XXVI
Rajmund Titsch ponosił koszty innego rodzaju. Titsch był cichym, wykształconym Austriakiem, katolikiem. Utykał na jedną nogę, co jedni przypisywali I wojnie światowej, a inni wypadkowi w dzieciństwie. Co najmniej dziesięć lat starszy od Oskara i od Amona, w płaszowskim obozie był kierownikiem w fabryce mundurów Madritscha, w której pracowało trzy tysiące szwaczek i mechaników.
Jednym z jego sposobów płacenia były sesje szachowe z Amonem Göthem. Blok Administracyjny miał telefoniczne połączenie z zakładami Madritscha i Amon często wzywał Titscha do gabinetu na partyjkę. Gdy grali po raz pierwszy, partia skończyła się w pół godziny i nie po myśli komendanta. Ledwo Titsch wypowiedział powściągliwie i niezbyt triumfalnie „mat!”, Amon wpadł w zły humor, złapał płaszcz, pas z pistoletem i wcisnął czapkę. Przerażony Titsch sądził, że Amon pójdzie na tory wagoników i poszuka sobie ofiary do ukarania za to skromne szachowe osiągnięcie Titscha. Po tym pierwszym razie Titsch obrał inną taktykę. Teraz grał trzy godziny, zanim uległ komendantowi. Gdy pracownicy Bloku Administracyjnego widzieli Titscha kuśtykającego Jerozolimską na swoją szachową służbę, wiedzieli, że popołudnie będzie trochę spokojniejsze. Umiarkowane poczucie bezpieczeństwa budziło się też w pracownikach warsztatów, a nawet wśród nieszczęsnych pchaczy wózków.
Rajmund Titsch nie tylko prewencyjnie grał w szachy. Niezależnie od Sedlacka i jego kolegi z kieszonkowym aparatem fotograficznym, których Oskar przyprowadził do Płaszowa, Titsch zaczął robić zdjęcia. Czasem z okna swojego biura, czasem zza węgła warsztatu fotografował więźniów przy wagonikach, rozdział chleba i zupy, kopanie kanałów i fundamentów. Na niektórych zdjęciach Titsch uwiecznił, nielegalne zapewne, dostawy chleba do zakładów Madritscha. Rajmund oczywiście sprowadzał okrągłe brązowe bochenki za zgodą i za pieniądze Madritscha. Dostarczano je do Płaszowa na ciężarówkach pod zwojami szmat i bel materiałów. Titsch sfotografował wyładowywanie chleba w magazynie zakładów, który był odwrócony tyłem do wież i osłonięty od głównej drogi dojazdowej bryłą obozowej fabryki papieru.
Fotografował esesmanów i Ukraińców – jak maszerują, bawią się, pracują. Sfotografował brygadę roboczą pod nadzorem inżyniera Karpa, któremu wkrótce potem esesmańskie psy rozszarpały udo i oderwały genitalia. W perspektywicznym zdjęciu Płaszowa pokazał wielkość obozu i jego odizolowanie od innych zabudowań. Nie jest też wykluczone, że to on zrobił zdjęcie Amona leżącego na leżaku na tarasie swojej willi – potężnego, studwudziestokilowego Amona, któremu nowo przybyły doktor Blancke powiedział: „Dość, Amonie. Będziesz musiał trochę tego zrzucić”. Titsch fotografował też Rolfa i Ralfa, psy Amona, biegające albo wylegujące się na słońcu, i Majolę trzymającą Rolfa, albo może Ralfa – za obrożę i udającą, że jej to sprawia przyjemność. Zrobił także zdjęcie Amona w pełnym majestacie, na wielkim białym koniu.
Naświetlonych filmów Titsch nie oddał do wywołania. Jako archiwum były bezpieczniejsze i łatwiejsze do przenoszenia w postaci rolek. Umieścił je w stalowej kasetce i ukrył w swoim krakowskim mieszkaniu. Tam też przechowywał trochę rzeczy Żydów Madritscha. W całym Płaszowie można było znaleźć ludzi, którzy mieli coś schowanego na czarną godzinę, coś, co w ostatniej chwili można by zaproponować człowiekowi z listą, człowiekowi, który otwierał i zamykał drzwi bydlęcych wagonów. Titsch zdawał sobie sprawę, że tylko desperaci dają mu coś w depozyt, że mniejszość obozowa, która ma ukryty gdzieś w Płaszowie skład obrączek, zegarków i biżuterii, nie potrzebuje go. Ci regularnie opłacali różne przysługi i wygody. Do kasetki Titscha, tej ze zdjęciami, powędrowały ostatnie rezerwy kilkunastu rodzin – broszka ciotki Janki, zegarek wujka Mordechaja itp.
