindler kupił na święta pudla, śmiesznego francuskiego pieska zdobytego przez Pfefferberga. Ingrid sprezentował biżuterię; również biżuterię wysłał łagodnej Emilii do Zwittau. O pudla nie było łatwo, zameldował mu Pfefferberg, lecz biżuteria nie stanowiła problemu. Z powodu trudnych czasów w obrocie znajdowało się dużo drogocennych kamieni.
Oskar utrzymywał stosunki z trzema kobietami równocześnie; poza tym miał rozliczne, mniej zobowiązujące znajomości z innymi, i to bez konsekwencji, które zwykle spotykają kobieciarza. Odwiedzający jego mieszkanie nie pamiętają, by kiedykolwiek widzieli Ingrid nadąsaną. Wydawała się grzeczna i wielkoduszna. Emilia, która miała jeszcze większe podstawy do niezadowolenia, zbyt wiele posiadała godności, by robić Oskarowi sceny, na które jak najbardziej zasługiwał. A jeśli Klonowska miała jakieś żale, to nie wydaje się, by wpływały one na jej lojalność wobec dyrektora Deutsche Emailwaren Fabrik ani na jej zachowanie w jego gabinecie. Przy takim życiu, jakie prowadził Oskar, można by się spodziewać publicznych konfrontacji między rozzłoszczonymi kobietami. Lecz żadna ze znajomych i nikt spośród pracowników Oskara – świadków aż nadto gotowych rozprawiać o jego cielesnych grzechach, a czasem nawet się z nich naśmiewać – nie pamięta przykrych scen, na jakie często są skazani bardziej niż Oskar powściągliwi mężczyźni.
Niektórzy sugerowali, że każda kobieta byłaby zadowolona choćby z częściowego posiadania Oskara. To jednak oznaczałoby deprecjonowanie związanych z nim kobiet. Problem polegał zapewne na tym, że gdy chciało się porozmawiać z Oskarem o wierności, w jego oczach pojawiało się spojrzenie pełne dziecięcego, autentycznego oszołomienia, tak jakby mowa była o jakiejś koncepcji w rodzaju teorii względności, którą można zrozumieć tylko wtedy, gdy słuchacz ma pięć godzin czasu, by siedzieć nieruchomo i w skupieniu słuchać. Oskar nigdy nie miał wolnych pięciu godzin, nigdy więc takich rzeczy nie rozumiał.
Chyba że chodziło o jego matkę. Rano w dzień Bożego Narodzenia z myślą o niej Oskar poszedł na mszę do kościoła Mariackiego. Nad głównym ołtarzem widniało puste miejsce. Jeszcze przed kilkoma tygodniami zajmował je drewniany, pełen świętych postaci tryptyk Wita Stwosza. Pustka tego miejsca, bladość kamiennych ścian tam, gdzie były dawniej umocowane rzeźby, skupiły uwagę Herr Schindlera i zawstydziły go. Ktoś ukradł ołtarz. Wywieziono tryptyk do Norymbergi. Wręcz nieprawdopodobny stał się ten świat!
Niemniej jednak interesy szły tej zimy doskonale. Po Nowym Roku znajomi z Rüstungsinspektion powiedzieli Oskarowi o możliwości otwarcia wydziału zbrojeniowego, produkującego pociski przeciwczołgowe. Oskar jednak bardziej zainteresował się garnkami niż pociskami. Garnki to prosta technologia. Tnie się i prasuje blachę, zanurza w wannach, wypala we właściwej temperaturze. Taka praca nie wymaga żadnej dokładności, nie trzeba kalibrować narzędzi, poza tym łuskami artyleryjskimi nie da się handlować spod lady, a Oskar lubił handlować spod lady, lubił ryzyko, nielegalność, szybkie dochody, omijanie biurokracji.
Jednak ze względów taktycznych założył dział uzbrojenia, instalując w hali numer 2 kilka olbrzymich maszyn „Hilo” do precyzyjnego tłoczenia i obrabiania łusek pocisków. Na razie dział ten był w fazie rozwojowej; upłynie kilka miesięcy planowania, pomiarów i produkcji próbnej, zanim pokażą się pierwsze łuski. Niemniej jednak wielkie maszyny nadawały zakładom Schindlera przynajmniej pozory priorytetowej produkcji, chociaż w gruncie rzeczy stanowiły tylko zabezpieczenie przed niepewnym jutrem.
