XXVI

Raj­mund Titsch po­no­sił kosz­ty in­ne­go ro­dza­ju. Titsch był ci­chym, wy­kształ­co­nym Au­stria­kiem, ka­to­li­kiem. Uty­kał na jed­ną nogę, co jed­ni przy­pi­sy­wa­li I woj­nie świa­to­wej, a inni wy­pad­ko­wi w dzie­ciń­stwie. Co naj­mniej dzie­sięć lat star­szy od Oska­ra i od Amo­na, w pła­szow­skim obo­zie był kie­row­ni­kiem w fa­bry­ce mun­du­rów Ma­drit­scha, w któ­rej pra­co­wa­ło trzy ty­sią­ce szwa­czek i me­cha­ni­ków.

Jed­nym z jego spo­so­bów pła­ce­nia były se­sje sza­cho­we z Amo­nem Göthem. Blok Ad­mi­ni­stra­cyj­ny miał te­le­fo­nicz­ne po­łą­cze­nie z za­kła­da­mi Ma­drit­scha i Amon czę­sto wzy­wał Tit­scha do ga­bi­ne­tu na par­tyj­kę. Gdy gra­li po raz pierw­szy, par­tia skoń­czy­ła się w pół go­dzi­ny i nie po my­śli ko­men­dan­ta. Le­d­wo Titsch wy­po­wie­dział po­wścią­gli­wie i nie­zbyt trium­fal­nie „mat!”, Amon wpadł w zły hu­mor, zła­pał płaszcz, pas z pi­sto­le­tem i wci­snął czap­kę. Prze­ra­żo­ny Titsch są­dził, że Amon pój­dzie na tory wa­go­ni­ków i po­szu­ka so­bie ofia­ry do uka­ra­nia za to skrom­ne sza­cho­we osią­gnię­cie Tit­scha. Po tym pierw­szym ra­zie Titsch ob­rał inną tak­ty­kę. Te­raz grał trzy go­dzi­ny, za­nim uległ ko­men­dan­to­wi. Gdy pra­cow­ni­cy Blo­ku Ad­mi­ni­stra­cyj­ne­go wi­dzie­li Tit­scha kuś­ty­ka­ją­ce­go Je­ro­zo­lim­ską na swo­ją sza­cho­wą służ­bę, wie­dzie­li, że po­po­łu­dnie bę­dzie tro­chę spo­koj­niej­sze. Umiar­ko­wa­ne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa bu­dzi­ło się też w pra­cow­ni­kach warsz­ta­tów, a na­wet wśród nie­szczę­snych pcha­czy wóz­ków.

Raj­mund Titsch nie tyl­ko pre­wen­cyj­nie grał w sza­chy. Nie­za­leż­nie od Se­dlac­ka i jego ko­le­gi z kie­szon­ko­wym apa­ra­tem fo­to­gra­ficz­nym, któ­rych Oskar przy­pro­wa­dził do Pła­szo­wa, Titsch za­czął ro­bić zdję­cia. Cza­sem z okna swo­je­go biu­ra, cza­sem zza wę­gła warsz­ta­tu fo­to­gra­fo­wał więź­niów przy wa­go­ni­kach, roz­dział chle­ba i zupy, ko­pa­nie ka­na­łów i fun­da­men­tów. Na nie­któ­rych zdję­ciach Titsch uwiecz­nił, nie­le­gal­ne za­pew­ne, do­sta­wy chle­ba do za­kła­dów Ma­drit­scha. Raj­mund oczy­wi­ście spro­wa­dzał okrą­głe brą­zo­we bo­chen­ki za zgo­dą i za pie­nią­dze Ma­drit­scha. Do­star­cza­no je do Pła­szo­wa na cię­ża­rów­kach pod zwo­ja­mi szmat i bel ma­te­ria­łów. Titsch sfo­to­gra­fo­wał wy­ła­do­wy­wa­nie chle­ba w ma­ga­zy­nie za­kła­dów, któ­ry był od­wró­co­ny ty­łem do wież i osło­nię­ty od głów­nej dro­gi do­jaz­do­wej bry­łą obo­zo­wej fa­bry­ki pa­pie­ru.

Fo­to­gra­fo­wał es­es­ma­nów i Ukra­iń­ców – jak ma­sze­ru­ją, ba­wią się, pra­cu­ją. Sfo­to­gra­fo­wał bry­ga­dę ro­bo­czą pod nad­zo­rem in­ży­nie­ra Kar­pa, któ­re­mu wkrót­ce po­tem es­es­mań­skie psy roz­szar­pa­ły udo i ode­rwa­ły ge­ni­ta­lia. W per­spek­ty­wicz­nym zdję­ciu Pła­szo­wa po­ka­zał wiel­kość obo­zu i jego od­izo­lo­wa­nie od in­nych za­bu­do­wań. Nie jest też wy­klu­czo­ne, że to on zro­bił zdję­cie Amo­na le­żą­ce­go na le­ża­ku na ta­ra­sie swo­jej wil­li – po­tęż­ne­go, stu­dwu­dzie­sto­ki­lo­we­go Amo­na, któ­re­mu nowo przy­by­ły dok­tor Blanc­ke po­wie­dział: „Dość, Amo­nie. Bę­dziesz mu­siał tro­chę tego zrzu­cić”. Titsch fo­to­gra­fo­wał też Rol­fa i Ral­fa, psy Amo­na, bie­ga­ją­ce albo wy­le­gu­ją­ce się na słoń­cu, i Ma­jo­lę trzy­ma­ją­cą Rol­fa, albo może Ral­fa – za ob­ro­żę i uda­ją­cą, że jej to spra­wia przy­jem­ność. Zro­bił tak­że zdję­cie Amo­na w peł­nym ma­je­sta­cie, na wiel­kim bia­łym ko­niu.

Na­świe­tlo­nych fil­mów Titsch nie od­dał do wy­wo­ła­nia. Jako ar­chi­wum były bez­piecz­niej­sze i ła­twiej­sze do prze­no­sze­nia w po­sta­ci ro­lek. Umie­ścił je w sta­lo­wej ka­set­ce i ukrył w swo­im kra­kow­skim miesz­ka­niu. Tam też prze­cho­wy­wał tro­chę rze­czy Ży­dów Ma­drit­scha. W ca­łym Pła­szo­wie moż­na było zna­leźć lu­dzi, któ­rzy mie­li coś scho­wa­ne­go na czar­ną go­dzi­nę, coś, co w ostat­niej chwi­li moż­na by za­pro­po­no­wać czło­wie­ko­wi z li­stą, czło­wie­ko­wi, któ­ry otwie­rał i za­my­kał drzwi by­dlę­cych wa­go­nów. Titsch zda­wał so­bie spra­wę, że tyl­ko de­spe­ra­ci dają mu coś w de­po­zyt, że mniej­szość obo­zo­wa, któ­ra ma ukry­ty gdzieś w Pła­szo­wie skład ob­rą­czek, ze­gar­ków i bi­żu­te­rii, nie po­trze­bu­je go. Ci re­gu­lar­nie opła­ca­li róż­ne przy­słu­gi i wy­go­dy. Do ka­set­ki Tit­scha, tej ze zdję­cia­mi, po­wę­dro­wa­ły ostat­nie re­zer­wy kil­ku­na­stu ro­dzin – brosz­ka ciot­ki Jan­ki, ze­ga­rek wuj­ka Mor­de­cha­ja itp.

Kie­dy przyj­dzie ko­niec Pła­szo­wa, kie­dy Scher­ner i Czur­da uciek­ną, a nie­ska­zi­tel­ne kar­to­te­ki Głów­ne­go Urzę­du Ad­mi­ni­stra­cyj­no-Go­spo­dar­cze­go SS zo­sta­ną jako do­wo­dy za­pa­ko­wa­ne na cię­ża­rów­ki i wy­wie­zio­ne, Titsch nie bę­dzie mu­siał wy­wo­ły­wać swo­ich fil­mów; ow­szem, bę­dzie miał wszel­kie po­wo­dy, by tego nie ro­bić. W kar­to­te­kach ODE­SSY, po­wo­jen­ne­go taj­ne­go sto­wa­rzy­sze­nia by­łych es­es­ma­nów, znaj­dzie się na li­ście zdraj­ców. Po­nie­waż za­opa­trzył pra­cow­ni­ków Ma­drit­scha w oko­ło 30 000 bo­chen­ków chle­ba, w kur­czę­ta i ma­sło, a jego hu­ma­ni­ta­ryzm uho­no­ro­wał rząd Izra­ela – pi­sa­no o nim tro­chę w ga­ze­tach. Nie­któ­rzy rzu­ca­li po­gróż­ki i sy­cze­li za nim: „Ży­do­fil”. Tak więc rol­ki pła­szow­skich fil­mów le­ża­ły pra­wie dwa­dzie­ścia lat w zie­mi w ma­łym par­ku na przed­mie­ściu Wied­nia. Gdy­by po­le­ża­ly tro­chę dłu­żej, emul­sja wy­schła­by na ciem­nych, ta­jem­ni­czych ob­ra­zach, przed­sta­wia­ją­cych Ma­jo­lę, Amo­na, jego mor­der­cze psy, jego bez­i­mien­nych nie­wol­ni­ków. Był to więc może po­wód do ra­do­ści dla pła­szo­wia­ków, gdy w li­sto­pa­dzie 1963 je­den z oca­leń­ców od Schin­dle­ra, Le­opold Pfef­fer­berg, w se­kre­cie od­ku­pił od Raj­mun­da Tit­scha, cier­pią­ce­go już wte­dy na śmier­tel­ną cho­ro­bę ser­ca, ka­set­kę wraz z za­war­to­ścią. Ale i wte­dy Raj­mund nie chciał, by fil­my wy­wo­ła­no przed jego śmier­cią. Ano­ni­mo­wy cień ODE­SSY prze­ra­żał go bar­dziej niż Amon Göth, Szer­ner, Oświę­cim w cza­sach Pła­szo­wa.

Po jego po­grze­bie fil­my wy­wo­ła­no. Pra­wie wszyst­kie zdję­cia wy­szły.

