XXXII

Tyl­ko je­den z więź­niów „Ema­lii”, skre­ślo­ny przez Gold­ber­ga na rzecz in­nych – krew­nych, sy­jo­ni­stów, spe­cja­li­stów czy mo­gą­cych za­pła­cić – bę­dzie za to wi­nił Oska­ra.

W 1963 roku Sto­wa­rzy­sze­nie Mar­ti­na Bu­be­ra otrzy­ma­ło od pew­ne­go no­wo­jor­czy­ka, by­łe­go więź­nia „Ema­lii”, list, w któ­rym roz­ża­lo­ny au­tor pi­sał, że Oskar obie­cy­wał więź­niom wol­ność, w za­mian za co lu­dzie swą pra­cą uczy­ni­li go bo­ga­tym – a mimo to nie­któ­rzy z nich nie zna­leź­li się na li­ście. Czło­wiek ten uwa­żał, że nie­wpi­sa­nie jego na­zwi­ska na li­stę było rów­no­znacz­ne ze zdra­dą, w związ­ku z czym z fu­rią ko­goś, kto mu­siał od­być dro­gę przez ogień za cu­dze kłam­stwo, ob­wi­niał Oska­ra za wszyst­ko, co dzia­ło się póź­niej: za Gross-Ro­sen, za strasz­ną ska­łę w Mau­thau­sen, z któ­rej zrzu­ca­no więź­niów, wresz­cie za śmier­tel­ny marsz, któ­rym za­koń­czy­ła się woj­na.

Cie­ka­we jest to, że ów list, pe­łen spra­wie­dli­we­go ską­d­inąd gnie­wu, w spo­sób bar­dzo ob­ra­zo­wy do­wo­dzi, że li­sta ozna­cza­ła ży­cie, a poza nią czy­ha­ła śmierć. Poza tym nie by­ło­by spra­wie­dli­we wi­nić Oska­ra za kom­bi­na­cje Gold­ber­ga. W cha­osie ostat­nich dni Pła­szo­wa wła­dze obo­zo­we pod­pi­sy­wa­ły każ­dą li­stę, jaką przed­sta­wił im Gold­berg, o ile zbyt­nio nie prze­kra­cza­ła ona ty­sią­ca stu przy­zna­nych Oska­ro­wi na­zwisk. Sam Oskar nie mógł pil­no­wać Gold­ber­ga przez całą dobę. Dnie spę­dzał na roz­mo­wach z urzęd­ni­ka­mi, a wie­czo­ry na ich ob­ła­ska­wia­niu.

Mu­siał na przy­kład uzy­skać ze­zwo­le­nie na trans­port swych wiel­kich ma­szyn. Ze­zwo­le­nie to za­ła­twia­li sta­rzy zna­jo­mi z biu­ra ge­ne­ra­ła Schin­dle­ra, któ­rzy jed­nak wy­naj­dy­wa­li róż­ne drob­ne pro­ble­my, mo­gą­ce po­grze­bać całą ak­cję.

Je­den z urzęd­ni­ków In­spek­to­ra­tu za­uwa­żył, że Oskar otrzy­mał ma­szy­ny do amu­ni­cji z sek­cji za­opa­trze­nia ber­liń­skie­go In­spek­to­ra­tu i że zo­sta­ły one do­pusz­czo­ne do użyt­ku w Pol­sce za zgo­dą sek­cji kon­ce­sji; jed­nak żad­nej z tych sek­cji nie po­wia­do­mio­no o pro­po­no­wa­nym prze­nie­sie­niu na Mo­ra­wy. Za­nim udzie­lą one ze­zwo­le­nia, może upły­nąć mie­siąc. A Oskar nie miał tyle cza­su. Pod ko­niec paź­dzier­ni­ka Pła­szów bę­dzie już pu­sty, a jego więź­nio­wie znaj­dą się w Gross-Ro­sen albo w Oświę­ci­miu. Osta­tecz­nie pro­blem roz­wią­za­no za po­mo­cą pre­zen­tów.