Zanim jeszcze „Hilosy” zostały należycie wyregulowane, Oskar zaczął dostawać od swoich wtyczek w SS na Pomorskiej informacje, że ma powstać getto dla Żydów. Napomknął o tym Sternowi, ot tak, niezobowiązująco, bo nie chciał wzbudzać niepotrzebnej paniki. Rzeczywiście, odrzekł Stern, chodzą takie słuchy. Niektórzy się nawet z tego cieszą. My będziemy w środku, a wróg na zewnątrz. Sami zajmiemy się swoimi sprawami. Nikt nam nie będzie zazdrościł, nikt nie będzie nas obrzucał kamieniami na ulicy. Getto zostanie otoczone murem. Mur będzie ostateczną, trwałą formą naszej tragedii.
Dekret, sygnowany „Gen. Gub. 44/91”, wydany 3 marca 1941 roku, opublikowano w krakowskich dziennikach i obwieszczono z megafonów umieszczonych na ciężarówkach na Kazimierzu. Przechodząc przez swój wydział amunicji Oskar usłyszał, jak jeden z niemieckich techników komentował tę nowinę. „Czyż nie będzie im tam lepiej?” – pytał. – „Przecież Polacy tak ich nie cierpią”.
Dekret też bazował na tym przekonaniu. Jako sposób na redukcję konfliktu rasowego w Generalnej Guberni, ustanawiał zamkniętą dzielnicę żydowską. Przeniesienie do getta dotyczy wszystkich Żydów, przy czym ci, którzy posiadają odpowiednią kartę pracy, będą mogli rano dojeżdżać do zakładów, a wieczorem wracać. Getto zostanie zlokalizowane w Podgórzu, na przedmieściu Krakowa po drugiej stronie Wisły. Ostateczny termin przesiedlenia – 20 marca. Przybyłym do getta Judenrat przydzieli kwatery, a Polacy, którzy obecnie je zajmują, muszą postarać się we własnym urzędzie mieszkaniowym o przydział lokalu w innej części miasta.
Do dekretu była załączona mapa. Północną część getta ograniczała Wisła i wschodnia linia kolejowa do Lwowa, południową – wzgórza za Rękawką, a zachodnią – Rynek Podgórski. Teren był niewielki.
Istniała jednak nadzieja, że represje przybiorą teraz określoną formę i dostarczą ludziom pewnych podstaw do ograniczonego kierowania swoim życiem. Dla człowieka takiego jak Juda Dresner, hurtownika tekstylnego ze Stradomia, który wkrótce pozna Oskara, minione półtora roku przyniosło oszałamiającą liczbę dekretów, najść i konfiskat. Agencja Powiernicza przejęła jego firmę, zabrano mu samochód i mieszkanie. Jego konto bankowe zamrożono. Szkoły, do których uczęszczały jego dzieci, albo zamknięto, albo też dzieci z nich relegowano. Rodzinne kosztowności skonfiskowano; ten sam los spotkał ich odbiornik radiowy. Nie wolno było ani jemu, ani jego rodzinie pokazywać się w centrum miasta, odebrano im prawo podróżowania pociągiem. Mogli tylko korzystać z wyznaczonych tramwajów. Jego żonę, córkę i synów ciągle zabierano do usuwania śniegu lub innej pracy przymusowej. Gdy wpychali człowieka na ciężarówkę, nigdy nie było wiadomo, czy nieobecność potrwa krótko, czy długo, lub czy nadzorcą przymusowej pracy nie okaże się jakiś łatwo sięgający po broń szaleniec. Pod takimi rządami nie można było znaleźć żadnego punktu oparcia, spadało się w przepaść bez dna. Liczyli, że właśnie getto będzie dnem, miejscem, w którym da się myśleć w sposób bardziej rzeczowy i zorganizowany.