Kiedy przyjdzie koniec Płaszowa, kiedy Scherner i Czurda uciekną, a nieskazitelne kartoteki Głównego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego SS zostaną jako dowody zapakowane na ciężarówki i wywiezione, Titsch nie będzie musiał wywoływać swoich filmów; owszem, będzie miał wszelkie powody, by tego nie robić. W kartotekach ODESSY, powojennego tajnego stowarzyszenia byłych esesmanów, znajdzie się na liście zdrajców. Ponieważ zaopatrzył pracowników Madritscha w około 30 000 bochenków chleba, w kurczęta i masło, a jego humanitaryzm uhonorował rząd Izraela – pisano o nim trochę w gazetach. Niektórzy rzucali pogróżki i syczeli za nim: „Żydofil”. Tak więc rolki płaszowskich filmów leżały prawie dwadzieścia lat w ziemi w małym parku na przedmieściu Wiednia. Gdyby poleżaly trochę dłużej, emulsja wyschłaby na ciemnych, tajemniczych obrazach, przedstawiających Majolę, Amona, jego mordercze psy, jego bezimiennych niewolników. Był to więc może powód do radości dla płaszowiaków, gdy w listopadzie 1963 jeden z ocaleńców od Schindlera, Leopold Pfefferberg, w sekrecie odkupił od Rajmunda Titscha, cierpiącego już wtedy na śmiertelną chorobę serca, kasetkę wraz z zawartością. Ale i wtedy Rajmund nie chciał, by filmy wywołano przed jego śmiercią. Anonimowy cień ODESSY przerażał go bardziej niż Amon Göth, Szerner, Oświęcim w czasach Płaszowa.
Po jego pogrzebie filmy wywołano. Prawie wszystkie zdjęcia wyszły.
Ani jedna osoba spośród nielicznego grona więźniów Płaszowa, które przeżyją Amona i obóz, nie będzie miała do powiedzenia niczego, co mogłoby obciążyć Rajmunda Titscha. Ale też nie był to człowiek, wokół którego powstają legendy. Takim człowiekiem był Oskar. Z końca 1943 roku pochodzi opowieść o Schindlerze, krążąca wśród ocaleńców z Płaszowa z niespożytą siłą mitu. W micie bowiem sprawa nie polega na tym, czy jest prawdziwy, czy nie, ani czy powinien być prawdziwy, ale że jest on w jakiś sposób prawdziwszy niż sama prawda. Tego rodzaju opowieści pokazały, że o ile Titsch był dla płaszowiaków dobrym pustelnikiem, to Oskar stał się bożkiem wybawienia: dwutwarzowym – w greckim stylu – jak każdy pomniejszy bóg wyposażonym w ludzkie wady, wielorękim, obdarzonym pewną siłą, zdolnym do bezinteresownej pomocy.
Jedna z tych historii dotyczy okresu, gdy szefowie policji SS byli naciskani, aby zamknąć Płaszów. Po prostu Płaszów jako kompleks przemysłowy nie miał w Inspektoracie Uzbrojenia zbyt dobrej opinii. Helena Hirsch, służąca Götha, często spotykała w korytarzu albo w kuchni różnych oficerów, gości Amona, którzy opuszczali salon, aby przez chwilę odetchnąć swobodnie. Oficer SS Tibritsch, kiedy wszedł raz do kuchni, powiedział do Heleny: „Czy on nie wie, że są ludzie, którzy oddają życie?” Miał oczywiście na myśli front wschodni, a nie Płaszów. Oficerowie, którzy nie byli tak zamożni jak Amon, oburzali się na to, co widzieli w willi, a może nawet, co jeszcze groźniejsze, odczuwali zazdrość.
Legenda mówi, że w pewien niedzielny wieczór sam generał Julius Schindler odwiedził Płaszów, by zdecydować, czy jego istnienie ma jakąkolwiek wartość dla wysiłku wojennego. Godzina, jak na wizytację wysokiego urzędnika, była niezwykła – ale to akurat może dlatego, że wobec groźnej zimy na froncie wschodnim Inspektorat Uzbrojenia pracował po godzinach. Inspekcję poprzedził obiad w „Emalii”, przy którym wino i koniak płynęły szeroką strugą – Oskara bowiem, podobnie jak Bachusa, kojarzono z dionizyjską linią bogów.
Po obiedzie grupa inspekcyjna, zdążająca mercedesami do Płaszowa, nie była już w takim nastroju, aby silić się na zawodowy obiektywizm. W tym punkcie opowiadanie ignoruje fakt, że generał Schindler i jego oficerowie po czterech latach praktyki w uprawianiu zawodowego obiektywizmu byli ekspertami od produkcji i inżynierami. Oskar był jednak ostatnim, na którym ten fakt mógłby zrobić jakieś wrażenie.