Oprócz tego Oskar mu­siał jesz­cze mieć na uwa­dze śled­czych z SS, któ­rzy aresz­to­wa­li Amo­na. Mógł prze­cież spo­dzie­wać się, że jego też aresz­tu­ją lub – co na jed­no by wy­szło – do­kład­nie prze­słu­cha­ją na oko­licz­ność sto­sun­ków z by­łym ko­men­dan­tem. Było to roz­sąd­ne z jego stro­ny, jed­nym bo­wiem z wy­ja­śnień Amo­na na te­mat osiem­dzie­się­ciu ty­się­cy ma­rek zna­le­zio­nych przez SS wśród jego rze­czy było: „Pie­nią­dze te dał mi Oskar Schin­dler, że­bym po­pu­ścił Ży­dom”. Oskar mu­siał za­tem utrzy­my­wać kon­takt ze zna­jo­my­mi na Po­mor­skiej, po­nie­waż d in­for­mo­wa­li go, w ja­kim kie­run­ku zmie­rza śledz­two Biu­ra V w spra­wie Amo­na. A że obóz w Brin­n­litz miał być nad­zo­ro­wa­ny przez KL Gross-Ro­sen, więc Oskar mu­siał już wcho­dzić w ukła­dy z jego ko­men­dan­tem, sturm­ban­n­füh­re­rem Has­se­bro­ec­kiem. Pod rzą­da­mi Has­se­bro­ec­ka zgi­nie w sys­te­mie Gross-Ro­sen sto ty­się­cy lu­dzi, lecz gdy Oskar, po uprzed­niej roz­mo­wie te­le­fo­nicz­nej, po­je­chał na Dol­ny Śląsk spo­tkać się z nim, ko­men­dant wy­dał mu się naj­mniej­szym zmar­twie­niem. Schin­dler był już przy­zwy­cza­jo­ny do cza­ru­ją­cych mor­der­ców. Na do­da­tek za­uwa­żył, że Has­se­bro­eck był mu nie­mal­że wdzięcz­ny za roz­sze­rze­nie im­pe­rium Gross-Ro­sen na Mo­ra­wy. Ko­men­dant bo­wiem na­praw­dę my­ślał w ka­te­go­riach im­pe­rial­nych. Kon­tro­lo­wał sto trzy po­do­bo­zy (Brin­n­litz mia­ło być sto czwar­tym; z po­nad ty­sią­cem więź­niów i pre­cy­zyj­nym prze­my­słem sta­nie się waż­nym na­byt­kiem). Sie­dem­dzie­siąt osiem obo­zów Has­se­bro­ec­ka znaj­do­wa­ło się w Pol­sce, szes­na­ście w Cze­cho­sło­wa­cji, dzie­sięć w Rze­szy. To było znacz­nie wię­cej niż miał Amon.

Przy ca­łym tym przy­mi­la­niu się, po­chle­bia­niu i wy­peł­nia­niu for­mu­la­rzy Oskar nie mógł­by zna­leźć cza­su na pil­no­wa­nie Gold­ber­ga, na­wet gdy­by miał taką wła­dzę. W każ­dym ra­zie re­la­cje więź­niów z ostat­niej doby obo­zu mó­wią o cha­osie i za­mie­sza­niu, w środ­ku któ­re­go Gold­berg – Wład­ca Li­sty – na­dal przyj­mo­wał ofer­ty.

Dr Idek Schin­del zwró­cił się do Gold­ber­ga, chcąc za­ła­twić dla sie­bie i dwóch młod­szych bra­ci miej­sce w Brin­n­litz. Gold­berg nie chciał dać od­po­wie­dzi i Schin­del aż do wie­czo­ra 15 paź­dzier­ni­ka, a więc do chwi­li, kie­dy męż­czyzn za­czę­to kie­ro­wać do wa­go­nów, nie wie­dział, że on i jego bra­cia nie fi­gu­ru­ją na li­ście. Mimo to do­łą­czy­li do ko­lum­ny lu­dzi Schin­dle­ra. Była to sce­na jak z mo­ra­li­za­tor­skie­go fre­sku o Są­dzie Osta­tecz­nym: do sze­re­gu spra­wie­dli­wych pró­bu­ją się wśli­znąć lu­dzie bez wła­ści­we­go zna­ku, a tu przy­ła­pu­je ich anioł ze­msty, w tym przy­pad­ku Obe­rschar­füh­rer Mül­ler, któ­ry pod­szedł do dok­to­ra z ba­tem i spo­licz­ko­wał go skó­rza­nym trzon­kiem raz i dru­gi, i jesz­cze raz, py­ta­jąc ze zdzi­wie­niem: „A cze­mu to chciał­byś się zna­leźć w tej ko­lum­nie?”