Ani jed­na oso­ba spo­śród nie­licz­ne­go gro­na więź­niów Pła­szo­wa, któ­re prze­ży­ją Amo­na i obóz, nie bę­dzie mia­ła do po­wie­dze­nia ni­cze­go, co mo­gło­by ob­cią­żyć Raj­mun­da Tit­scha. Ale też nie był to czło­wiek, wo­kół któ­re­go po­wsta­ją le­gen­dy. Ta­kim czło­wie­kiem był Oskar. Z koń­ca 1943 roku po­cho­dzi opo­wieść o Schin­dle­rze, krą­żą­ca wśród oca­leń­ców z Pła­szo­wa z nie­spo­ży­tą siłą mitu. W mi­cie bo­wiem spra­wa nie po­le­ga na tym, czy jest praw­dzi­wy, czy nie, ani czy po­wi­nien być praw­dzi­wy, ale że jest on w ja­kiś spo­sób praw­dziw­szy niż sama praw­da. Tego ro­dza­ju opo­wie­ści po­ka­za­ły, że o ile Titsch był dla pła­szo­wia­ków do­brym pu­stel­ni­kiem, to Oskar stał się boż­kiem wy­ba­wie­nia: dwu­twa­rzo­wym – w grec­kim sty­lu – jak każ­dy po­mniej­szy bóg wy­po­sa­żo­nym w ludz­kie wady, wie­lo­rę­kim, ob­da­rzo­nym pew­ną siłą, zdol­nym do bez­in­te­re­sow­nej po­mo­cy.

Jed­na z tych hi­sto­rii do­ty­czy okre­su, gdy sze­fo­wie po­li­cji SS byli na­ci­ska­ni, aby za­mknąć Pła­szów. Po pro­stu Pła­szów jako kom­pleks prze­my­sło­wy nie miał w In­spek­to­ra­cie Uzbro­je­nia zbyt do­brej opi­nii. He­le­na Hirsch, słu­żą­ca Götha, czę­sto spo­ty­ka­ła w ko­ry­ta­rzu albo w kuch­ni róż­nych ofi­ce­rów, go­ści Amo­na, któ­rzy opusz­cza­li sa­lon, aby przez chwi­lę ode­tchnąć swo­bod­nie. Ofi­cer SS Ti­britsch, kie­dy wszedł raz do kuch­ni, po­wie­dział do He­le­ny: „Czy on nie wie, że są lu­dzie, któ­rzy od­da­ją ży­cie?” Miał oczy­wi­ście na my­śli front wschod­ni, a nie Pła­szów. Ofi­ce­ro­wie, któ­rzy nie byli tak za­moż­ni jak Amon, obu­rza­li się na to, co wi­dzie­li w wil­li, a może na­wet, co jesz­cze groź­niej­sze, od­czu­wa­li za­zdrość.

Le­gen­da mówi, że w pe­wien nie­dziel­ny wie­czór sam ge­ne­rał Ju­lius Schin­dler od­wie­dził Pła­szów, by zde­cy­do­wać, czy jego ist­nie­nie ma ja­ką­kol­wiek war­tość dla wy­sił­ku wo­jen­ne­go. Go­dzi­na, jak na wi­zy­ta­cję wy­so­kie­go urzęd­ni­ka, była nie­zwy­kła – ale to aku­rat może dla­te­go, że wo­bec groź­nej zimy na fron­cie wschod­nim In­spek­to­rat Uzbro­je­nia pra­co­wał po go­dzi­nach. In­spek­cję po­prze­dził obiad w „Ema­lii”, przy któ­rym wino i ko­niak pły­nę­ły sze­ro­ką stru­gą – Oska­ra bo­wiem, po­dob­nie jak Ba­chu­sa, ko­ja­rzo­no z dio­ni­zyj­ską li­nią bo­gów.

Po obie­dzie gru­pa in­spek­cyj­na, zdą­ża­ją­ca mer­ce­de­sa­mi do Pła­szo­wa, nie była już w ta­kim na­stro­ju, aby si­lić się na za­wo­do­wy obiek­ty­wizm. W tym punk­cie opo­wia­da­nie igno­ru­je fakt, że ge­ne­rał Schin­dler i jego ofi­ce­ro­wie po czte­rech la­tach prak­ty­ki w upra­wia­niu za­wo­do­we­go obiek­ty­wi­zmu byli eks­per­ta­mi od pro­duk­cji i in­ży­nie­ra­mi. Oskar był jed­nak ostat­nim, na któ­rym ten fakt mógł­by zro­bić ja­kieś wra­że­nie.

In­spek­cja za­czę­ła się od za­kła­dów Ma­drit­scha. To była wi­zy­tów­ka Pła­szo­wa. W 1943 pro­du­ko­wa­ły one po­nad dwa­dzie­ścia ty­się­cy mun­du­rów We­hr­mach­tu mie­sięcz­nie. Py­ta­nie jed­nak brzmia­ło, czy Ma­dritsch nie zro­bił­by le­piej, gdy­by za­po­mniał o Pła­szo­wie i za­an­ga­żo­wał swój ka­pi­tał w bar­dziej wy­daj­ne i le­piej za­opa­trzo­ne pol­skie fa­bry­ki w Pod­gó­rzu i w Tar­no­wie. Pry­mi­tyw­ne wa­run­ki Pła­szo­wa nie były dla Ma­drit­scha, czy dla ja­kie­go­kol­wiek in­ne­go in­we­sto­ra, za­chę­tą do in­sta­lo­wa­nia ta­kich ma­szyn, ja­kich wy­ma­ga no­wo­cze­sna fa­bry­ka.

In­spek­cja do­pie­ro się za­czy­na­ła, gdy wszyst­kie świa­tła w warsz­ta­tach zga­sły; to ko­le­dzy Iza­aka Ster­na, któ­rzy pra­co­wa­li w pła­szow­skiej si­łow­ni, prze­rwa­li do­pływ ener­gii. Do przy­pa­dło­ści zwią­za­nych z al­ko­ho­lem i z nie­straw­no­ścią, na ja­kie na­ra­ził pa­nów z In­spek­to­ra­tu Uzbro­je­nia Oskar, do­łą­czy­ło się te­raz złe oświe­tle­nie. In­spek­cja mu­sia­ła się od­by­wać przy la­tar­ce, a wszyst­kie ma­szy­ny były oczy­wi­ście nie­czyn­ne, a więc mniej pro­wo­ko­wa­ły za­wo­do­we uczu­cia in­spek­to­rów.

W chwi­li gdy ge­ne­rał Schin­dler wy­tę­żał oczy przy sno­pie świa­tła z la­tar­ki, pa­da­ją­cym na pra­sy i to­kar­ki w warsz­ta­tach ślu­sar­skich, trzy­dzie­ści ty­się­cy pła­szo­wia­ków z nie­po­ko­jem cze­ka­ło na swo­ich pię­tro­wych pry­czach na jego de­cy­zję. Wie­dzie­li, że na­wet przy prze­ła­do­wa­nych li­niach Ost­bah­nu wyż­sza tech­ni­ka Oświę­ci­mia była od­le­gła tyl­ko o kil­ka go­dzin jaz­dy. Ro­zu­mie­li, że od ge­ne­ra­ła Schin­dle­ra nie mogą się spo­dzie­wać współ­czu­cia. Jego spe­cjal­no­ścią była pro­duk­cja. Pro­duk­cja była dla nie­go war­to­ścią nad­rzęd­ną.

We­dług le­gen­dy obiad u Schin­dle­ra i brak prą­du oca­li­ły miesz­kań­ców Pła­szo­wa. To bar­dzo wspa­nia­ło­myśl­na opo­wieść – tak na­praw­dę tyl­ko dzie­sią­ta część więź­niów Pła­szo­wa do­cze­ka­ła koń­ca woj­ny. Mimo to i Stern, i inni opo­wia­da­li tę hi­sto­rię z na­masz­cze­niem, zwłasz­cza że więk­szość jej szcze­gó­łów jest za­pew­ne praw­dzi­wa. Oskar bo­wiem za­wsze zda­wał się na al­ko­hol, gdy nie wie­dział, jak po­trak­to­wać wyż­szych urzęd­ni­ków, i pew­nie też spodo­bał mu się trik z po­grą­że­niem ich w ciem­no­ści. „Mu­si­cie pa­mię­tać – po­wie­dział chło­pak, któ­re­go Oskar póź­niej oca­lił – że Oskar, oprócz tego że był Niem­cem, był tak­że Cze­chem. Taki do­bry wo­jak Szwejk. Uwiel­biał sy­pać pia­sek w try­by sys­te­mu”.

Nie­grzecz­no­ścią wo­bec mitu by­ło­by za­py­tać, co po­my­ślał skru­pu­lat­ny Göth, gdy zga­sły świa­tła. Nie jest zresz­tą wy­klu­czo­ne, że był wte­dy pi­ja­ny albo jadł gdzieś obiad. Moż­na by uczci­wie spy­tać, czy Pła­szów prze­trwał dla­te­go, że ge­ne­rał Schin­dler dał się zwieść ciem­no­ściom i za­mglo­ne­mu al­ko­ho­lem wzro­ko­wi, czy też obóz prze­trwał, bo był do­brą prze­cho­wal­nią w cza­sach, kie­dy wiel­ki, ostat­ni przy­sta­nek Oświę­cim-Brze­zin­ka pę­kał w szwach. Jed­nak opo­wia­da­nie mówi wię­cej o tym, cze­go się lu­dzie spo­dzie­wa­li po Oska­rze, niż o po­twor­nym obo­zie Pła­szów i o ostat­nich dniach więk­szo­ści jego więź­niów.


Gdy SS i In­spek­to­rat Uzbro­je­nia roz­wa­ża­ły przy­szłość Pła­szo­wa, mło­dy kra­kow­ski ar­ty­sta Jó­zef Bau, któ­re­go Oskar z cza­sem do­brze po­zna, za­ko­chał się na śmierć i ży­cie w dziew­czy­nie o na­zwi­sku Re­be­ka Tan­nen­baum. Bau pra­co­wał w Biu­rze Bu­dow­la­nym jako kre­ślarz. Był po­waż­nym chłop­cem z wła­ści­wym ar­ty­stom po­czu­ciem prze­zna­cze­nia. Uciekł, moż­na po­wie­dzieć, do Pła­szo­wa, bo ni­g­dy nie po­sia­dał od­po­wied­nich dla get­ta do­ku­men­tów. Nie umiał nic, co mo­gło­by być uży­tecz­ne w fa­bry­kach na te­re­nie get­ta, więc mat­ka i przy­ja­cie­le ukry­wa­li go. Pod­czas li­kwi­da­cji get­ta w mar­cu 1943 prze­sko­czył przez mur i przy­łą­czył się do bry­ga­dy ro­bot­ni­czej zmie­rza­ją­cej do Pła­szo­wa. W Pła­szo­wie bo­wiem było coś, cze­go nie było w get­cie, mia­no­wi­cie bu­dow­nic­two. W tym sa­mym po­sęp­nym dwu­skrzy­dło­wym bu­dyn­ku, w któ­rym Amon miał swój ga­bi­net, Jó­zef Bau pra­co­wał nad pro­jek­ta­mi, Był pro­te­go­wa­nym Iza­aka Ster­na, a ten wspo­mniał o nim Oska­ro­wi jako o zdol­nym kre­śla­rzu i czło­wie­ku ma­ją­cym, po­ten­cjal­nie przy­naj­mniej, ta­lent fał­sze­rza.