Inspekcja zaczęła się od zakładów Madritscha. To była wizytówka Płaszowa. W 1943 produkowały one ponad dwadzieścia tysięcy mundurów Wehrmachtu miesięcznie. Pytanie jednak brzmiało, czy Madritsch nie zrobiłby lepiej, gdyby zapomniał o Płaszowie i zaangażował swój kapitał w bardziej wydajne i lepiej zaopatrzone polskie fabryki w Podgórzu i w Tarnowie. Prymitywne warunki Płaszowa nie były dla Madritscha, czy dla jakiegokolwiek innego inwestora, zachętą do instalowania takich maszyn, jakich wymaga nowoczesna fabryka.
Inspekcja dopiero się zaczynała, gdy wszystkie światła w warsztatach zgasły; to koledzy Izaaka Sterna, którzy pracowali w płaszowskiej siłowni, przerwali dopływ energii. Do przypadłości związanych z alkoholem i z niestrawnością, na jakie naraził panów z Inspektoratu Uzbrojenia Oskar, dołączyło się teraz złe oświetlenie. Inspekcja musiała się odbywać przy latarce, a wszystkie maszyny były oczywiście nieczynne, a więc mniej prowokowały zawodowe uczucia inspektorów.
W chwili gdy generał Schindler wytężał oczy przy snopie światła z latarki, padającym na prasy i tokarki w warsztatach ślusarskich, trzydzieści tysięcy płaszowiaków z niepokojem czekało na swoich piętrowych pryczach na jego decyzję. Wiedzieli, że nawet przy przeładowanych liniach Ostbahnu wyższa technika Oświęcimia była odległa tylko o kilka godzin jazdy. Rozumieli, że od generała Schindlera nie mogą się spodziewać współczucia. Jego specjalnością była produkcja. Produkcja była dla niego wartością nadrzędną.
Według legendy obiad u Schindlera i brak prądu ocaliły mieszkańców Płaszowa. To bardzo wspaniałomyślna opowieść – tak naprawdę tylko dziesiąta część więźniów Płaszowa doczekała końca wojny. Mimo to i Stern, i inni opowiadali tę historię z namaszczeniem, zwłaszcza że większość jej szczegółów jest zapewne prawdziwa. Oskar bowiem zawsze zdawał się na alkohol, gdy nie wiedział, jak potraktować wyższych urzędników, i pewnie też spodobał mu się trik z pogrążeniem ich w ciemności. „Musicie pamiętać – powiedział chłopak, którego Oskar później ocalił – że Oskar, oprócz tego że był Niemcem, był także Czechem. Taki dobry wojak Szwejk. Uwielbiał sypać piasek w tryby systemu”.
Niegrzecznością wobec mitu byłoby zapytać, co pomyślał skrupulatny Göth, gdy zgasły światła. Nie jest zresztą wykluczone, że był wtedy pijany albo jadł gdzieś obiad. Można by uczciwie spytać, czy Płaszów przetrwał dlatego, że generał Schindler dał się zwieść ciemnościom i zamglonemu alkoholem wzrokowi, czy też obóz przetrwał, bo był dobrą przechowalnią w czasach, kiedy wielki, ostatni przystanek Oświęcim-Brzezinka pękał w szwach. Jednak opowiadanie mówi więcej o tym, czego się ludzie spodziewali po Oskarze, niż o potwornym obozie Płaszów i o ostatnich dniach większości jego więźniów.
Gdy SS i Inspektorat Uzbrojenia rozważały przyszłość Płaszowa, młody krakowski artysta Józef Bau, którego Oskar z czasem dobrze pozna, zakochał się na śmierć i życie w dziewczynie o nazwisku Rebeka Tannenbaum. Bau pracował w Biurze Budowlanym jako kreślarz. Był poważnym chłopcem z właściwym artystom poczuciem przeznaczenia. Uciekł, można powiedzieć, do Płaszowa, bo nigdy nie posiadał odpowiednich dla getta dokumentów. Nie umiał nic, co mogłoby być użyteczne w fabrykach na terenie getta, więc matka i przyjaciele ukrywali go. Podczas likwidacji getta w marcu 1943 przeskoczył przez mur i przyłączył się do brygady robotniczej zmierzającej do Płaszowa. W Płaszowie bowiem było coś, czego nie było w getcie, mianowicie budownictwo. W tym samym posępnym dwuskrzydłowym budynku, w którym Amon miał swój gabinet, Józef Bau pracował nad projektami, Był protegowanym Izaaka Sterna, a ten wspomniał o nim Oskarowi jako o zdolnym kreślarzu i człowieku mającym, potencjalnie przynajmniej, talent fałszerza.