Schin­del mu­siał po­zo­stać w obo­zie ra­zem z gru­pą, któ­ra była prze­zna­czo­na do li­kwi­da­cji Pła­szo­wa, a po­tem po­je­chał z trans­por­tem cho­rych ko­biet do Oświę­ci­mia. Umiesz­czo­no ich w ma­łym ba­racz­ku w ką­cie Brze­zin­ki i po­zo­sta­wio­no śmier­ci. Jed­nak więk­szość z nich, za­po­mnia­nych przez urzęd­ni­ków obo­zo­wych i wol­nych od obo­wią­zu­ją­ce­go tam re­żi­mu, prze­ży­je. Schin­del zo­sta­nie wy­sła­ny do Flos­sen­bur­ga, a po­tem, ra­zem z brać­mi – na marsz śmier­ci. Prze­ży­je cu­dem. Naj­młod­szy Schin­del zo­sta­nie za­strze­lo­ny pod­czas mar­szu w przed­ostat­ni dzień woj­ny. Oto są przy­czy­ny, dla któ­rych li­sta Schin­dle­ra – bez zło­śli­wo­ści ze stro­ny Oska­ra, za to z wy­star­cza­ją­cą zło­śli­wo­ścią Gold­ber­ga – cią­gle wzbu­dza na­mięt­no­ści oca­la­łych więź­niów, i wzbu­dza­ła je w tam­te de­spe­rac­kie, paź­dzier­ni­ko­we dni.

Każ­dy ma swo­ją hi­sto­rię w związ­ku z li­stą. Hen­ryk Ro­sner usta­wił się z więź­nia­mi Schin­dle­ra, ale ja­kiś pod­ofi­cer zo­ba­czył jego skrzyp­ce i wie­dząc, że Amon bę­dzie żą­dał mu­zy­ki, je­śli zo­sta­nie wy­pusz­czo­ny z wię­zie­nia, ode­słał Ro­sne­ra z po­wro­tem. Wte­dy ten ukrył skrzyp­ce pod płasz­czem, na boku, gry­fem pod pa­chą. Znów sta­nął w ko­lum­nie i tym ra­zem prze­pusz­czo­no go do wa­go­nów Schin­dle­ra. Ro­sner na­le­żał do tych, któ­rym Oskar ro­bił obiet­ni­ce, a za­tem od po­cząt­ku był na li­ście. Po­dob­nie było z Je­re­tha­mi – sta­rym Je­re­them z fa­bry­ki opa­ko­wań i jego żoną Cha­ją, okre­ślo­ną na li­ście nie­do­kład­nie i na­zbyt opty­mi­stycz­nie – jako Me­tal­lar­be­ite­rin – ro­bot­ni­ca me­ta­lur­gicz­na. Per­l­ma­no­wie też tu byli, jako sta­rzy pra­cow­ni­cy „Ema­lii”, i tak­że Le­war­to­wo­wie. Wła­ści­wie to Oskar otrzy­mał na ogół tych, o któ­rych pro­sił, nie­za­leż­nie od tego, cze­go chciał Gold­berg. Oczy­wi­ście mo­gło się też zda­rzyć parę nie­spo­dzia­nek. Czło­wiek świa­to­wy, ja­kim był Oskar, nie mógł się zdzi­wić, kie­dy zna­lazł wśród miesz­kań­ców Brin­n­litz sa­me­go Gold­ber­ga.

Ale były też i mil­sze do­dat­ki. Na przy­kład Po­ldek Pfef­fer­berg, przy­pad­kiem prze­oczo­ny i od­rzu­co­ny przez Gold­ber­ga z po­wo­du bra­ku dia­men­tów, roz­pu­ścił wia­do­mość, że chce ku­pić wód­kę – za­pła­ci ubra­niem albo chle­bem. Gdy zdo­był bu­tel­kę, do­stał po­zwo­le­nie za­nie­sie­nia jej do bu­dyn­ku służ­bo­we­go na Je­ro­zo­lim­skiej, gdzie peł­nił służ­bę Schre­iber. Dał mu bu­tel­kę i pro­sił go, by zmu­sił Gold­ber­ga do wpi­sa­nia Mili i jego.