Bau miał to szczę­ście, że nie wszedł w zbyt bli­ski kon­takt z Amo­nem; at­mos­fe­ra eg­zal­ta­cji, jaką wo­kół sie­bie roz­ta­czał, zwy­kle-ka­za­ła Amo­no­wi się­gać po re­wol­wer.

Biu­ro Baua znaj­do­wa­ło się po prze­ciw­nej niż ga­bi­net Amo­na stro­nie bu­dyn­ku. Nie­któ­rzy więź­nio­wie pra­co­wa­li na par­te­rze, bli­sko ko­men­dan­ta. Byli to za­opa­trze­niow­cy, re­fe­ren­ci, ste­no­graf Mie­tek Pem­per, co­dzien­nie na­ra­że­ni nie tyl­ko na nie­spo­dzie­wa­ną śmierć od kuli, ale jesz­cze częst­sze ata­ki na ich po­czu­cie przy­zwo­ito­ści. Na przy­kład Mun­dek Korn, któ­ry przed woj­ną był akwi­zy­to­rem w łań­cu­chu fi­lii Rot­schil­da i któ­ry te­raz ku­po­wał tka­ni­ny, mor­ską tra­wę, drew­no i że­la­zo dla obo­zo­wych warsz­ta­tów, pra­co­wał w tym sa­mym bu­dyn­ku i w tym sa­mym skrzy­dle co Amon. Pew­ne­go ran­ka spoj­rzał znad biur­ka i zo­ba­czył przez okno, że po dru­giej stro­nie uli­cy Je­ro­zo­lim­skiej, przy ba­ra­ku SS, zna­ny mu kra­ko­wia­nin, chło­pak oko­ło dwu­dzie­sto­let­ni, od­da­je mocz pod jed­nym ze sto­sów znaj­du­ją­ce­go się tam drew­na. Rów­no­cze­śnie w oknie to­a­le­ty zo­ba­czył dwie ręce w bia­łych rę­ka­wach i dwie gru­be dło­nie. Jed­na z nich, pra­wa, trzy­ma­ła re­wol­wer. Pa­dły dwa szyb­kie strza­ły, z któ­rych przy­naj­mniej je­den prze­bił chłop­cu gło­wę i rzu­cił nim o ster­tę po­cię­te­go drew­na. Gdy Korn znów po­pa­trzył na okno ubi­ka­cji, wol­na ręka była za­ję­ta za­my­ka­niem okna.

Tego dnia na biur­ku Koma le­ża­ły for­mu­la­rze za­po­trze­bo­wa­nia pod­pi­sa­ne sze­ro­kim, ale nie bez­ład­nym pi­smem Amo­na. Jego wzrok po­wę­dro­wał od pod­pi­su do le­żą­cych pod sto­sem drew­na zwłok z nie za­pię­ty­mi spodnia­mi. Ale nie za­sta­na­wiał się nad tym, czy to, co wi­dzi, było praw­dą. Po­jął bo­wiem, że za me­to­da­mi Amo­na kry­je się pew­na ku­szą­ca kon­cep­cja. Je­śli mor­der­stwo to nic wię­cej niż wi­zy­ta w to­a­le­cie, małe pif-paf po­śród mo­no­ton­ne­go pod­pi­sy­wa­nia pa­pie­rów, to z tego na­le­ży wy­cią­gnąć trud­ny co praw­da, ale jed­nak wnio­sek, że mor­der­stwo jest czymś zwy­czaj­nym, czymś po­wsze­dnim.

Jó­zef Bau nie był praw­do­po­dob­nie po­dat­ny na tak skraj­ne po­glą­dy. Omi­nę­ła go też czyst­ka per­so­ne­lu ad­mi­ni­stra­cyj­ne­go na par­te­rze po pra­wej i w środ­ku. Za­czę­ła się, kie­dy Jo­sef Neu­schel, pro­te­go­wa­ny Götha, po­skar­żył się ko­men­dan­to­wi, że jed­na dziew­czy­na w biu­rze ma skór­kę z bocz­ku. Amon w fu­rii po­spie­szył ko­ry­ta­rzem.

– Ro­bi­cie się wszy­scy tłu­ści! – krzy­czał.

Po­dzie­lił per­so­nel na dwa sze­re­gi. Ko­mo­wi przy­po­mi­na­ło to sce­nę z sali gim­na­stycz­nej w pod­gór­skiej szko­le – dziew­czę­ta w dru­gim sze­re­gu były tak zna­jo­me, jak cór­ki ro­dzin, wśród któ­rych się wy­cho­wał, pod­gór­skich ro­dzin… Wy­glą­da­ło to tak, jak­by na­uczy­ciel po­dzie­lił ich dla­te­go, że jed­ni mie­li pójść na Ko­piec Ko­ściusz­ki, a dru­dzy na Wa­wel. Tym­cza­sem ko­bie­ty z dru­gie­go sze­re­gu za­bra­no od biu­rek pro­sto na Chu­jo­wą Gór­kę i za „de­ka­denc­ką” skór­kę od bocz­ku roz­strze­la­no ka­ra­bi­na­mi jed­ne­go z plu­to­nów Pi­la­rzi­ka.

Ta­kie per­tur­ba­cje nie się­ga­ły wpraw­dzie Jó­ze­fa Baua, nie­mniej jed­nak nie mógł on po­wie­dzieć, że żyje mu się w Pła­szo­wie jak u Pana Boga za pie­cem. Lecz jego sy­tu­acja była znacz­nie mniej groź­na niż ta, w któ­rej zna­la­zła się jego wy­bran­ka. Re­be­ka Tan­nen­baum była sie­ro­tą, ale mia­ła w Kra­ko­wie wie­le życz­li­wych cio­tek i wu­jów. Mia­ła dzie­więt­na­ście lat, słod­ką twarz i była zgrab­na. Mó­wi­ła do­brze po nie­miec­ku i umia­ła przy­jem­nie kon­wer­so­wać. Nie­daw­no za­czę­ła pra­co­wać w biu­rze Iza­aka Ster­na na ty­łach bu­dyn­ku ad­mi­ni­stra­cji, z dala od bez­po­śred­niej stre­fy sza­leń­czych za­in­te­re­so­wań ko­men­dan­ta. Lecz za­ję­cie w Biu­rze Bu­dow­la­nym było tyl­ko po­ło­wą jej pra­cy. Była ma­ni­kiu­rzyst­ką. Co ty­dzień zaj­mo­wa­ła się Amo­nem, opie­ko­wa­ła się dłoń­mi unter­sturm­füh­re­ra Leo Joh­na, dok­to­ra Blanc­ke i jego ese­sow­skiej ko­chan­ki, su­ro­wej pięk­no­ści, Ali­cji Or­łow­ski. Dło­nie Amo­na nie pa­so­wa­ły do tej oty­łej, sza­lo­nej po­sta­ci – były dłu­gie, zgrab­ne, ze zwę­ża­ją­cy­mi się pa­znok­cia­mi.

Kie­dy po raz pierw­szy przy­szedł po nią wię­zień i po­wie­dział, że Herr Kom­man­dant chce ją wi­dzieć, za­czę­ła ucie­kać, po­bie­gła mię­dzy biur­ka­mi, zbie­gła w dół tyl­ny­mi scho­da­mi. Wię­zień biegł za nią i wo­łał: „Na mi­łość bo­ską, pro­szę nie ucie­kać! On uka­rze mnie, je­śli pani nie przy­pro­wa­dzę!”

Po­szła więc za nim do wil­li Götha. Przed wej­ściem do sa­lo­nu zwie­dzi­ła śmier­dzą­cą piw­ni­cę – było to jesz­cze w pierw­szej re­zy­den­cji Götha, któ­rej piw­ni­ce wy­ko­pa­no na te­re­nie sta­re­go ży­dow­skie­go cmen­ta­rza. Tam, na dole, pod cmen­tar­ną zie­mią, ko­le­żan­ka Re­be­ki, He­le­na Hirsch le­czy­ła si­nia­ki.

– No to masz zmar­twie­nie – przy­zna­ła He­le­na. – Ale zrób swo­je i zo­ba­czy­my. To wszyst­ko, co mo­żesz zro­bić. U nie­któ­rych on lubi pro­fe­sjo­na­lizm, u in­nych nie. A ja dam ci cia­sta i kieł­ba­sy, jak wró­cisz. Ale nie bierz je­dze­nia sama. Naj­pierw mnie za­py­taj. Nie­któ­rzy bio­rą bez py­ta­nia i póź­niej nie wiem, jak to ukryć.

Amon za­ak­cep­to­wał pro­fe­sjo­na­lizm Re­be­ki; wy­cią­gnął ręce i ga­dał po nie­miec­ku. Ta wil­la mo­gła­by być ho­te­lem „Cra­co­via”, a Amon – mło­dym, nie­co oty­łym nie­miec­kim prze­my­słow­cem, któ­ry przy­był do Kra­ko­wa, aby sprze­dać tek­sty­lia, stal lub che­mi­ka­lia. Dwie spra­wy nie po­zwa­la­ły jed­nak na wy­two­rze­nie się at­mos­fe­ry po­nad­cza­so­wej bez­tro­ski: ko­men­dant za­wsze trzy­mał swój służ­bo­wy pi­sto­let przy pra­wym łok­ciu, a je­den lub dru­gi pies czę­sto drze­mał w sa­lo­nie. Wi­dzia­ła je kie­dyś na pla­cu ape­lo­wym, jak szar­pa­ły in­ży­nie­ra Kar­pa. Mimo to gdy pies wzdy­chał przez sen, a ona z ko­men­dan­tem po­rów­ny­wa­ła wspo­mnie­nia z przed­wo­jen­nych po­dró­ży do uzdro­wi­ska w Karls­ba­dzie, okrop­no­ści ape­lu zda­wa­ły się od­le­głe i nie­wia­ry­god­ne. Pew­ne­go dnia w przy­pły­wie pew­no­ści sie­bie Re­be­ka za­py­ta­ła Amo­na, dla­cze­go ma za­wsze koło sie­bie broń. Od­po­wiedź spra­wi­ła, że za­sty­gła po­chy­lo­na nad jego dło­nią.

– To na wy­pa­dek, gdy­byś mnie za­cię­ła – po­wie­dział.