Bau miał to szczęście, że nie wszedł w zbyt bliski kontakt z Amonem; atmosfera egzaltacji, jaką wokół siebie roztaczał, zwykle-kazała Amonowi sięgać po rewolwer.
Biuro Baua znajdowało się po przeciwnej niż gabinet Amona stronie budynku. Niektórzy więźniowie pracowali na parterze, blisko komendanta. Byli to zaopatrzeniowcy, referenci, stenograf Mietek Pemper, codziennie narażeni nie tylko na niespodziewaną śmierć od kuli, ale jeszcze częstsze ataki na ich poczucie przyzwoitości. Na przykład Mundek Korn, który przed wojną był akwizytorem w łańcuchu filii Rotschilda i który teraz kupował tkaniny, morską trawę, drewno i żelazo dla obozowych warsztatów, pracował w tym samym budynku i w tym samym skrzydle co Amon. Pewnego ranka spojrzał znad biurka i zobaczył przez okno, że po drugiej stronie ulicy Jerozolimskiej, przy baraku SS, znany mu krakowianin, chłopak około dwudziestoletni, oddaje mocz pod jednym ze stosów znajdującego się tam drewna. Równocześnie w oknie toalety zobaczył dwie ręce w białych rękawach i dwie grube dłonie. Jedna z nich, prawa, trzymała rewolwer. Padły dwa szybkie strzały, z których przynajmniej jeden przebił chłopcu głowę i rzucił nim o stertę pociętego drewna. Gdy Korn znów popatrzył na okno ubikacji, wolna ręka była zajęta zamykaniem okna.
Tego dnia na biurku Koma leżały formularze zapotrzebowania podpisane szerokim, ale nie bezładnym pismem Amona. Jego wzrok powędrował od podpisu do leżących pod stosem drewna zwłok z nie zapiętymi spodniami. Ale nie zastanawiał się nad tym, czy to, co widzi, było prawdą. Pojął bowiem, że za metodami Amona kryje się pewna kusząca koncepcja. Jeśli morderstwo to nic więcej niż wizyta w toalecie, małe pif-paf pośród monotonnego podpisywania papierów, to z tego należy wyciągnąć trudny co prawda, ale jednak wniosek, że morderstwo jest czymś zwyczajnym, czymś powszednim.
Józef Bau nie był prawdopodobnie podatny na tak skrajne poglądy. Ominęła go też czystka personelu administracyjnego na parterze po prawej i w środku. Zaczęła się, kiedy Josef Neuschel, protegowany Götha, poskarżył się komendantowi, że jedna dziewczyna w biurze ma skórkę z boczku. Amon w furii pospieszył korytarzem.
– Robicie się wszyscy tłuści! – krzyczał.
Podzielił personel na dwa szeregi. Komowi przypominało to scenę z sali gimnastycznej w podgórskiej szkole – dziewczęta w drugim szeregu były tak znajome, jak córki rodzin, wśród których się wychował, podgórskich rodzin… Wyglądało to tak, jakby nauczyciel podzielił ich dlatego, że jedni mieli pójść na Kopiec Kościuszki, a drudzy na Wawel. Tymczasem kobiety z drugiego szeregu zabrano od biurek prosto na Chujową Górkę i za „dekadencką” skórkę od boczku rozstrzelano karabinami jednego z plutonów Pilarzika.
Takie perturbacje nie sięgały wprawdzie Józefa Baua, niemniej jednak nie mógł on powiedzieć, że żyje mu się w Płaszowie jak u Pana Boga za piecem. Lecz jego sytuacja była znacznie mniej groźna niż ta, w której znalazła się jego wybranka. Rebeka Tannenbaum była sierotą, ale miała w Krakowie wiele życzliwych ciotek i wujów. Miała dziewiętnaście lat, słodką twarz i była zgrabna. Mówiła dobrze po niemiecku i umiała przyjemnie konwersować. Niedawno zaczęła pracować w biurze Izaaka Sterna na tyłach budynku administracji, z dala od bezpośredniej strefy szaleńczych zainteresowań komendanta. Lecz zajęcie w Biurze Budowlanym było tylko połową jej pracy. Była manikiurzystką. Co tydzień zajmowała się Amonem, opiekowała się dłońmi untersturmführera Leo Johna, doktora Blancke i jego esesowskiej kochanki, surowej piękności, Alicji Orłowski. Dłonie Amona nie pasowały do tej otyłej, szalonej postaci – były długie, zgrabne, ze zwężającymi się paznokciami.
Kiedy po raz pierwszy przyszedł po nią więzień i powiedział, że Herr Kommandant chce ją widzieć, zaczęła uciekać, pobiegła między biurkami, zbiegła w dół tylnymi schodami. Więzień biegł za nią i wołał: „Na miłość boską, proszę nie uciekać! On ukarze mnie, jeśli pani nie przyprowadzę!”