– Schin­dler – mó­wił – za­pi­sał­by nas, gdy­by so­bie o nas przy­po­mniał.

Po­ldek nie miał wąt­pli­wo­ści, że tu cho­dzi o ży­cie.

– Tak – zgo­dził się Schre­iber – wy dwo­je mu­si­cie się na nią do­stać.

Swo­ją dro­gą jest to ta­jem­ni­ca, dla­cze­go lu­dzie tacy jak Schre­iber nie za­da­wa­li so­bie w ta­kich chwi­lach py­ta­nia: „Je­śli tego czło­wie­ka i jego żonę war­to ura­to­wać, to dla­cze­go nie wszyst­kich in­nych?”

Gdy nad­szedł czas, Pfef­fer­ber­go­wie sta­nę­li w ko­lum­nie Schin­dle­ra. Sta­nę­ły tam tak­że, ku ich zdzi­wie­niu, He­le­na Hirsch i jej młod­sza sio­stra, któ­rej prze­trwa­nie było ob­se­sją He­le­ny.

Męż­czyź­ni z li­sty Schin­dle­ra za­ła­do­wa­li się do po­cią­gu na bocz­ni­cy w Pła­szo­wie w nie­dzie­lę, 15 paź­dzier­ni­ka. Upły­nie cały ty­dzień, za­nim wy­ja­dą ko­bie­ty. Tych ośmiu­set męż­czyzn trzy­ma­no pod­czas wsia­da­nia osob­no i wpusz­czo­no ich do od­dziel­nych, spe­cjal­nie przy­zna­nych per­so­ne­lo­wi Schin­dle­ra, wa­go­nów. Po­tem jed­nak po­łą­czo­no je z wa­go­na­mi, któ­re wio­zły ty­siąc trzy­stu więź­niów prze­zna­czo­nych do Gross-Ro­sen. Nie­któ­rzy, zda­je się, spo­dzie­wa­li się przejść przez Gross-Ro­sen w dro­dze do obo­zu Schin­dle­ra, lecz wie­lu in­nych uwa­ża­ło, że po­dróż bę­dzie bez­po­śred­nia. Byli przy­go­to­wa­ni na dłu­gą dro­gę na Mo­ra­wy, po­go­dzi­li się z tym, że nie będą mo­gli opusz­czać wa­go­nów na sta­cjach i bocz­nych to­rach. Że być może trze­ba bę­dzie cze­kać pół dnia na prze­jazd bar­dziej uprzy­wi­le­jo­wa­ne­go trans­por­tu. W po­przed­nim ty­go­dniu ochło­dzi­ło się i spadł śnieg. Każ­de­mu więź­nio­wi wy­da­no tyl­ko po 300 gra­mów chle­ba na całą dro­gę, a każ­dy wa­gon za­opa­trzo­no w jed­no wia­dro wody. Po­trze­by na­tu­ral­ne po­dróż­ni mie­li za­ła­twiać w ką­cie wa­go­nu, a je­śli bę­dzie zbyt cia­sno, to tam, gdzie kto stał. W koń­cu jed­nak, po­mi­mo wszyst­kich zmar­twień, zna­leź­li się wresz­cie na Schin­dle­ro­wym po­dwór­ku. Trzy­sta ko­biet z li­sty wej­dzie do wa­go­nów na­stęp­nej nie­dzie­li w po­dob­nie opty­mi­stycz­nym na­stro­ju.

Więź­nio­wie za­uwa­ży­li, że Gold­berg po­dró­żu­je z tak samo małą ilo­ścią ba­ga­żu jak wszy­scy. Na pew­no więc miał kon­tak­ty poza Pła­szo­wem, gdzie mógł zo­sta­wić swo­je dia­men­ty. Ci, któ­rzy na­dal za­cho­wa­li na­dzie­ję, że zdo­ła­ją wpły­nąć na nie­go w spra­wie wuj­ka, bra­ta czy sio­stry, zro­bi­li mu miej­sce, aby mógł wy­god­nie sie­dzieć. Po­zo­sta­li ku­ca­li z ko­la­na­mi pod bro­dą. Do­lek Ho­ro­witz trzy­mał swe­go sze­ścio­let­nie­go Ry­sia na rę­kach. Hen­ryk Ro­sner zro­bił ze szmat na pod­ło­dze „gniaz­do” dla dzie­wię­cio­let­nie­go Olka.