Je­śli­by po­trze­bo­wa­ła do­wo­du na to, że kon­wer­sa­cja o uzdro­wi­skach była dla Amo­na rów­nie na­tu­ral­na, co akt sza­leń­stwa, wy­star­czy­ło jej przy­po­mnieć so­bie to, co zo­ba­czy­ła pew­ne­go dnia, gdy we­szła do hal­lu wil­li. Wy­cią­gał z sa­lo­nu za wło­sy jej ko­le­żan­kę He­le­nę. He­le­na usi­ło­wa­ła za­cho­wać rów­no­wa­gę, jej kasz­ta­no­we wło­sy wy­cho­dzi­ły z ce­bul­ka­mi, a Amon, na­wet je­śli roz­luź­niał na mo­ment chwyt, to na­tych­miast go za­ci­skał. In­nym do­wo­dem mógł­by być in­cy­dent z psem Amo­na. Kie­dy pew­ne­go wie­czo­ra prze­kro­czy­ła próg sa­lo­nu, na­gle zma­te­ria­li­zo­wał się przed nią je­den z psów, Rolf albo Ralf, sko­czył i trzy­ma­jąc ją za ra­mio­na chwy­cił w zęby jej pierś. Spoj­rza­ła przed sie­bie i uj­rza­ła roz­wa­lo­ne­go na ka­na­pie, uśmie­cha­ją­ce­go się Amo­na.

– Prze­stań się trząść, głu­pia – po­wie­dział – bo nie dam rady obro­nić cię przed psem.

Pra­cu­jąc nad utrzy­ma­niem w po­rząd­ku dło­ni ko­men­dan­ta, była Re­be­ka świad­kiem, jak Amon za­strze­lił za nie­sta­ran­ność swe­go pu­cy­bu­ta, jak za­wie­sił pięt­na­sto­let­nie­go or­dy­nar­na Po­ld­ka De­re­szo­wit­za za ręce w swo­im ga­bi­ne­cie, po­nie­waż w sier­ści jed­ne­go z psów zna­le­zio­no pchłę, jak za­strze­lił słu­żą­ce­go Liś­ka za wy­po­ży­cze­nie po­wo­zu i koni Bo­scho­wi bez uprzed­nie­go uzy­ska­nia zgo­dy. Mimo to dwa razy w ty­go­dniu pięk­na sie­ro­ta wkra­cza­ła do sa­lo­nu Götha i fi­lo­zo­ficz­nie bra­ła be­stię za rękę.

Pew­ne­go dnia spo­tka­ła Jó­ze­fa Baua. Stał przed Biu­rem Bu­dow­la­nym i trzy­mał ram­kę z ry­sun­kiem, zwró­co­ną w stro­nę ni­skiej je­sien­nej chmu­ry. Jego wą­tłe cia­ło zda­wa­ło się ugi­nać pod tym cię­ża­rem. Spy­ta­ła, czy może mu po­móc.

– Nie – od­po­wie­dział. – Cze­kam tyl­ko na słoń­ce.

– Po co?

Wy­ja­śnił jej, że ta­kie trans­pa­ren­to­we ry­sun­ki no­we­go bu­dyn­ku mo­cu­je się w ra­mie ze świa­tło­czu­łym pa­pie­rem. Gdy słoń­ce za­świe­ci moc­niej, mó­wił, ta­jem­ni­cza siła che­micz­na prze­nie­sie ry­su­nek z trans­pa­ren­tu na świa­tło­czu­łą emul­sję.

– A może ty bę­dziesz moim ma­gicz­nym słoń­cem? – za­pro­po­no­wał.

Ład­ne dziew­czy­ny w Pła­szo­wie nie były przy­zwy­cza­jo­ne do de­li­kat­no­ści ze stro­ny chłop­ców. Spra­wy sek­su z po­wo­du do­bie­ga­ją­cych ze wzgó­rza salw na­bra­ły gwał­tow­ne­go cha­rak­te­ru eg­ze­ku­cji na pla­cu ape­lo­wym. Wy­obraź­my so­bie na przy­kład dzień, w któ­rym wśród bry­ga­dy ro­bot­ni­czej po­wra­ca­ją­cej z fa­bry­ki ka­bli na Wie­lic­kiej zo­sta­je zna­le­zio­ny kur­czak. Na pla­cu ape­lo­wym Amon wy­gła­sza ty­ra­dę, bo kur­cza­ka, le­żą­ce­go w tor­bie przy bra­mie obo­zo­wej, zna­le­zio­no pod­czas wy­ryw­ko­wej kon­tro­li.

– Czy­ja to tor­ba? – pyta Amon. – Czyj to kur­czak?

Po­nie­waż nikt na pla­cu nie przy­zna­je się do ni­cze­go, Amon bie­rze od es­es­ma­na ka­ra­bin i strze­la w gło­wę pierw­sze­mu z brze­gu więź­nio­wi. Kula, prze­le­ciaw­szy na wy­lot, po­wa­la rów­nież więź­nia sto­ją­ce­go za nim. Nikt się jed­nak nie od­zy­wa.

– Jak wy się ko­cha­cie! – ry­czy Amon i przy­go­to­wu­je się do roz­strze­la­nia na­stęp­ne­go z ko­lei więź­nia. Czter­na­sto­let­ni chło­piec wy­stę­pu­je z sze­re­gu. Drży i pła­cze. Mówi ko­men­dan­to­wi, że wie, kto przy­niósł kur­cza­ka.

– Kto?

Chło­piec wska­zu­je na jed­ne­go z za­bi­tych.

– Ten! – krzy­czy chło­piec.

Amon za­dzi­wia cały plac, po­nie­waż wie­rzy chłop­cu. Od­chy­la w tył gło­wę i śmie­je się z ta­kim za­dzi­wie­niem, ja­kie lubi oka­zy­wać w kla­sie na­uczy­ciel.

– Co za lu­dzie! – mówi. – Cią­gle nie mogą zro­zu­mieć, dla­cze­go są stra­ce­ni.

Po tego ro­dza­ju po­ka­zach więk­szość więź­niów nie mia­ła już ocho­ty wy­ko­rzy­sty­wać wol­ne­go cza­su mię­dzy siód­mą a dzie­wią­tą wie­czór na za­lo­ty. Wszy tra­pią­ce kro­cze i pa­chy czy­ni­ły z wszel­kich for­mal­no­ści szy­der­stwo. Mło­dzi męż­czyź­ni rzu­ca­li się na dziew­czy­ny bez ce­re­mo­nii. W ko­bie­cym obo­zie śpie­wa­no pio­sen­kę, w któ­rej py­ta­no dzie­wi­cę, dla­cze­go ob­wią­zu­je się sznur­kiem, dla kogo się oszczę­dza.

W „Ema­lii” sy­tu­acja nie była tak roz­pacz­li­wa. W hali ema­lier­skiej urzą­dza­no wśród ma­szyn miej­sca, gdzie ko­chan­ko­wie mo­gli się spo­ty­kać na dłu­żej. W za­tło­czo­nych ba­ra­kach ist­nia­ła tyl­ko teo­re­tycz­na se­gre­ga­cja. Brak co­dzien­ne­go stra­chu i więk­sze ra­cje chle­ba spra­wia­ły, że ży­cie było mniej nie­zno­śne. W do­dat­ku Oskar nie wpusz­czał gar­ni­zo­nu SS do obo­zu bez po­zwo­le­nia.

Pe­wien wię­zień pa­mię­ta, że w ga­bi­ne­cie Oska­ra była za­ło­żo­na in­sta­la­cja, któ­ra ostrze­ga­ła więź­niów, gdy w obo­zie po­ja­wiał się ja­kiś wyż­szy urzęd­nik SS. W ta­kich wy­pad­kach Oskar na­ci­skał gu­zik po­łą­czo­ny z dzwon­kiem w obo­zie. Był to sy­gnał, aby zga­sić nie­le­gal­ne, do­star­cza­ne co­dzien­nie przez Oska­ra pa­pie­ro­sy. („Idź do mo­je­go miesz­ka­nia i na­peł­nij mi pa­pie­ro­śni­cę” – mó­wił każ­de­go dnia do ko­goś z hali, mru­ga­jąc przy tym zna­czą­co). Dzwo­nek ostrze­gał też męż­czyzn i ko­bie­ty, by wra­ca­li do przy­dzie­lo­nych so­bie prycz.

Dla Re­be­ki jed­nak fakt, że w Pła­szo­wie spo­tka­ła chłop­ca, któ­ry się do niej za­le­cał, jak­by sie­dzie­li w cu­kier­ni w Ryn­ku, był nie­mal Szo­kiem, re­lik­tem nie ist­nie­ją­cej już kul­tu­ry.

Kie­dy in­dziej, gdy przy­szła do nie­go z biu­ra Ster­na, Jó­zef po­ka­zał jej swój warsz­tat pra­cy. Ry­so­wał pro­jek­ty ko­lej­nych ba­ra­ków.

– Jaki jest nu­mer two­je­go ba­ra­ku i kto jest star­szą?

Po­wie­dzia­ła mu z na­le­ży­tym ocią­ga­niem. Wi­dzia­ła cią­gnię­tą za wło­sy He­le­nę Hirsch, gro­zi­ła jej śmierć, je­śli za­tnie skór­kę na pal­cu Amo­naa ten chło­pak przy­wra­cał jej dziew­czę­cą wsty­dli­wość.

– Przyj­dę i po­roz­ma­wiam z two­ją mat­ką – obie­cał.

– Nie mam mat­ki – od­rze­kła Re­be­ka.

– A więc po­roz­ma­wiam ze star­szą.

Tak za­czę­ły się za­lo­ty, za po­zwo­le­niem star­szych, jak­by mie­li przed sobą całe lata ży­cia. Po­nie­waż był ce­re­mo­nial­nym chło­pa­kiem, nie ca­ło­wa­li się. Tak na­praw­dę to ob­ję­li się po­rząd­nie do­pie­ro pod da­chem Amo­na. Było to po za­bie­gu ma­ni­cu­re. Re­be­ka wzię­ła od He­le­ny tro­chę cie­płej wody i my­dło i za­kra­dła się na naj­wyż­sze pię­tro, pu­ste z po­wo­du nad­cho­dzą­ce­go re­mon­tu, by wy­prać so­bie bluz­kę i zmia­nę bie­li­zny. Rolę mied­ni­cy speł­nia­ła me­naż­ka. Ju­tro po po­łu­dniu bę­dzie po­trzeb­na na zupę.

Pra­ła w tym ma­łym na­czyn­ku z my­dli­na­mi, gdy po­ja­wił się Jó­zef.

– Skąd się tu wzią­łeś? – za­py­ta­ła go.