Poszła więc za nim do willi Götha. Przed wejściem do salonu zwiedziła śmierdzącą piwnicę – było to jeszcze w pierwszej rezydencji Götha, której piwnice wykopano na terenie starego żydowskiego cmentarza. Tam, na dole, pod cmentarną ziemią, koleżanka Rebeki, Helena Hirsch leczyła siniaki.
– No to masz zmartwienie – przyznała Helena. – Ale zrób swoje i zobaczymy. To wszystko, co możesz zrobić. U niektórych on lubi profesjonalizm, u innych nie. A ja dam ci ciasta i kiełbasy, jak wrócisz. Ale nie bierz jedzenia sama. Najpierw mnie zapytaj. Niektórzy biorą bez pytania i później nie wiem, jak to ukryć.
Amon zaakceptował profesjonalizm Rebeki; wyciągnął ręce i gadał po niemiecku. Ta willa mogłaby być hotelem „Cracovia”, a Amon – młodym, nieco otyłym niemieckim przemysłowcem, który przybył do Krakowa, aby sprzedać tekstylia, stal lub chemikalia. Dwie sprawy nie pozwalały jednak na wytworzenie się atmosfery ponadczasowej beztroski: komendant zawsze trzymał swój służbowy pistolet przy prawym łokciu, a jeden lub drugi pies często drzemał w salonie. Widziała je kiedyś na placu apelowym, jak szarpały inżyniera Karpa. Mimo to gdy pies wzdychał przez sen, a ona z komendantem porównywała wspomnienia z przedwojennych podróży do uzdrowiska w Karlsbadzie, okropności apelu zdawały się odległe i niewiarygodne. Pewnego dnia w przypływie pewności siebie Rebeka zapytała Amona, dlaczego ma zawsze koło siebie broń. Odpowiedź sprawiła, że zastygła pochylona nad jego dłonią.
– To na wypadek, gdybyś mnie zacięła – powiedział.
Jeśliby potrzebowała dowodu na to, że konwersacja o uzdrowiskach była dla Amona równie naturalna, co akt szaleństwa, wystarczyło jej przypomnieć sobie to, co zobaczyła pewnego dnia, gdy weszła do hallu willi. Wyciągał z salonu za włosy jej koleżankę Helenę. Helena usiłowała zachować równowagę, jej kasztanowe włosy wychodziły z cebulkami, a Amon, nawet jeśli rozluźniał na moment chwyt, to natychmiast go zaciskał. Innym dowodem mógłby być incydent z psem Amona. Kiedy pewnego wieczora przekroczyła próg salonu, nagle zmaterializował się przed nią jeden z psów, Rolf albo Ralf, skoczył i trzymając ją za ramiona chwycił w zęby jej pierś. Spojrzała przed siebie i ujrzała rozwalonego na kanapie, uśmiechającego się Amona.
– Przestań się trząść, głupia – powiedział – bo nie dam rady obronić cię przed psem.
Pracując nad utrzymaniem w porządku dłoni komendanta, była Rebeka świadkiem, jak Amon zastrzelił za niestaranność swego pucybuta, jak zawiesił piętnastoletniego ordynarna Poldka Dereszowitza za ręce w swoim gabinecie, ponieważ w sierści jednego z psów znaleziono pchłę, jak zastrzelił służącego Liśka za wypożyczenie powozu i koni Boschowi bez uprzedniego uzyskania zgody. Mimo to dwa razy w tygodniu piękna sierota wkraczała do salonu Götha i filozoficznie brała bestię za rękę.
Pewnego dnia spotkała Józefa Baua. Stał przed Biurem Budowlanym i trzymał ramkę z rysunkiem, zwróconą w stronę niskiej jesiennej chmury. Jego wątłe ciało zdawało się uginać pod tym ciężarem. Spytała, czy może mu pomóc.
– Nie – odpowiedział. – Czekam tylko na słońce.
– Po co?
Wyjaśnił jej, że takie transparentowe rysunki nowego budynku mocuje się w ramie ze światłoczułym papierem. Gdy słońce zaświeci mocniej, mówił, tajemnicza siła chemiczna przeniesie rysunek z transparentu na światłoczułą emulsję.
– A może ty będziesz moim magicznym słońcem? – zaproponował.
Ładne dziewczyny w Płaszowie nie były przyzwyczajone do delikatności ze strony chłopców. Sprawy seksu z powodu dobiegających ze wzgórza salw nabrały gwałtownego charakteru egzekucji na placu apelowym. Wyobraźmy sobie na przykład dzień, w którym wśród brygady robotniczej powracającej z fabryki kabli na Wielickiej zostaje znaleziony kurczak. Na placu apelowym Amon wygłasza tyradę, bo kurczaka, leżącego w torbie przy bramie obozowej, znaleziono podczas wyrywkowej kontroli.