Poza tym Żydzi krakowscy byli przyzwyczajeni – można by rzec, genetycznie – do idei getta. Więc teraz, gdy ogłoszono dekret, samo słowo „getto” miało swojskie, uspokajające brzmienie. Ich dziadom nie wolno było opuszczać getta na Kazimierzu do roku 1867, kiedy to Franciszek Józef podpisał dekret zezwalający im na zamieszkanie w dowolnym miejscu miasta. Cynicy mówili, że Austriakom potrzebne było otwarcie Kazimierza, wtulonego w zakole Wisły tuż pod Krakowem, żeby polscy robotnicy mieli mieszkania blisko miejsc pracy. Niemniej jednak Franciszek Józef był przez starych mieszkańców Kazimierza czczony z takim samym zapałem, jak przez rodziców Oskara w czasach jego dzieciństwa.
Choć swoboda przyszła tak późno, starsi krakowscy Żydzi odczuwali nostalgię za starym kazimierskim gettem. Życie w getcie wiązało się z pewnymi niedostatkami, zatłoczeniem mieszkań, wspólnym użytkowaniem kranów i klozetów, sporami o miejsce do suszenia bielizny. Lecz także uświęcało ono Żydów w ich odrębności, w bogactwie wspólnej wiedzy, w pieśniach i rozmowach prowadzonych ramię przy ramieniu w kawiarniach, w których łatwiej było o pomysły niż o śmietankę. Złe wieści dobiegały z gett w Łodzi i Warszawie, ale plan getta podgórskiego obiecywał więcej przestrzeni. Gdyby nałożyć ten plan na mapę Krakowa, okazałoby się, że obszar getta stanowił mniej więcej połowę Starego Miasta. Nie było to dużo, ale też nie tak mało jak gdzie indziej.
Była także w dekrecie uspokajająca klauzula, obiecująca obronę Żydów przed Polakami. Od początku lat trzydziestych istniał w Polsce celowo podsycany konflikt rasowy. Gdy zaczął się kryzys i ceny artykułów rolnych spadły, rząd polski zgodził się na rejestrację szeregu ugrupowań politycznych, które w Żydach widziały przyczynę wszystkich trudności gospodarczych. Sanacja, partia odnowy moralnej marszałka Piłsudskiego, po jego śmierci zawarła przymierze z Obozem Zjednoczenia Narodowego, prawicowym ugrupowaniem antyżydowskim. Premier Składkowski oświadczył w Sejmie: „Wojna ekonomiczna z Żydami? Dobrze!” Zamiast dać chłopom reformę rolną, sanacja kazała im widzieć w żydowskich straganach jedyną przyczynę nędzy polskiej wsi. W szeregu miast urządzono pogrom ludności żydowskiej począwszy od Grodna w 1935 r. Polscy prawodawcy również włączyli się do walki i po wprowadzeniu nowych przepisów dotyczących kredytu bankowego żydowskie przedsiębiorstwa zaczęły się dusić. Cechy rzemieślnicze zamknęły swe drzwi przed Żydami, a uniwersytety wprowadziły limity lub – jak same, mocne w łacinie, to nazywały – numerus clausus aut nullus (ograniczona liczba lub zero) przyjęć studentów pochodzenia żydowskiego. Uczelnie ugięły się pod naciskiem Obozu Zjednoczenia i wyznaczyły Żydom osobne ławki w salach wykładowych (po lewej stronie) i na dziedzińcu. Nierzadkie byty na polskich uniwersytetach przypadki, gdy ładne i zdolne córki Żydów, wychodzące z zajęć, dosięgało szybkie cięcie brzytwą w twarz, dokonane przez szczupłego, poważnego młodzieńca z OZON-u.
W pierwszych dniach okupacji Niemcy byli zdumieni gotowością Polaków do wskazywania żydowskich rodzin, do przytrzymania pejsatego Żyda, żeby Niemiec mógł mu ściąć ortodoksyjną brodę nożyczkami albo i bagnetem. Nic więc dziwnego, że w marcu 1941 roku obietnica ochrony mieszkańców getta przed polskimi ekscesami nacjonalistycznymi brzmiała niemal wiarygodnie.