– Ro­bię po­mia­ry do ry­sun­ków, do re­mon­tu – od­po­wie­dział. – A ty co tu ro­bisz?

– To, co wi­dzisz. I pro­szę, nie mów zbyt gło­śno.

Ska­kał po ca­łym po­ko­ju, śmi­ga­jąc ta­śmą mier­ni­czą po ścia­nach i gzym­sach.

– Rób to do­kład­nie – upo­mnia­ła go, po­nie­waż zna­ła wy­ma­ga­nia Amo­na.

– Sko­ro tu je­stem, to mogę zmie­rzyć i cie­bie – po­wie­dział. Przy­ło­żył ta­śmę do jej ra­mion i spu­ścił od kar­ku do krzy­ży. Nie zdo­ła­ła się oprzeć pal­com do­ty­ka­ją­cym jej i za­zna­cza­ją­cym od­le­gło­ści. Po nie tak krót­ko trwa­ją­cych uści­skach ka­za­ła mu jed­nak iść. Nie było to miej­sce na roz­ma­rzo­ne po­po­łu­dnie.

Mia­ły też w Pła­szo­wie miej­sce inne ro­man­se, na­wet wśród es­es­ma­nów, ale nie były one ta­kie sło­necz­ne jak ten bar­dzo po­praw­ny Jó­ze­fa Baua i ma­ni­kiu­rzyst­ki. Na przy­kład Obe­rschar­füh­rer Al­bert Hu­jar, któ­ry za­strze­lił dr Ro­za­lię Blau w get­cie oraz Dia­nę Re­iter po za­pad­nię­ciu się fun­da­men­tu ko­szar, za­ko­chał się w ży­dow­skiej więź­niar­ce. Cór­ka Ma­drit­scha pod­da­ła się uro­ko­wi mło­de­go Żyda z tar­now­skie­go get­ta. Chło­piec pra­co­wał oczy­wi­ście w tar­now­skim za­kła­dzie Ma­drit­scha, ale pod ko­niec lata przy­był do Tar­no­wa spe­cja­li­sta od li­kwi­da­cji gett, Amon Göth, i za­mknął tam­tej­sze get­to tak samo jak kra­kow­skie. Te­raz chło­piec pra­co­wał w fa­bry­ce Ma­drit­scha w Pła­szo­wie i cór­ka fa­bry­kan­ta mo­gła go od­wie­dzać. Lecz nic z tego nie mo­gło wyjść. Sami więź­nio­wie mie­li ni­sze i skryt­ki, gdzie ko­chan­ko­wie i mał­żon­ko­wie spo­ty­ka­li się, ale wszyst­ko – pra­wo Rze­szy i dziw­ny ko­deks więź­niów – sta­ło na prze­szko­dzie ro­man­so­wi Fräu­le­in Ma­dritsch i jej uko­cha­ne­go. Po­dob­nie uczci­wy Raj­mund Titsch za­ko­chał się w jed­nej ze swo­ich szwa­czek. Rów­nież i ta mi­łość była ła­god­na, ci­cha i, by tak rzec, bez­płod­na. Co do obe­rschar­füh­re­ra Hu­ja­ra, to sam Amon ka­zał mu się prze­stać wy­głu­piać. Al­bert wziął więc dziew­czy­nę na spa­cer do lasu i ze szcze­rym ża­lem strze­lił jej w kark.

Wy­da­wa­ło się, że nad na­mięt­no­ścia­mi SS cią­ży śmierć. Wie­dzie­li o tym Hen­ryk i Le­opold Ro­sne­ro­wie, roz­snu­wa­ją­cy wo­kół sto­łu Götha wie­deń­skie me­lo­die. Pew­ne­go wie­czo­ra wy­so­ki, szczu­pły, siwy ofi­cer SS przy­szedł do Amo­na na obiad i wy­piw­szy spo­ro pro­sił Ro­sne­rów o wę­gier­ską pio­sen­kę Ta ostat­nia nie­dzie­la, tkli­wą bal­la­dę mi­ło­sną opo­wia­da­ją­cą o chłop­cu, któ­ry chciał po­peł­nić sa­mo­bój­stwo z mi­ło­ści. W bal­la­dzie tej było peł­no ckli­we­go sen­ty­men­ta­li­zmu, któ­ry, jak za­uwa­żył Hen­ryk, od­po­wia­dał es­es­ma­nom, kie­dy nie byli na służ­bie. I rze­czy­wi­ście, przed woj­ną cie­szy­ła się ona złą sła­wą: rzą­dy Wę­gier, Pol­ski i Cze­cho­sło­wa­cji roz­wa­ża­ły, czy­by nie za­bro­nić jej grać, po­nie­waż sta­ła się przy­czy­ną fali sa­mo­bójstw, spo­wo­do­wa­nych za­wie­dzio­ną mi­ło­ścią. Mło­dzi męż­czyź­ni, za­nim strze­li­li so­bie w gło­wę, cy­to­wa­li cza­sem jej sło­wa w swych ostat­nich li­stach. Pio­sen­ka była od daw­na za­ka­za­na przez Mi­ni­ster­stwo Pro­pa­gan­dy Rze­szy. A te­raz ten wy­so­ki, ele­ganc­ki ofi­cer bę­dą­cy w ta­kim wie­ku, że sam mógł mieć kil­ku­na­sto­let­nich sy­nów lub cór­ki uwi­kła­ne w cie­lę­cą mi­łość, co chwi­la pod­cho­dził do mu­zy­ków i pro­sił, żeby za­gra­li Tę ostat­nią nie­dzie­lę. I choć dok­tor Go­eb­bels na to nie po­zwa­lał, nikt w pro­win­cjo­nal­nej po­łu­dnio­wej Pol­sce nie miał za­mia­ru spie­rać się z po­lo­wym ofi­ce­rem SS, któ­re­go opa­dły wspo­mnie­nia nie­szczę­śli­we­go ro­man­su.

Po tym jak gość po­pro­sił o pio­sen­kę czte­ry czy pięć razy Hen­ry­kiem owład­nę­ła nie­zwy­kła pew­ność. W swych ple­mien­nych po­cząt­kach mu­zy­ka była ma­gią i za­wsze mia­ła coś na celu. A nikt w Eu­ro­pie nie miał lep­sze­go wy­czu­cia mocy skrzy­piec niż kra­kow­ski Żyd, taki jak Hen­ryk Ro­sner, po­cho­dzą­cy z ro­dzi­ny, w któ­rej mu­zy­ki nie tyle się uczy­ło, co się ją dzie­dzi­czy­ło, tak jak dzie­dzi­czy się funk­cję ko­he­na (ka­pła­na). Otóż Hen­ryk po­my­ślał wów­czas: „Boże, je­śli mam tę siłę, może ten su­kin­syn się za­bi­je”.

Za­ka­za­na me­lo­dia Tej ostat­niej nie­dzie­li przez po­wtó­rze­nia zo­sta­ła za­le­ga­li­zo­wa­na w sa­lo­nie Götha i te­raz Hen­ryk wy­po­wie­dział za jej po­mo­cą woj­nę, a Le­opold, uspo­ko­jo­ny peł­nym wdzięcz­nej me­lan­cho­lii spoj­rze­niem przy­stoj­ne­go ofi­ce­ra, to­wa­rzy­szył mu w niej. Hen­ryk po­cił się w prze­ko­na­niu, że Amon lada mo­ment od­kry­je in­ten­cję skrzyp­ka i za­raz za­bie­rze go za dom, żeby go roz­strze­lać. Nie wia­do­mo, jaki był po­ziom wy­ko­na­nia tego utwo­ru, zresz­tą nie ma to żad­ne­go zna­cze­nia. Ten kon­cert był ma­gicz­ny. I tyl­ko je­den czło­wiek, ów siwy ofi­cer SS, od­bie­rał go, apro­bo­wał i po­przez zgiełk czy­nio­ny przez pi­ja­ne­go Bo­scha i Szer­ne­ra, Czur­dę i Amo­na nie prze­sta­wał pa­trzeć ze swe­go miej­sca pro­sto w oczy Hen­ry­ka, tak jak­by lada mo­ment chciał wstać i po­wie­dzieć: „Ależ tak, pa­no­wie! Skrzy­pek ma ab­so­lut­ną ra­cję. Nie ma sen­su no­sić w so­bie ta­kie­go smut­ku”.

Ro­sne­ro­wie po­wta­rza­li pio­sen­kę w kół­ko tyle razy, że nor­mal­nie Amon już daw­no krzyk­nął­by: „Dość!” Po­tem ofi­cer wstał i wy­szedł na bal­kon. Hen­ryk na­tych­miast po­jął, że zro­bił wszyst­ko, co mógł zro­bić. Płyn­nie prze­szli te­raz z bra­tem na von Sup­pe­go i Le­ha­ra, za­cie­ra­jąc śla­dy peł­no­krwi­stą ope­ret­ką. Gość był na bal­ko­nie sam. Po pół go­dzi­nie prze­rwał przy­ję­cie strze­la­jąc so­bie w gło­wę.

Ta­kie było w Pła­szo­wie ży­cie sek­su­al­ne. Wszy, men­dy i po­śpiech we­wnątrz dru­tów, mor­der­stwa i obłęd na ich obrze­żu. A w środ­ku Jó­zef Bau i Re­be­ka Tan­nen­baum wy­ko­ny­wa­li swój ry­tu­al­ny ta­niec za­lo­tów.

Tej zimy do­ko­na­ła się nie­ko­rzyst­na dla za­ko­cha­nych zmia­na sta­tu­su pła­szow­skie­go obo­zu. W pierw­szych dniach stycz­nia 1944 obóz prze­mia­no­wa­no na obóz kon­cen­tra­cyj­ny, prze­ka­zu­jąc go tym sa­mym pod cen­tral­ną kon­tro­lę ge­ne­ra­ła Oswal­da Po­hla i jego Głów­ne­go Urzę­du Ad­mi­ni­stra­cyj­no-Go­spo­dar­cze­go w Ora­nien­bur­gu pod Ber­li­nem. Po­do­bo­zy Pła­szo­wa, ta­kie jak „Ema­lia” Schin­dle­ra, też zna­la­zły się pod kon­tro­lą Ora­nien­bur­ga. W tej sy­tu­acji sze­fo­wie po­li­cji Scher­ner i Czur­da stra­ci­li część swo­jej wła­dzy. Opła­ty za pra­cow­ni­ków, któ­rych za­trud­nia­li Oskar i Ma­dritsch, nie szły już na Po­mor­ską, tyl­ko do biu­ra ge­ne­ra­ła Ri­char­da Glück­sa, sze­fa Sek­cji D (Obo­zy Kon­cen­tra­cyj­ne) u Po­hla. Te­raz je­śli Oskar po­trze­bo­wał ja­kiejś przy­słu­gi, mu­siał nie tyl­ko je­chać do Pła­szo­wa i nad­ska­ki­wać Amo­no­wi albo za­pra­szać Ju­lia­na Szer­ne­ra na obiad, ale przede wszyst­kim szu­kać dojść do urzęd­ni­ków w wiel­kim biu­ro­kra­tycz­nym kom­plek­sie Ora­nien­bur­ga.