– Czyja to torba? – pyta Amon. – Czyj to kurczak?
Ponieważ nikt na placu nie przyznaje się do niczego, Amon bierze od esesmana karabin i strzela w głowę pierwszemu z brzegu więźniowi. Kula, przeleciawszy na wylot, powala również więźnia stojącego za nim. Nikt się jednak nie odzywa.
– Jak wy się kochacie! – ryczy Amon i przygotowuje się do rozstrzelania następnego z kolei więźnia. Czternastoletni chłopiec występuje z szeregu. Drży i płacze. Mówi komendantowi, że wie, kto przyniósł kurczaka.
– Kto?
Chłopiec wskazuje na jednego z zabitych.
– Ten! – krzyczy chłopiec.
Amon zadziwia cały plac, ponieważ wierzy chłopcu. Odchyla w tył głowę i śmieje się z takim zadziwieniem, jakie lubi okazywać w klasie nauczyciel.
– Co za ludzie! – mówi. – Ciągle nie mogą zrozumieć, dlaczego są straceni.
Po tego rodzaju pokazach większość więźniów nie miała już ochoty wykorzystywać wolnego czasu między siódmą a dziewiątą wieczór na zaloty. Wszy trapiące krocze i pachy czyniły z wszelkich formalności szyderstwo. Młodzi mężczyźni rzucali się na dziewczyny bez ceremonii. W kobiecym obozie śpiewano piosenkę, w której pytano dziewicę, dlaczego obwiązuje się sznurkiem, dla kogo się oszczędza.
W „Emalii” sytuacja nie była tak rozpaczliwa. W hali emalierskiej urządzano wśród maszyn miejsca, gdzie kochankowie mogli się spotykać na dłużej. W zatłoczonych barakach istniała tylko teoretyczna segregacja. Brak codziennego strachu i większe racje chleba sprawiały, że życie było mniej nieznośne. W dodatku Oskar nie wpuszczał garnizonu SS do obozu bez pozwolenia.
Pewien więzień pamięta, że w gabinecie Oskara była założona instalacja, która ostrzegała więźniów, gdy w obozie pojawiał się jakiś wyższy urzędnik SS. W takich wypadkach Oskar naciskał guzik połączony z dzwonkiem w obozie. Był to sygnał, aby zgasić nielegalne, dostarczane codziennie przez Oskara papierosy. („Idź do mojego mieszkania i napełnij mi papierośnicę” – mówił każdego dnia do kogoś z hali, mrugając przy tym znacząco). Dzwonek ostrzegał też mężczyzn i kobiety, by wracali do przydzielonych sobie prycz.
Dla Rebeki jednak fakt, że w Płaszowie spotkała chłopca, który się do niej zalecał, jakby siedzieli w cukierni w Rynku, był niemal Szokiem, reliktem nie istniejącej już kultury.
Kiedy indziej, gdy przyszła do niego z biura Sterna, Józef pokazał jej swój warsztat pracy. Rysował projekty kolejnych baraków.
– Jaki jest numer twojego baraku i kto jest starszą?
Powiedziała mu z należytym ociąganiem. Widziała ciągniętą za włosy Helenę Hirsch, groziła jej śmierć, jeśli zatnie skórkę na palcu Amonaa ten chłopak przywracał jej dziewczęcą wstydliwość.
– Przyjdę i porozmawiam z twoją matką – obiecał.
– Nie mam matki – odrzekła Rebeka.
– A więc porozmawiam ze starszą.
Tak zaczęły się zaloty, za pozwoleniem starszych, jakby mieli przed sobą całe lata życia. Ponieważ był ceremonialnym chłopakiem, nie całowali się. Tak naprawdę to objęli się porządnie dopiero pod dachem Amona. Było to po zabiegu manicure. Rebeka wzięła od Heleny trochę ciepłej wody i mydło i zakradła się na najwyższe piętro, puste z powodu nadchodzącego remontu, by wyprać sobie bluzkę i zmianę bielizny. Rolę miednicy spełniała menażka. Jutro po południu będzie potrzebna na zupę.
Prała w tym małym naczynku z mydlinami, gdy pojawił się Józef.
– Skąd się tu wziąłeś? – zapytała go.
– Robię pomiary do rysunków, do remontu – odpowiedział. – A ty co tu robisz?
– To, co widzisz. I proszę, nie mów zbyt głośno.
Skakał po całym pokoju, śmigając taśmą mierniczą po ścianach i gzymsach.
– Rób to dokładnie – upomniała go, ponieważ znała wymagania Amona.