Po­dróż trwa­ła trzy dni. Cza­sem, gdzieś na bocz­nym to­rze, od­dech za­ma­rzał na ścia­nach. Po­wie­trza bra­ko­wa­ło, a gdy się je wcią­gnę­ło, było lo­do­wa­te i śmier­dzą­ce. W koń­cu po­ciąg za­trzy­mał się. Był zmierzch po­nu­re­go je­sien­ne­go dnia. Otwar­to drzwi, a pa­sa­że­ro­wie mie­li wy­ska­ki­wać szyb­ko jak prze­my­słow­cy spie­szą­cy na umó­wio­ne spo­tka­nie w in­te­re­sach. Es­es­ma­ni bie­ga­li wśród nich wy­krzy­ku­jąc wska­zów­ki i wi­niąc za to, że śmier­dzą.

– Roz­bie­rać się! – wrzesz­cze­li. – Wszyst­ko do de­zyn­fek­cji!

Więź­nio­wie rzu­ci­li ubra­nia na sto­sy i nago po­ma­sze­ro­wa­li do obo­zu. O szó­stej wie­czo­rem sta­nę­li jak ich Pan Bóg stwo­rzył w sze­re­gach na po­nu­rym pla­cu ape­lo­wym. W oko­licz­nych la­sach le­żał śnieg, po­wierzch­nia pla­cu była po­kry­ta lo­dem. To nie był obóz Schin­dle­ra. To było Gross-Ro­sen. Ci, któ­rzy za­pła­ci­li Gold­ber­go­wi, wpa­try­wa­li się w nie­go wście­kle, gro­żąc mor­dem, a es­es­ma­ni w płasz­czach cho­dzi­li wzdłuż sze­re­gów i roz­da­wa­li ude­rze­nia w po­ślad­ki tym, któ­rzy otwar­cie trzę­śli się z zim­na.

Trzy­ma­no ich na pla­cu przez całą noc, bo nie było dla nich ba­ra­ków. Do­pie­ro na­stęp­ne­go dnia przed po­łu­dniem otrzy­ma­li dach nad gło­wą. Kie­dy po­tem opo­wia­da­li o tych sie­dem­na­stu go­dzi­nach na mro­zie, o tym nie da­ją­cym się opi­sać zim­nie, któ­re ści­ska­ło ser­ce, nie wspo­mnie­li o żad­nych ofia­rach śmier­tel­nych. Być może ży­cie pod okiem SS, czy na­wet w „Ema­lii”, od­po­wied­nio ich za­har­to­wa­ło. Wpraw­dzie ta noc była ła­god­niej­sza niż po­przed­nie, trud­no jed­nak wy­obra­zić so­bie bar­dziej mor­der­czą pró­bę. Nie­któ­rzy byli oczy­wi­ście zbyt prze­ję­ci per­spek­ty­wą Brin­n­litz, by dać się zmóc zim­nu.

Póź­niej Oskar tra­fi na więź­niów, któ­rzy prze­trwa­li jesz­cze dłuż­szy po­byt na mro­zie. Na pew­no prze­ży­li go star­szy pan Gar­de, oj­ciec Ada­ma, a tak­że mały Olek Ro­sner i Ry­sio Ho­ro­witz.

Przed je­de­na­stą rano na­stęp­ne­go dnia więź­niów za­bra­no pod prysz­nic. Po­ldek Pfef­fer­berg wci­snął się ra­zem z in­ny­mi, ale po­dejrz­li­wie przy­glą­dał się na­try­skom, za­sta­na­wia­jąc się, czy try­śnie z nich woda, czy gaz. Oka­za­ło się, że woda. Za­nim jed­nak od­krę­co­no kur­ki, mię­dzy więź­nia­mi prze­szli ukra­iń­scy fry­zje­rzy, go­ląc gło­wy, owło­sie­nie ło­no­we i pa­chy. Trze­ba było stać pro­sto, pa­trzeć przed sie­bie, a Ukra­iniec cho­dził wo­ko­ło z nie na­ostrzo­ną brzy­twą.