Przy pierw­szej oka­zji Oskar udał się do Ber­li­na, żeby spo­tkać lu­dzi, któ­rzy mie­li kon­tro­lo­wać jego spra­wy. Ora­nien­burg był z po­cząt­ku obo­zem kon­cen­tra­cyj­nym. Te­raz prze­kształ­cił się w kom­pleks ba­ra­ków ad­mi­ni­stra­cyj­nych. Z biur Sek­cji D re­gu­lo­wa­no każ­dy aspekt obo­zo­we­go ży­cia i obo­zo­wej śmier­ci. To wła­śnie Ri­chard Glücks ra­zem z Po­hlem usta­la­li pro­por­cje mię­dzy ro­bot­ni­ka­mi a kan­dy­da­ta­mi do gazu, ukła­da­li rów­na­nie, w któ­rym X ozna­cza­ło nie­wol­ni­czą siłę ro­bo­czą, a Y – ska­za­nych na szyb­ką za­gła­dę. Glücks okre­ślał też spo­so­by po­stę­po­wa­nia w każ­dej sy­tu­acji; z jego wy­dzia­łu spły­wa­ły me­mo­ran­da na­pi­sa­ne nie­czu­łym żar­go­nem pla­ni­sty, biu­ro­kra­ty, bez­na­mięt­ne­go spe­cja­li­sty.

Głów­ny Urząd Go­spo­dar­ki


i Ad­mi­ni­stra­cji SS


Szef Sek­cji D (Obo­zy Kon­cen­tra­cyj­ne)


DI-AZ: fl-Ot-S-GEH TGB NO 453-44

Do Ko­men­dan­tów Obo­zów Kon­cen­tra­cyj­nych


Da, Sah, Bu, Mau, Sio, Neu, Au I-III Gr-Ro,


Natz, Stu, Rav, Herz, A-L-Bels, Grup­penl.


D. Riga, Grup­penl. D. Kra­kau (Pła­szów).

Wnio­ski do Ko­men­dan­tów Obo­zów o karę chło­sty w przy­pad­kach sa­bo­ta­żu do­ko­ny­wa­ne­go przez więź­niów w prze­my­śle pro­duk­cji wo­jen­nej są co­raz licz­niej­sze.

Pro­szę, by w przy­szło­ści we wszyst­kich do­wie­dzio­nych przy­pad­kach sa­bo­ta­żu (na­le­ży za­łą­czyć ra­port dy­rek­cji) skła­da­no wnio­sek o eg­ze­ku­cję przez po­wie­sze­nie. Eg­ze­ku­cje po­win­ny się od­by­wać przed zgro­ma­dzo­ny­mi człon­ka­mi da­ne­go od­dzia­łu ro­bo­cze­go. Po­wód eg­ze­ku­cji na­le­ży po­dać do wia­do­mo­ści, tak aby był czyn­ni­kiem od­stra­sza­ją­cym.

(-) SS Obe­rsturm­füh­rer

W tej dziw­nej kan­ce­la­rii za­sta­na­wia­no się też, jaka dłu­gość wło­sów więź­nia jest naj­eko­no­micz­niej­sza do użyt­ku w „pro­duk­cji wło­sia­nych skar­pet dla za­łóg U-bo­otów i wło­sia­no-fil­co­wych bu­tów dla ko­le­ja­rzy Rze­szy” i roz­wa­ża­no, czy kwe­stio­na­riusz re­je­stra­cji „przy­pad­ków śmier­ci” po­wi­nien być umiesz­czo­ny w ak­tach ośmiu de­par­ta­men­tów, czy może wy­star­czy tyl­ko list za­łą­czo­ny do da­nych per­so­nal­nych po ak­tu­ali­za­cji kart in­dek­so­wych.

A tu przy­je­chał ja­kiś Schin­dler z Kra­ko­wa i chce roz­ma­wiać o swo­im ma­łym obo­zie fa­brycz­nym na Za­bło­ciu. Trze­ba więc mu było dać ko­goś, kto by się nim za­jął, ko­goś nie­zbyt waż­ne­go, na przy­kład ofi­ce­ra per­so­nal­ne­go w ran­dze po­lo­wej.

Oskar nie był tym zmar­twio­ny. Przed nim byli dużo więk­si niż on wła­ści­cie­le Ży­dów. Krupp i IG Far­ben, fa­bry­ka ka­bli w Pła­szo­wie, Wal­ter C. To­eb­bens, przed­się­bior­ca z War­sza­wy, któ­re­go Him­m­ler pró­bo­wał wcie­lić do We­hr­mach­tu… Była huta w Sta­lo­wej Woli, za­kła­dy lot­ni­cze w Bu­dzy­niu i Za­ko­pa­nem, za­kła­dy Steyr-Da­im­ler-Puch w Ra­do­miu…

Ofi­cer miał przed sobą pla­ny „Ema­lii”.

– Mam na­dzie­ję – po­wie­dział oschle – że nie za­mie­rza pan po­więk­szać obo­zu. Nie da­ło­by się tego zro­bić bez na­ra­ża­nia się na epi­de­mię ty­fu­su.

Oskar od­rzu­cił su­ge­stię urzęd­ni­ka. Po­wie­dział, że in­te­re­su­je go wy­łącz­nie to, aby jego za­ło­ga mia­ła za­pew­nio­ny byt. Po­in­for­mo­wał ofi­ce­ra, że roz­ma­wiał już na ten te­mat ze swym ko­le­gą, puł­kow­ni­kiem Eri­chem Lan­ge. Za­uwa­żył przy tym, że na­zwi­sko to coś zna­czy­ło dla es­es­ma­na. Oskar po­ka­zał list od puł­kow­ni­ka, a per­so­nal­ny za­głę­bił się w fo­te­lu i czy­tał. W ga­bi­ne­cie było tak ci­cho, że z in­nych po­koi do­bie­ga­ło skrzy­pie­nie piór, sze­lest pa­pie­ru i ci­cha, po­waż­na roz­mo­wa; było tak, jak­by nikt tu nie wie­dział, że znaj­du­je się w sa­mym środ­ku sie­ci do­by­wa­ją­cych się z mi­lio­nów gar­deł krzy­ków.

Puł­kow­nik Lan­ge był czło­wie­kiem wpły­wo­wym; sze­fem szta­bu In­spek­to­ra­tu Uzbro­je­nia w Kwa­te­rze Ar­mii w Ber­li­nie. Oskar po­znał go na przy­ję­ciu w biu­rze In­spek­to­ra­tu w Kra­ko­wie. Po­lu­bi­li się nie­mal od razu. Na przy­ję­ciach czę­sto się zda­rza­ło, że dwóch lu­dzi, wy­czu­wa­jąc u sie­bie pe­wien sprze­ciw wo­bec re­żi­mu, wy­co­fy­wa­ło się do kąta, by się po­znać i być może na­wią­zać przy­jaźń. Erich Lan­ge był prze­ra­żo­ny obo­za­mi fa­brycz­ny­mi w Pol­sce, za­kła­da­mi „Buna” na­le­żą­cy­mi do IG Far­ben, gdzie bry­ga­dzi­ści przyj­mo­wa­li „tem­po pra­cy” SS i ka­za­li więź­niom roz­ła­do­wy­wać ce­ment w bie­gu, gdzie cia­ła za­gło­dzo­nych i za­ka­to­wa­nych wrzu­ca­no do ro­wów na ka­ble i za­le­wa­no ra­zem z ka­bla­mi ce­men­tem. Lan­ge za­cy­to­wał sło­wa jed­ne­go z kie­row­ni­ków za­kła­dów, któ­ry nowo przy­by­łym więź­niom po­wie­dział: „Nie je­ste­ście tu po to, aby żyć, tyl­ko po to, żeby zgi­nąć w be­to­nie”. „Kie­dy to usły­sza­łem – mó­wił da­lej Lan­ge – po­czu­łem się jak po­tę­pio­ny”.

List, któ­ry przed­sta­wił Schin­dler, po­prze­dzi­ło kil­ka te­le­fo­nów, któ­re wy­su­wa­ły ten sam po­stu­lat: Herr Schin­dler ze swo­imi me­naż­ka­mi i prze­ciw­czoł­go­wy­mi łu­ska­mi 45 mm jest uwa­ża­ny przez In­spek­to­rat za waż­ne ogni­wo w wal­ce o na­ro­do­we prze­trwa­nie. Zgro­ma­dził gru­pę wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych spe­cja­li­stów i nic nie po­win­no za­kłó­cać pra­cy, jaką pod nad­zo­rem dy­rek­to­ra Schin­dle­ra wy­ko­nu­ją.

Na ofi­ce­rze per­so­nal­nym list zro­bił wra­że­nie. Po­wie­dział, że bę­dzie z Herr Schin­dle­rem szcze­ry. Nie ma pla­nów zmia­ny sta­tu­su obo­zu na Za­bło­ciu. Jed­nak Herr Di­rek­tor po­wi­nien zro­zu­mieć, że sy­tu­acja Ży­dów, na­wet wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych pra­cow­ni­ków prze­my­słu zbro­je­nio­we­go, jest za­wsze ry­zy­kow­na. Weź­my na przy­kład spra­wę na­szych wła­snych przed­się­biorstw, na­le­żą­cych do SS. Ostin­du­strie, przed­się­bior­stwo SS, za­trud­nia więź­niów na tor­fo­wi­skach, w fa­bry­ce szczo­tek i w hu­cie że­la­za w Lu­bli­nie, w fa­bry­ce osprzę­tu w Ra­do­miu i w za­kła­dach fu­trzar­skich w Traw­ni­kach. Ale inne dzia­ły SS bez prze­rwy roz­strze­li­wu­ją ich ro­bot­ni­ków i te­raz Ostin­du­strie prak­tycz­nie nie ma już żad­ne­go prze­my­sło­we­go zna­cze­nia. Po­dob­nie dzie­je się w ośrod­kach eks­ter­mi­na­cji, per­so­nel ni­g­dy nie może utrzy­mać ta­kiej licz­by więź­niów, jaka jest po­trzeb­na do miej­sco­wej pro­duk­cji prze­my­sło­wej. Jest to te­ma­tem czę­stej ko­re­spon­den­cji, ale oni, te służ­by po­ło­wę, są nie­prze­jed­na­ni.