Mimo że przygotowania krakowskich Żydów do przeprowadzki do Podgórza nie odbywały się w radosnej atmosferze, to było w nich coś, co w dziwny sposób przypominało powrót do domu, a także uczucie osiągnięcia pewnej granicy, poza którą przy odrobinie szczęścia nie będzie się już kimś, kogo stale się przesiedla i tyranizuje. Nastrój len udzielał się do tego stopnia, że niektórzy Żydzi z miejscowości podkrakowskich, z Wieliczki, Niepołomic, Lipnicy Murowanej i Tyńca, spieszyli do miasta, by 20 marca nie zostać poza gettem, nie zostać na lodzie. Getto bowiem było ze swej natury, wręcz z definicji, schronieniem, nawet jeśli stanowiło obiekt ciągłych ataków. Getto, w opozycji do zmienności, było stasis.
Getto stanowiło pewną drobną niewygodę w życiu Oskara Schindlera. Dotychczas z eleganckiego mieszkania na Straszewskiego jeździł na Zabłocie mijając wapienne wzgórza Wawelu, tkwiącego u wylotu miasta jak korek w butelce, przez Kazimierz, przez most Kościuszki, a potem w lewo, w kierunku swej fabryki. Teraz na drodze stanęły mu mury getta. Problem nie był wielki, ale na tyle odczuwalny, że przyspieszył decyzję urządzenia mieszkania na najwyższym piętrze biurowca na Lipowej. Budynek ten nie był zły, zbudowano go w stylu Waltera Gropiusa: dużo szkła i światła, przy bramie wejściowej modne sześcienne cegły.
Za każdym razem, kiedy Oskar jechał z miasta do fabryki, już w dniach bezpośrednio poprzedzających zamknięcie getta, widział, jak pakują się kazimierscy Żydzi, a na Stradomiu mijał rodziny pchające w stronę getta taczki załadowane wysoko krzesłami, materacami i zegarami. Ich przodkowie mieszkali na Kazimierzu od czasu, gdy był on wyspą oddzieloną od centrum korytem Starej Wisły, a nawet jeszcze wcześniej, to znaczy od czasu, gdy sprowadził ich do Krakowa Kazimierz Wielki; nawiasem mówiąc uczynił to, gdy gdzie indziej Żydów obarczano odpowiedzialnością za Czarną Śmierć. Oskar miał wrażenie, że pięćset czy sześćset lat temu przodkowie Żydów, których teraz oglądał, przybywali do Krakowa w taki sam sposób: pchając swój dobytek na taczkach. Odchodzili zatem z tym samym, z czym przyszli. Zaproszenie króla Kazimierza zostało unieważnione.
Jadąc rano przez miasto Oskar zauważył, że tramwaje miały kursować Lwowską, przez środek getta. Wszystkie ściany wzdłuż linii tramwajowej wznosili polscy robotnicy, a w miejscach nie zabudowanych stawiali betonowe mury. Przejeżdżające przez getto tramwaje miały mieć drzwi zamknięte i nie wolno im się było zatrzymywać, aż dopiero po drugiej, aryjskiej stronie, na rogu Lwowskiej i św. Kingi. Oskar wiedział, że niektórzy będą wskakiwać do takich tramwajów – pomimo zamkniętych drzwi, braku przystanków i ustawionych na murach karabinów maszynowych. Pod tym względem ludzie są niepoprawni. Będą próbowali wysiąść – jak pewna lojalna polska służąca z pakunkiem kiełbasy; będą próbowali wsiąść – jak pewien szybki, wysportowany mężczyzna w rodzaju Leopolda Pfefferberga, którego kieszenie wypchane były diamentami, okupacyjnymi złotymi lub szyfrowaną wiadomością dla partyzantów. Ludzie chwytają się każdej szansy, nawet znikomej, nawet takiej z zamkniętymi drzwiami, szybko przejeżdżającej wzdłuż ślepych, niemych ścian.