– Jest za tępa – po­skar­żył się je­den wię­zień.

– Nie – od­parł Ukra­iniec i prze­je­chał brzy­twą po no­dze więź­nia, de­mon­stru­jąc, że jed­nak tnie.

Po prysz­ni­cu wy­da­no im obo­zo­we pa­sia­ki i stło­czo­no w ba­ra­ku. Es­es­ma­ni usa­dzi­li ich rzę­da­mi, jak wio­śla­rzy na ga­le­rze: każ­dy sie­dział mię­dzy no­ga­mi są­sia­da z tyłu, opie­ra­jąc się na nim i da­jąc ta­kie samo opar­cie na­stęp­ne­mu przed sobą. Tą me­to­dą stło­czo­no dwa ty­sią­ce lu­dzi w trzech ba­racz­kach. Nie­miec­cy kapo, uzbro­je­ni w pał­ki, sie­dzie­li na krze­słach pod ścia­ną i pa­trzy­li. Wszy­scy byli za­kli­no­wa­ni tak moc­no – a zaj­mo­wa­li całą pod­ło­gę – że wyj­ście do la­tryn, na­wet je­śli kapo po­zwo­lił, ozna­cza­ło cho­dze­nie po cia­łach in­nych i zbie­ra­nie za to prze­kleństw.

W środ­ku jed­ne­go ba­racz­ku znaj­do­wa­ła się kuch­nia, gdzie wła­śnie go­to­wa­no zupę z rze­py i pie­czo­no chleb. Wra­ca­jąc z la­try­ny Po­ldek Pfef­fer­berg za­stał kuch­nię pod nad­zo­rem pod­ofi­ce­ra woj­ska pol­skie­go, któ­re­go po­znał na po­cząt­ku woj­ny. Pod­ofi­cer dał Po­ld­ko­wi chle­ba i po­zwo­lił spać przy pa­le­ni­sku. Po­zo­sta­li mu­sie­li spę­dzić noc za­kli­no­wa­ni w tym ludz­kim łań­cu­chu.

Każ­de­go dnia sta­wia­no ich na bacz­ność na pla­cu ape­lo­wym, gdzie sta­li w ci­szy przez dzie­sięć go­dzin. Ale po ko­la­cji, po cien­kiej zu­pie, wol­no było cho­dzić w po­bli­żu ba­ra­ków i roz­ma­wiać. Gwiz­dek o dzie­wią­tej wie­czo­rem był sy­gna­łem do za­ję­cia tej oso­bli­wej noc­nej po­zy­cji.

Dru­gie­go dnia na plac ape­lo­wy przy­szedł ofi­cer SS i szu­kał tego, kto spo­rzą­dził li­stę Schin­dle­ra. Naj­wy­raź­niej nie przy­sła­no jej z Pła­szo­wa. Drżą­ce­go z zim­na, ubra­ne­go w szorst­ki pa­siak Gold­ber­ga za­pro­wa­dzo­no do kan­ce­la­rii i po­pro­szo­no o od­two­rze­nie li­sty z pa­mię­ci i na­pi­sa­nie jej na ma­szy­nie. Do wie­czo­ra nie skoń­czył pra­cy, więc gdy zna­lazł się z po­wro­tem w ba­ra­ku, oto­czy­ła go fala próśb o wpi­sa­nie. Tu, w tym su­ro­wym zmierz­chu, li­sta na­dal wa­bi­ła i za­chę­ca­ła, na­wet je­śli je­dy­nym, jak do­tąd, jej osią­gnię­ciem było spro­wa­dze­nie wpi­sa­nych na nią do Gross-Ro­sen. Pem­per i inni na­tar­li na Gold­ber­ga, by rano umie­ścił na kart­ce na­zwi­sko dok­to­ra Alek­san­dra Bi­ber­ste­ina. Był to brat Mar­ka Bi­ber­ste­ina, tego pierw­sze­go, opty­mi­stycz­ne­go prze­wod­ni­czą­ce­go kra­kow­skie­go Ju­den­ra­tu. W ubie­głym ty­go­dniu Gold­berg wpro­wa­dził Bi­ber­ste­ina w błąd, mó­wiąc mu, że jest na li­ście. Do­pie­ro przy za­ła­dun­ku dok­tor do­wie­dział się, że nie ma go w gru­pie Schin­dle­ra. Na­wet w ta­kim miej­scu Mie­tek Pem­per był na tyle pe­wien przy­szło­ści, że za­gro­ził Gold­ber­go­wi po­wo­jen­ny­mi re­pre­sja­mi, je­śli nie doda na­zwi­ska Bi­ber­ste­ina.