– Oczy­wi­ście – za­koń­czył ofi­cer stu­ka­jąc pal­cem w list – zro­bię dla pana, co będę mógł.

– Ro­zu­miem pro­blem – od­po­wie­dział Oskar, spo­glą­da­jąc na es­es­ma­na z pro­mien­nym uśmie­chem. – Je­śli więc w ja­kiś spo­sób będę mógł wy­ra­zić swo­ją wdzięcz­ność…

Tak więc Oskar opu­ścił Ora­nien­burg z pew­ny­mi gwa­ran­cja­mi trwa­ło­ści obo­zu, któ­ry znaj­do­wał się na ty­łach ema­lier­skiej fa­bry­ki.


Zmie­nio­ny sta­tus Pła­szo­wa, okre­ślo­ny na nowo całą se­rią me­mo­ran­dów Głów­ne­go Urzę­du Ad­mi­ni­stra­cyj­no-Go­spo­dar­cze­go, prze­ja­wił się m. in. w „kar­nej” izo­la­cji ko­biet i męż­czyzn. Dru­ty, wszyst­kie pod na­pię­ciem, po­ja­wi­ły się te­raz wszę­dzie – mię­dzy sek­to­rem mę­skim i ko­bie­cym, na ob­wo­dzie obo­zu, wo­kół sek­to­ra fa­brycz­ne­go. Wy­so­kość na­pię­cia, od­stęp mię­dzy dru­ta­mi, licz­ba żył i izo­la­to­rów zo­sta­ły okre­ślo­ne przez wy­tycz­ne Głów­ne­go Urzę­du. Amon Göth i jego ofi­ce­ro­wie nie­zwłocz­nie spo­strze­gli dys­cy­pli­nar­ne moż­li­wo­ści no­wych in­sta­la­cji. Te­raz moż­na było po­sta­wić lu­dzi na dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny bez prze­rwy mię­dzy ze­lek­try­fi­ko­wa­nym ogro­dze­niem ze­wnętrz­nym a sta­rym, we­wnętrz­nym pło­tem bez prą­du. Za­ta­cza­jąc się ze zmę­cze­nia wie­dzie­li, że cen­ty­me­try za ich ple­ca­mi bie­gną set­ki wol­tów. Na przy­kład Mun­dek Kom, po­wra­ca­ją­cy do obo­zu z od­dzia­łem ro­bo­czym, w któ­rym bra­ko­wa­ło jed­ne­go pra­cow­ni­ka, mu­siał spę­dzić w ta­kim wą­skim i nie­bez­piecz­nym miej­scu cały dzień i całą noc.

Ale od ry­zy­ka wpad­nię­cia na dru­ty gor­sze jesz­cze było to, że od koń­ca ape­lu wie­czor­ne­go do po­bud­ki był włą­czo­ny prąd, któ­ry jak fosa dzie­lił męż­czyzn i ko­bie­ty. Czas kon­tak­tu zo­stał te­raz zre­du­ko­wa­ny do krót­kiej fazy prze­mie­sza­nia na pla­cu ape­lo­wym, fazy trwa­ją­cej do chwi­li, kie­dy za­czy­na­ły pa­dać roz­ka­zy, aby usta­wić się w sze­re­gu. Każ­da para wy­my­śla­ła swo­ją me­lo­dię, gwiz­da­ła ją w tłu­mie i nad­sta­wia­ła uszu, by w gąsz­czu po­dob­nych dźwię­ków usły­szeć re­fren od­po­wie­dzi. Re­be­ka Tan­nen­baum tak­że mia­ła taką po­ro­zu­mie­waw­czą me­lo­dyj­kę. Wy­ma­ga­nia Głów­ne­go Urzę­du SS zmu­sza­ły więź­niów do przyj­mo­wa­nia pta­sich spo­so­bów ko­ja­rze­nia się. I tym spo­so­bem ce­re­mo­nial­ny ro­mans Re­be­ki i Jó­ze­fa trwał na­dal.

Po­tem Jó­zef ja­kimś spo­so­bem zdo­był z ma­ga­zy­nu odzie­żo­we­go dam­ską su­kien­kę. Po ape­lu, spę­dzo­nym w sze­re­gach męż­czyzn, szedł do la­tryn, wcią­gał na sie­bie dłu­gą suk­nię i wkła­dał na gło­wę be­ret. Na­stęp­nie wy­cho­dził i do­łą­czał do ko­biet. Jego krót­kie wło­sy nie dzi­wi­ły żad­ne­go straż­ni­ka – więk­szość ko­biet mia­ła krót­ko ostrzy­żo­ne gło­wy z po­wo­du wszy. Ra­zem z trzy­na­sto­ma ty­sią­ca­mi ko­biet wcho­dził Jó­zef do sek­to­ra żeń­skie­go i spę­dzał noc w ba­ra­ku 57, do­trzy­mu­jąc Re­be­ce to­wa­rzy­stwa.

W ba­ra­ku Re­be­ki star­sze ko­bie­ty były kon­se­kwent­ne. Je­że­li Jó­zef ży­czy so­bie tra­dy­cyj­nych za­lo­tów, to one przyj­mą rolę tra­dy­cyj­nych przy­zwo­itek. Był więc Jó­zef da­rem tak­że i dla nich, upo­waż­nie­niem, by znów za­gra­ły swo­je przed­wo­jen­ne, ce­re­mo­nial­ne role. Spo­glą­da­ły na obo­je mło­dych ze swych czte­ro­pię­tro­wych prycz, do­pó­ki wszy­scy nie za­snę­li. Je­śli na­wet któ­raś z nich my­śla­ła: „Chy­ba nie mu­si­my w ta­kich cza­sach przej­mo­wać się tym, co dzie­ci ro­bią w środ­ku nocy” – na pew­no nie po­wie­dzia­ła tego gło­śno. Dwie star­sze ko­bie­ty ci­snę­ły się na jed­nej wą­skiej pry­czy, żeby Jó­zef miał całą pry­czę dla sie­bie. Nie­wy­go­da, przy­kry za­pach dru­gie­go cia­ła, ry­zy­ko przej­ścia wszy z przy­ja­ciół­ki na cie­bie – wszyst­ko to prze­sta­wa­ło mieć zna­cze­nie wo­bec fak­tu, że za­lo­ty od­by­wa­ją się zgod­nie z za­sa­da­mi.

Pod ko­niec zimy Jó­zef z opa­ską Biu­ra Bu­dow­la­ne­go na ra­mie­niu zna­lazł się w wą­skiej prze­strze­ni mię­dzy we­wnętrz­nym ogro­dze­niem obo­zu a dru­ta­mi pod na­pię­ciem. Miał w ręce sta­lo­wy przy­miar i uda­wał, że z ja­kichś ar­chi­tek­to­nicz­nych po­wo­dów mie­rzy tę zie­mię ni­czy­ją. Śnieg w tym miej­scu był dziw­nie nie­tknię­ty. U stóp be­to­no­wych słu­pów, opa­trzo­nych por­ce­la­no­wy­mi izo­la­to­ra­mi, ro­sły pierw­sze kwiat­ki. Bły­ska­jąc sta­lą przy­mia­ru, Jó­zef ze­rwał kwiat­ki i scho­wał je pod kurt­ką. Za­niósł kwiat­ki na dru­gi ko­niec obo­zu, na Je­ro­zo­lim­ską. Z kurt­ką wy­pcha­ną kwie­ciem mi­jał wil­lę ko­men­dan­ta. Na­gle w drzwiach wil­li po­ja­wił się Amon. Za­czął scho­dzić po scho­dach. Jó­zef za­trzy­mał się. Naj­gor­sze, co moż­na było zro­bić, to za­trzy­mać się, dać się Amo­no­wi zo­ba­czyć na zwol­nio­nych ob­ro­tach. Lecz za­trzy­maw­szy się, Jó­zef znie­ru­cho­miał. Bał się, że ser­ce, któ­re tak zde­cy­do­wa­nie i uczci­wie od­dał Re­be­ce, może się te­raz stać ko­lej­nym ce­lem Amo­na.

Ale kie­dy ko­men­dant mi­nął go, nie zgła­sza­jąc za­strze­żeń, że tak bez­czyn­nie stoi z ta­śmą mier­ni­czą w ręce, Jó­zef uznał, że jest to znak. Amo­no­wi nie moż­na było umknąć, chy­ba że było w tym prze­zna­cze­nie. Któ­re­goś dnia, ubra­ny w swój strze­lec­ki mun­dur, Göth wszedł nie­spo­dzie­wa­nie do obo­zu przez bocz­ną bra­mę i zo­ba­czył War­ren­haup­tów­nę, któ­ra roz­sia­dła się w sto­ją­cej w ga­ra­żu li­mu­zy­nie i prze­glą­da­ła w lu­ster­ku wstecz­nym. Okna sa­mo­cho­du, któ­re mia­ła wy­czy­ścić, na­dal były brud­ne. Za­bił ją za to. I jesz­cze ta mat­ka z cór­ką, któ­re Amon zo­ba­czył przez okno kuch­ni. Zbyt wol­no obie­ra­ły ziem­nia­ki. Prze­chy­lił się przez pa­ra­pet i za­strze­lił obie. A tym­cza­sem tu, pod jego do­mem, było coś, cze­go nie zno­sił: nie­ru­cho­my Żyd, za­ko­cha­ny kre­ślarz ze sta­lo­wym przy­mia­rem w ręce. I oto Amon po pro­stu prze­szedł mimo. Jó­zef Bau po­czuł chęć uświę­ce­nia tego nie­praw­do­po­dob­ne­go szczę­ścia ja­kimś pa­te­tycz­nym czy­nem. Naj­bar­dziej pa­te­tycz­ne było mał­żeń­stwo.

Wró­cił do bu­dyn­ku ad­mi­ni­stra­cji, wszedł scho­da­mi na górę, po­szedł do po­ko­ju Ster­na i od­na­la­zł­szy Re­be­kę, oświad­czył się jej. Re­be­ka z przy­jem­no­ścią za­uwa­ży­ła, że Jó­ze­fo­wi wresz­cie za­czę­ło się spie­szyć.

Wie­czo­rem, prze­bra­ny w ko­bie­cą suk­nię, po­now­nie od­wie­dził swo­ją mat­kę i radę przy­zwo­itek w ba­ra­ku 57. Cze­ka­li je­dy­nie na przy­by­cie ra­bi­na. Ale ra­bi­ni za­trzy­my­wa­li się w obo­zie tyl­ko na kil­ka dni prze­rwy w dro­dze do Oświę­ci­mia – zbyt krót­ko, by wier­ni, któ­rym byli po­trzeb­ni ich do ry­tu­ałów ki­dusz i nis­su­in, mo­gli ich od­na­leźć i po­pro­sić o ten ostat­ni – przed pój­ściem w ogień – akt ka­płań­stwa.