Od 20 marca zatrudnieni u Oskara Żydzi mieli nie otrzymywać zapłaty i żyć wyłącznie z przydziałów. Zamiast tego miał on wnosić opłatę w kwaterze głównej SS w Krakowie. Zarówno Oskar, jak i Madritsch nie czuli się z tym dobrze, bo wiedzieli, że wojna się kiedyś skończy i właścicieli niewolników, jak w Ameryce, spotka hańba. Należności, jakie Oskar powinien wpłacać policyjnym szefom, były normalnymi opłatami Głównego Urzędu Administracji i Gospodarki SS – wynosiły siedem i pół reichsmarki dziennie od robotnika wykwalifikowanego i pięć – od każdego niewykwalifikowanego i od kobiety. Stawki te były nieco niższe niż na wolnym rynku pracy, ale w przypadku Oskara i Juliusa Madritscha świadomość niemoralności takiej sytuacji była mocniejsza niż chęć zysku. Pieniądze na wypłaty wydawały się tego roku najmniejszym zmartwieniem Oskara. Poza tym nie był on nigdy idealnym kapitalistą. W młodości ojciec często oskarżał go o lekkomyślny stosunek do pieniędzy. Będąc zaledwie kierownikiem działu sprzedaży, utrzymywał dwa samochody, bo miał nadzieję, że ojciec dowie się o tym i będzie wstrząśnięty. Teraz, w Krakowie, mógł pozwolić sobie na utrzymanie pełnego garażu: belgijskiej „Minerwy”, „Maybacha”, kabrioletu „Adler”, BMW…
Być rozrzutnym, a mimo to zamożniejszym niż ostrożny ojciec – to był jeden z tych sukcesów, o których Oskar marzył najbardziej. W czasach prosperity koszty siły roboczej nie mają dużego znaczenia. Podobnie było z Madritschem. Jego fabryka mundurów znajdowała się po zachodniej stronie getta, jakiś kilometr od zakładów Oskara. Interesy szły mu tak dobrze, że starał się o otwarcie podobnej fabryki w Tarnowie. Madritsch również był ulubieńcem Inspektoratu Uzbrojenia, a jego kredyt stał tak wysoko, że otrzymał pożyczkę od Banku Emisyjnego w wysokości miliona złotych.
Niezależnie od skrupułów ci dwaj przedsiębiorcy nie odczuwali moralnego nakazu, aby nie przyjmować do pracy kolejnych Żydów. Byłoby to wyrazem pryncypialności – a oni byli pragmatykami, pryncypialność nie była w ich stylu. W każdym razie Izaak Stern, a także Roman Ginter, przedsiębiorca i przedstawiciel Biura Pomocy przy Judenracie, odwiedzili i Oskara, i Juliusa, błagając ich o zatrudnienie większej liczby Żydów, tylu ilu się da. Celem tych zabiegów było zapewnienie gettu gospodarczej trwałości. Uważano wtedy – a przynajmniej Stern i Ginter tak wtedy uważali – że Żyd, który przedstawia sobą wartość gospodarczą w świeżo upieczonym imperium, łaknącym wykwalifikowanej siły roboczej, jest bezpieczny. Zarówno Oskar, jak i Madritsch wyrazili zgodę.
Przez dwa tygodnie mieszczańskie rodziny ciągnęły swoje taczki przez Kazimierz i most na Wiśle do Podgórza, a ich służba, Polacy, towarzyszyła im, pomagając pchać. Na dnie wózków, pod materacami, czajnikami i rondlami, znajdowały się pozostałe jeszcze broszki i futra. Polacy, tłumnie zgromadzeni na Stradomiu i Starowiślnej, szydzili z idących i obrzucali ich błotem. „Żydzi odchodzą, Żydzi odchodzą! Żegnajcie, Żydzi”.
Za mostem nowych mieszkańców getta witała ozdobna drewniana brama. Zwieńczona białymi półkolistymi blankami, które nadawały jej arabeskowy wygląd, posiadała dwa łuki dla tramwajów jadących do Krakowa i z powrotem, a obok stała biała budka strażnika. Powyżej łuków widniał uspokajający, hebrajski napis: ŻYDOWSKIE MIASTO. Wzdłuż granicy getta, od strony Wisły, ciągnęło się wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego, a otwarte przestrzenie zamknięto zaokrąglonymi u góry, betonowymi płytami trzymetrowej wysokości, które przypominały rzędy bezimiennych nagrobków.