Na trze­ci dzień ośmiu­set lu­dzi z od­no­wio­nej li­sty Schin­dle­ra od­dzie­lo­no od resz­ty, za­bra­no do od­wszal­ni na ko­lej­ną ką­piel, po­zwo­lo­no roz­my­śla­ją­cym i ga­da­ją­cym jak chło­pi przed swy­mi cha­ta­mi po­sie­dzieć kil­ka go­dzin i od­pro­wa­dzo­no na bocz­ni­cę. Za­opa­trze­ni w małe ra­cje chle­ba, znów wdra­pa­li się do by­dlę­cych wa­go­nów. Ża­den ze straż­ni­ków pil­nu­ją­cych za­ła­dun­ku nie przy­znał się, że wie, do­kąd mają po­je­chać. W prze­pi­so­wy spo­sób kuc­nę­li na pod­ło­dze. Wszy­scy mie­li w gło­wach mapę Środ­ko­wej Eu­ro­py, więc nie­ustan­nie ob­ser­wo­wa­no zmia­ny po­zy­cji słoń­ca na pod­sta­wie re­flek­sów świa­tła pa­da­ją­cych przez małe, odru­to­wa­ne wen­ty­la­to­ry pod da­chem wa­go­nów. Pod­nie­sio­no do wen­ty­la­to­ra Olka Ro­sne­ra. Po­wie­dział, że wi­dzi lasy i góry. Spe­cja­li­ści od na­wi­ga­cji orze­kli, że ogól­nie utrzy­mu­ją kurs na po­łu­dnie. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że sta­cja do­ce­lo­wa bę­dzie w Cze­cho­sło­wa­cji, ale nikt tego nie chciał po­wie­dzieć na głos.

Ta stu­kil­ku­dzie­się­cio­ki­lo­me­tro­wa po­dróż trwa­ła dwa dni. Gdy drzwi się otwar­ły, był wcze­sny ra­nek dru­gie­go dnia. Znaj­do­wa­li się na sta­cji Zwit­tau. Kie­dy wy­sie­dli, po­pro­wa­dzo­no ich przez nie roz­bu­dzo­ne jesz­cze mia­sto, mia­sto, któ­re­go nie do­się­gnę­ła woj­na. Na­wet na­pi­sy na mu­rach: „TRZY­MAĆ ŻY­DÓW Z DALA OD BRIN­N­LITZ” wy­da­wa­ły im się dziw­nie przed­wo­jen­ne. Żyli w świe­cie, gdzie ich od­dech był nie­po­żą­da­ny. Za­baw­ną na­iw­no­ścią ze stro­ny miesz­kań­ców Zwit­tau było ża­ło­wać im na­wet miej­sca.

Szli wzdłuż bocz­ni­cy ko­le­jo­wej. Po pię­ciu czy sze­ściu ki­lo­me­trach do­szli do po­ło­żo­nej wśród wzgórz prze­my­sło­wej osa­dy Brin­n­litz. Tam, w sła­bym po­ran­nym świe­tle, zo­ba­czy­li dużą bry­łę pa­wi­lo­nu Hof­f­ma­nów, zmie­nio­ne­go w Ar­be­it­sla­ger Brin­n­litz – z do­da­ny­mi wie­ża­mi straż­ni­czy­mi, dru­ta­mi kol­cza­sty­mi, ko­sza­ra­mi stra­ży we­wnątrz ogro­dze­nia. Da­lej wi­dać było bra­mę i kwa­te­ry więź­niów. Gdy ma­sze­ro­wa­li przez ze­wnętrz­ną bra­mę, na dzie­dziń­cu fa­brycz­nym uka­zał się Oskar w ty­rol­skim ka­pe­lu­szu na gło­wie.

Загрузка...