Jó­zef po­ślu­bił Re­be­kę w lu­to­wy, mroź­ny, nie­dziel­ny wie­czór. Nie było ra­bi­na. Ce­re­mo­nii prze­wod­ni­czy­ła mat­ka Jó­ze­fa. Wszy­scy oni byli re­for­mo­wa­ny­mi Ży­da­mi, za­tem mo­gli się obejść bez na­pi­sa­nej po ara­mej­sku ke­tu­by. W pra­cow­ni złot­ni­ka Wul­ka­na ktoś zro­bił ob­rącz­ki ze srebr­nej ły­żecz­ki, któ­rą mat­ka Jó­ze­fa ukry­ła wśród kro­kwi. Na pod­ło­dze ba­ra­ku Re­be­ka okrą­ży­ła Jó­ze­fa sie­dem razy, a on nogą stłukł szkło: spa­lo­ną ża­rów­kę z biu­ra. Mło­dej pa­rze wy­dzie­lo­no naj­wyż­szą pry­czę. Dla in­tym­no­ści ob­wie­szo­no ją ko­ca­mi. Po ciem­ku Jó­zef i Re­be­ka wdra­pa­li się na górę, a wo­kół sy­pa­ły się tłu­ste dow­ci­py. Na we­se­lach w Pol­sce za­wsze nad­cho­dzi­ła chwi­la swe­go ro­dza­ju za­wie­sze­nia bro­ni, w któ­rej da­wa­no prze­mó­wić nie­przy­zwo­ito­ści. Je­śli go­ście we­sel­ni nie mie­li ocho­ty sami wy­gła­szać tra­dy­cyj­nych do­uble en­ten­dre-ów, mo­gli spro­wa­dzić za­wo­do­we­go we­sel­ne­go roz­ba­wia­cza. Ko­bie­ty, któ­re w la­tach dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych być może z dez­apro­ba­tą pa­trzy­ły na wy­na­ję­te­go opo­wia­da­cza nie­przy­zwo­ito­ści i na roz­ba­wie­nie męż­czyzn, tyl­ko od cza­su do cza­su po­zwa­la­jąc so­bie – jako ko­bie­ty doj­rza­łe – na uśmiech, tego wie­czo­ra za­stą­pi­ły wszyst­kich nie­obec­nych i za­bi­tych roz­ba­wia­czy we­sel­nych ca­łej po­łu­dnio­wej Pol­ski.

Nie upły­nę­ło dzie­sięć mi­nut tête-à-tête Jó­ze­fa i Re­be­ki, gdy w ba­ra­ku za­pa­li­ły się świa­tła. Wy­zie­ra­jąc przez za­sło­nę z ko­ców, zo­ba­czył Jó­zef unter­sturm­füh­re­ra Sche­id­ta, któ­ry prze­cha­dzał się mię­dzy pry­cza­mi. Jó­ze­fem owład­nę­ło sta­re, po­ra­ża­ją­ce uczu­cie wy­peł­nia­ją­ce­go się prze­zna­cze­nia. Za­uwa­ży­li, jego nie­obec­ność w ba­ra­ku i po­sła­li jed­ne­go z naj­gor­szych ofi­ce­rów do ba­ra­ku jego mat­ki. Wi­dać Amo­na za­ćmi­ło coś w zwy­kły dzień tyl­ko po to, aby Sche­idt, któ­ry był pręd­ki do cyn­gla, mógł za­bić Jó­ze­fa w noc po­ślub­ną!

Po­my­ślał też, że wszyst­kie znaj­du­ją­ce się tu ko­bie­ty rów­nież są za­gro­żo­ne – jego mat­ka, mło­da żona, te, któ­re były świad­ka­mi, któ­re naj­cu­dow­niej pod słoń­cem opo­wia­da­ły bez­wstyd­ne dow­ci­py. Za­czął szep­tać proś­by o prze­ba­cze­nie. Re­be­ka ka­za­ła mu być ci­cho. Zdję­ła za­sło­nę z ko­ców. Tłu­ma­czy­ła, że o tej go­dzi­nie Sche­idt, je­śli nie ma kon­kret­ne­go po­wo­du, nie bę­dzie się wdra­py­wał na gór­ne pry­cze. Ko­bie­ty z niż­szych prycz po­da­wa­ły jej swo­je małe, wy­pcha­ne sło­mą po­du­szecz­ki. Co praw­da Jó­zef zor­ga­ni­zo­wał całe za­lo­ty, lecz te­raz był on tyl­ko dziec­kiem, któ­re trze­ba ukryć. Re­be­ka we­pchnę­ła go w róg pry­czy i przy­kry­ła po­dusz­ka­mi. Pa­trzy­ła, jak Sche­idt prze­cho­dzi pod nimi i wy­cho­dzi z ba­ra­ku tyl­ny­mi drzwia­mi. Świa­tła zga­sły. Wśród ostat­nich sło­nych ka­wa­łów Bau­owie na po­wrót od­zy­ska­li in­tym­ność.

Po paru mi­nu­tach za­czę­ły wyć sy­re­ny. W ciem­no­ści wszyst­kie więź­niar­ki pod­nio­sły się na pry­czach. Dźwięk sy­re­ny uświa­do­mił Jó­ze­fo­wi, że jego mał­żeń­stwo z Re­be­ką rze­czy­wi­ście nie doj­dzie do skut­ku. Na pew­no zna­leź­li jego pu­stą pry­czę w sek­to­rze mę­skim i te­raz za­czę­li po­lo­wać.

Ko­bie­ty mie­li­ły ję­zy­ka­mi. One też my­śla­ły tak jak Jó­zef. Sły­szał, jak o tym mó­wią. Jego sta­ro­świec­ka mi­łość spro­wa­dzi na nie śmierć.

Ba­ra­ko­wa Äl­te­ste – star­sza – któ­ra tak się w ca­łej tej spra­wie sym­pa­tycz­nie za­cho­wa­ła, zo­sta­nie za­strze­lo­na za­raz po tym, jak za­pa­lą się świa­tła i znaj­dą pana mło­de­go w ko­bie­cych ła­chach.

Jó­zef chwy­cił swo­je ubra­nie. Szyb­ko po­ca­ło­wał żonę, ze­śli­znął się na pod­ło­gę i wy­biegł. Na ze­wnątrz, w ciem­no­ści, dźwięk sy­ren kłuł w uszy. Jó­zef biegł przez brud­ny śnieg z kurt­ką i su­kien­ką pod pa­chą. Kie­dy za­pa­lą się świa­tła, straż­ni­cy na wie­żach zo­ba­czą go. Miał na­dzie­ję, że umknie re­flek­to­rom prze­ska­ku­jąc przez dru­ty, że może uda mu się je sfor­so­wać mię­dzy zmia­na­mi na­pię­cia. A jak już bę­dzie w obo­zie mę­skim, wy­my­śli ja­kąś hi­sto­ryj­kę o roz­wol­nie­niu, o tym, że po­szedł do la­try­ny i ze­mdlał na pod­ło­dze, i obu­dził go do­pie­ro dźwięk sy­ren.

A je­śli na­wet po­ra­zi go prąd, ro­zu­mo­wał bie­gnąc, to już nie bę­dzie mógł po­wie­dzieć, któ­rą ko­bie­tę od­wie­dzał. Pę­dząc ku fa­tal­nym dru­tom nie zda­wał so­bie spra­wy, że bę­dzie mu­sia­ło dojść na pla­cu ape­lo­wym do sce­ny, w któ­rej Re­be­ka, jak w kla­sie, zo­sta­nie zmu­szo­na ta­kim czy in­nym spo­so­bem do wy­stą­pie­nia. Ogro­dze­nie mię­dzy sek­to­rem mę­skim a żeń­skim skła­da­ło się z dzie­wię­ciu pod­łą­czo­nych do prą­du dru­tów. Jó­zef sko­czył wy­so­ko, tak aby jego nogi zna­la­zły opar­cie na trze­cim dru­cie, a wy­cią­gnię­te ręce do­się­gły dru­gie­go od góry. W wy­obraź­ni wi­dział się wdra­pu­ją­ce­go po dru­tach z chy­żo­ścią szczu­ra. Tym­cza­sem utkwił w plą­ta­ni­nie dru­tów i po pro­stu za­wisł. Chłód do­tknię­te­go gołą ręką me­ta­lu ode­brał jak pierw­szą ozna­kę po­ra­że­nia prą­dem. Lecz prą­du nie było. Nie było świa­teł. Roz­pię­ty na dru­tach Jó­zef Bau nie za­sta­na­wiał się nad przy­czy­ną bra­ku na­pię­cia. Wspiął się na szczyt i ze­sko­czył po dru­giej stro­nie. „Je­steś żo­na­tym czło­wie­kiem” – po­my­ślał. Wśli­znął się do la­tryn przez łaź­nię. „Strasz­ne roz­wol­nie­nie, Herr Obe­rschar­füh­rer”. Stał w smro­dzie i cięż­ko dy­szał. Za­śle­pie­nie Amo­na wte­dy, z kwiat­ka­mi… ślub, tak dłu­go i cier­pli­wie ocze­ki­wa­ny… mi­łość z Re­be­ką, prze­rwa­na… Sche­idt i sy­re­ny… strach przed świa­tła­mi i dru­ta­mi… Za­ta­cza­jąc się i krztu­sząc za­sta­na­wiał się, czy uda mu się za­cho­wać swo­je za­gro­żo­ne ży­cie. Jak inni chciał bar­dziej osta­tecz­ne­go ra­tun­ku.

Wy­szedł na ze­wnątrz i jako je­den z ostat­nich do­łą­czył do sze­re­gu przed ba­ra­kiem. Drżał, lecz byt pe­wien, że ba­ra­ko­wy bę­dzie go krył. „Tak, Herr Unter­sturm­füh­rer, da­łem więź­nio­wi Jó­ze­fo­wi Bau po­zwo­le­nie na pój­ście do la­try­ny”.

Ale nie jego szu­ka­li. Szu­ka­li trzech mło­dych sy­jo­ni­stów, któ­rzy ucie­kli w cię­ża­rów­ce za­ła­do­wa­nej wy­ro­ba­mi za­kła­dów ta­pi­cer­skich. W za­kła­dach tych ro­bio­no ma­te­ra­ce z mor­skiej tra­wy dla We­hr­mach­tu.

Загрузка...