Przy bramie na pchającego wózek Żyda czekał przedstawiciel urzędu mieszkaniowego Judenratu. Jeśli się miało żonę i dużo dzieci, można było dostać dwa pokoje i możliwość korzystania z kuchni. Niemniej jednak po wygodnym życiu lat dwudziestych i trzydziestych trudno było przyzwyczaić się do wspólnego życia z rodzinami o innym rytuale i zwyczajach, o innej, rzadko kiedy przyjemnej woni. Matki krzyczały, a ojcowie mówili, że mogło być gorzej, wciągali głośno powietrze i potrząsali głowami. Stłoczeni w jednym pokoju ortodoksi doznawali uczucia obrzydzenia na widok liberałów.
20 marca ruch ustał. Wszyscy, którzy pozostali na zewnątrz, byli przegrani i narażeni na ryzyko. Wewnątrz, na razie, można było żyć.
Dwudziestotrzyletnią Edytę Liebgold zakwaterowano we wspólnym pokoju z matką i dzieckiem. Kapitulacja Krakowa przed osiemnastoma miesiącami wprawiła jej męża w nastrój bliski desperacji. Opuścił on dom, jakby chciał się rozejrzeć w możliwościach. Miał jakieś pomysły związane z lasami, ze znalezieniem bezpiecznego schronienia. Nie wrócił już.
Ze swojego okna, przez zaporę z drutów kolczastych, Edyta mogła zobaczyć Wisłę, ale jej droga do innych części getta, szczególnie do szpitala na Węgierskiej, wiodła przez plac Zgody, jedyny plac getta. W tym miejscu, już na drugi dzień po zamknięciu getta, o dwadzieścia sekund ominęło ją zabranie na ciężarówkę SS i zawiezienie do rozładunku węgla czy odgarniania śniegu w mieście. Nie chodziło tylko o to, że oddziały robocze wracały w uszczuplonej liczbie. Bardziej niż śmierć przerażało Edytę to, że ją zabiorą na ciężarówkę. A przecież jeszcze przed chwilą myślała, że idzie tylko do apteki Pankiewicza, a dziecko trzeba nakarmić za dwadzieścia minut.
Dlatego poszła ze znajomymi do Żydowskiego Urzędu Zatrudnienia. Gdyby dostała pracę na zmiany, w nocy dzieckiem mogłaby się zająć jej matka.
Podczas tych pierwszych dni urząd był oblegany. Judenrat miał już swoją policję: Ordnungsdienst (OD) rozrosła się i utrzymywała porządek w getcie. Kolejki przed urzędem pilnował chłopak w czapce i z opaską na ręku.
Grupa, w której znajdowała się Edyta Liebgold, właśnie przekroczyła próg, czyniąc przy tym ze znudzenia sporo hałasu, gdy podszedł do niej niski mężczyzna w średnim wieku, ubrany w garnitur i krawat. Zwabiło go zapewne ich ożywienie. Z początku wydawało się, że wybrał Edytę.
– Posłuchajcie – odezwał się. – Po co czekać? Na Zabłociu jest pewna fabryka emalii.
Odczekał chwilę, by informacja wywołała właściwy efekt. Zabłocie leżało poza gettem, w ten sposób mówił im, że jest to miejsce gdzie można handlować z Polakami, którzy tam pracują. Potrzebował dziesięciu zdrowych kobiet na nocną zmianę.
Dziewczęta skrzywiły się, tak jakby mogły sobie pozwolić na wybór pracy, jakby mogły mu odmówić. Praca nie jest ciężka, ciągnął. Przyuczenie na miejscu. Podał swoje nazwisko: Abraham Bankier. Jest kierownikiem. Właściciel to oczywiście Niemiec. Co za Niemiec? Bankier uśmiechnął się szeroko, jakby nagle chciał spełnić wszystkie ich nadzieje. Niezły, odrzekł.
Wieczorem tego samego dnia Edyta Liebgold wraz z pozostałymi pracownicami nocnej zmiany pomaszerowała przez getto w stronę Zabłocia pod strażą żydowskiego odemana, policjanta służby porządkowej getta. Idąc w kolumnie, rozpytywała się o tę Deutsche Emailwaren Fabrik. Dają dobrą, gęstą zupę, powiedziano jej. Czy biją? – pytała dalej. – Nie, tam nie. Tam nie jest tak, jak u Beckmanna w fabryce żyletek; bardziej jak u Madritscha. Madritsch jest w porządku, i Schindler też.