– Skoro tu jestem, to mogę zmierzyć i ciebie – powiedział. Przyłożył taśmę do jej ramion i spuścił od karku do krzyży. Nie zdołała się oprzeć palcom dotykającym jej i zaznaczającym odległości. Po nie tak krótko trwających uściskach kazała mu jednak iść. Nie było to miejsce na rozmarzone popołudnie.
Miały też w Płaszowie miejsce inne romanse, nawet wśród esesmanów, ale nie były one takie słoneczne jak ten bardzo poprawny Józefa Baua i manikiurzystki. Na przykład Oberscharführer Albert Hujar, który zastrzelił dr Rozalię Blau w getcie oraz Dianę Reiter po zapadnięciu się fundamentu koszar, zakochał się w żydowskiej więźniarce. Córka Madritscha poddała się urokowi młodego Żyda z tarnowskiego getta. Chłopiec pracował oczywiście w tarnowskim zakładzie Madritscha, ale pod koniec lata przybył do Tarnowa specjalista od likwidacji gett, Amon Göth, i zamknął tamtejsze getto tak samo jak krakowskie. Teraz chłopiec pracował w fabryce Madritscha w Płaszowie i córka fabrykanta mogła go odwiedzać. Lecz nic z tego nie mogło wyjść. Sami więźniowie mieli nisze i skrytki, gdzie kochankowie i małżonkowie spotykali się, ale wszystko – prawo Rzeszy i dziwny kodeks więźniów – stało na przeszkodzie romansowi Fräulein Madritsch i jej ukochanego. Podobnie uczciwy Rajmund Titsch zakochał się w jednej ze swoich szwaczek. Również i ta miłość była łagodna, cicha i, by tak rzec, bezpłodna. Co do oberscharführera Hujara, to sam Amon kazał mu się przestać wygłupiać. Albert wziął więc dziewczynę na spacer do lasu i ze szczerym żalem strzelił jej w kark.
Wydawało się, że nad namiętnościami SS ciąży śmierć. Wiedzieli o tym Henryk i Leopold Rosnerowie, rozsnuwający wokół stołu Götha wiedeńskie melodie. Pewnego wieczora wysoki, szczupły, siwy oficer SS przyszedł do Amona na obiad i wypiwszy sporo prosił Rosnerów o węgierską piosenkę Ta ostatnia niedziela, tkliwą balladę miłosną opowiadającą o chłopcu, który chciał popełnić samobójstwo z miłości. W balladzie tej było pełno ckliwego sentymentalizmu, który, jak zauważył Henryk, odpowiadał esesmanom, kiedy nie byli na służbie. I rzeczywiście, przed wojną cieszyła się ona złą sławą: rządy Węgier, Polski i Czechosłowacji rozważały, czyby nie zabronić jej grać, ponieważ stała się przyczyną fali samobójstw, spowodowanych zawiedzioną miłością. Młodzi mężczyźni, zanim strzelili sobie w głowę, cytowali czasem jej słowa w swych ostatnich listach. Piosenka była od dawna zakazana przez Ministerstwo Propagandy Rzeszy. A teraz ten wysoki, elegancki oficer będący w takim wieku, że sam mógł mieć kilkunastoletnich synów lub córki uwikłane w cielęcą miłość, co chwila podchodził do muzyków i prosił, żeby zagrali Tę ostatnią niedzielę. I choć doktor Goebbels na to nie pozwalał, nikt w prowincjonalnej południowej Polsce nie miał zamiaru spierać się z polowym oficerem SS, którego opadły wspomnienia nieszczęśliwego romansu.
Po tym jak gość poprosił o piosenkę cztery czy pięć razy Henrykiem owładnęła niezwykła pewność. W swych plemiennych początkach muzyka była magią i zawsze miała coś na celu. A nikt w Europie nie miał lepszego wyczucia mocy skrzypiec niż krakowski Żyd, taki jak Henryk Rosner, pochodzący z rodziny, w której muzyki nie tyle się uczyło, co się ją dziedziczyło, tak jak dziedziczy się funkcję kohena (kapłana). Otóż Henryk pomyślał wówczas: „Boże, jeśli mam tę siłę, może ten sukinsyn się zabije”.
Zakazana melodia Tej ostatniej niedzieli przez powtórzenia została zalegalizowana w salonie Götha i teraz Henryk wypowiedział za jej pomocą wojnę, a Leopold, uspokojony pełnym wdzięcznej melancholii spojrzeniem przystojnego oficera, towarzyszył mu w niej. Henryk pocił się w przekonaniu, że Amon lada moment odkryje intencję skrzypka i zaraz zabierze go za dom, żeby go rozstrzelać. Nie wiadomo, jaki był poziom wykonania tego utworu, zresztą nie ma to żadnego znaczenia. Ten koncert był magiczny. I tylko jeden człowiek, ów siwy oficer SS, odbierał go, aprobował i poprzez zgiełk czyniony przez pijanego Boscha i Szernera, Czurdę i Amona nie przestawał patrzeć ze swego miejsca prosto w oczy Henryka, tak jakby lada moment chciał wstać i powiedzieć: „Ależ tak, panowie! Skrzypek ma absolutną rację. Nie ma sensu nosić w sobie takiego smutku”.