Przy wejściu do fabryki Bankier wywołał nowo przyjęte i zaprowadził je na górę. Idąc wzdłuż pustych biurek, doszli pod drzwi z napisem „Herr Direktor”. Głęboki głos z wewnątrz kazał im wejść. Zastały Herr Direktora siedzącego na rogu biurka, palącego papierosa. Jego włosy w kolorze ciemnoblond wyglądały na świeżo wyszczotkowane. Miał na sobie dwurzędowy garnitur i jedwabny krawat. Wyglądał jak ktoś, kto miał właśnie wyjść na kolację, ale poczekał specjalnie po to, by z nimi pomówić. Był wielki i młody. Od takiego ideału hitlerowca Edyta spodziewała się wykładu o wysiłku wojennym i normach produkcyjnych.
– Chciałem was powitać – powiedział po polsku. – Jesteście cząstką ekspansji tego zakładu.
Odwrócił głowę; może nawet pomyślał: „Nie mów im tego, one nie mają udziałów w tej fabryce”.
Następnie, bez mrugnięcia okiem, bez wprowadzenia, bez niepewnego wzruszenia ramion dodał:
– Będziecie tu bezpieczne. Jeśli będziecie pracować, przeżyjecie wojnę.
Potem się pożegnał, razem z nimi wyszedł z gabinetu, pozwalając, by Bankier wstrzymał je na chwilę u szczytu schodów, tak aby Herr Direktor mógł zejść pierwszy i zasiąść za kierownicą samochodu.
Obietnica wprawiła je w oszołomienie. Była to obietnica boska. Jak człowiek mógł coś takiego przyrzec? Lecz Edyta Liebgold uwierzyła natychmiast. I to nie dlatego, że chciała uwierzyć, nie dlatego, że była to uspokajająca, nierozważna zachęta. Uwierzyła, bo gdy Herr Schindler składał obietnicę, nie pozostawało nic innego, jak tylko uwierzyć.
Nowe pracownice Deutsche Emailwaren Fabrik uczyły się zawodu w stanie przyjemnego oszołomienia. Tak jakby stara, zwariowana Cyganka, nie mając nic do zyskania, przepowiedziała im, że wyjdą za mąż za księcia. Obietnica nieodwracalnie zmieniła stosunek Edyty do przyszłości. Gdyby ktoś chciał ją kiedyś zastrzelić, ona by po prostu stała i protestowała: „Ależ Herr Direktor powiedział, że to niemożliwe!”
Praca nie wymagała wysiłku umysłowego. Edyta nosiła do pieca zanurzone uprzednio w emalii garnki, które wisiały na hakach u długiej tyczki. I cały czas rozważała obietnicę Herr Schindlera. Tylko szaleńcy wypowiadają tak bezwarunkowe obietnice bez mrugnięcia okiem. Ale on nie był szaleńcem. Był przecież przemysłowcem, który szedł na kolację. Zatem on na pewno wie. Ale to oznacza jakąś wiedzę tajemną, bliski kontakt z Bogiem czy szatanem, wgląd w naturę rzeczy. A przy tym jego aparycja – ręka ze złotym sygnetem – nie była ręką wizjonera. To ręka, która może sięgać po wino, ręka, w której można odczuć ukrytą pieszczotę. Wróciła więc do myśli o jego szaleństwie, do uczucia upojenia, do mistycznych wyjaśnień, do sposobu, dzięki któremu Herr Schindler zaraził ją pewnością.
Podobne ścieżki rozumowania przejdą w tym roku i w następnych latach wszyscy ci, którym Oskar złożył swoje nierozważne obietnice. Niektórzy dojdą do nigdy głośno nie wypowiedzianego wniosku. Jeśli ten człowiek się myli, jeśli lekkomyślnie używa swego daru przekonywania, to nie ma Boga, nie ma ludzkości, chleba, pomocy. Są tylko szanse, i to niewielkie.