Rosnerowie powtarzali piosenkę w kółko tyle razy, że normalnie Amon już dawno krzyknąłby: „Dość!” Potem oficer wstał i wyszedł na balkon. Henryk natychmiast pojął, że zrobił wszystko, co mógł zrobić. Płynnie przeszli teraz z bratem na von Suppego i Lehara, zacierając ślady pełnokrwistą operetką. Gość był na balkonie sam. Po pół godzinie przerwał przyjęcie strzelając sobie w głowę.
Takie było w Płaszowie życie seksualne. Wszy, mendy i pośpiech wewnątrz drutów, morderstwa i obłęd na ich obrzeżu. A w środku Józef Bau i Rebeka Tannenbaum wykonywali swój rytualny taniec zalotów.
Tej zimy dokonała się niekorzystna dla zakochanych zmiana statusu płaszowskiego obozu. W pierwszych dniach stycznia 1944 obóz przemianowano na obóz koncentracyjny, przekazując go tym samym pod centralną kontrolę generała Oswalda Pohla i jego Głównego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego w Oranienburgu pod Berlinem. Podobozy Płaszowa, takie jak „Emalia” Schindlera, też znalazły się pod kontrolą Oranienburga. W tej sytuacji szefowie policji Scherner i Czurda stracili część swojej władzy. Opłaty za pracowników, których zatrudniali Oskar i Madritsch, nie szły już na Pomorską, tylko do biura generała Richarda Glücksa, szefa Sekcji D (Obozy Koncentracyjne) u Pohla. Teraz jeśli Oskar potrzebował jakiejś przysługi, musiał nie tylko jechać do Płaszowa i nadskakiwać Amonowi albo zapraszać Juliana Szernera na obiad, ale przede wszystkim szukać dojść do urzędników w wielkim biurokratycznym kompleksie Oranienburga.
Przy pierwszej okazji Oskar udał się do Berlina, żeby spotkać ludzi, którzy mieli kontrolować jego sprawy. Oranienburg był z początku obozem koncentracyjnym. Teraz przekształcił się w kompleks baraków administracyjnych. Z biur Sekcji D regulowano każdy aspekt obozowego życia i obozowej śmierci. To właśnie Richard Glücks razem z Pohlem ustalali proporcje między robotnikami a kandydatami do gazu, układali równanie, w którym X oznaczało niewolniczą siłę roboczą, a Y – skazanych na szybką zagładę. Glücks określał też sposoby postępowania w każdej sytuacji; z jego wydziału spływały memoranda napisane nieczułym żargonem planisty, biurokraty, beznamiętnego specjalisty.
Główny Urząd Gospodarki
i Administracji SS
Szef Sekcji D (Obozy Koncentracyjne)
DI-AZ: fl-Ot-S-GEH TGB NO 453-44
Do Komendantów Obozów Koncentracyjnych
Da, Sah, Bu, Mau, Sio, Neu, Au I-III Gr-Ro,
Natz, Stu, Rav, Herz, A-L-Bels, Gruppenl.
D. Riga, Gruppenl. D. Krakau (Płaszów).
Wnioski do Komendantów Obozów o karę chłosty w przypadkach sabotażu dokonywanego przez więźniów w przemyśle produkcji wojennej są coraz liczniejsze.
Proszę, by w przyszłości we wszystkich dowiedzionych przypadkach sabotażu (należy załączyć raport dyrekcji) składano wniosek o egzekucję przez powieszenie. Egzekucje powinny się odbywać przed zgromadzonymi członkami danego oddziału roboczego. Powód egzekucji należy podać do wiadomości, tak aby był czynnikiem odstraszającym.
(-) SS Obersturmführer
W tej dziwnej kancelarii zastanawiano się też, jaka długość włosów więźnia jest najekonomiczniejsza do użytku w „produkcji włosianych skarpet dla załóg U-bootów i włosiano-filcowych butów dla kolejarzy Rzeszy” i rozważano, czy kwestionariusz rejestracji „przypadków śmierci” powinien być umieszczony w aktach ośmiu departamentów, czy może wystarczy tylko list załączony do danych personalnych po aktualizacji kart indeksowych.
A tu przyjechał jakiś Schindler z Krakowa i chce rozmawiać o swoim małym obozie fabrycznym na Zabłociu. Trzeba więc mu było dać kogoś, kto by się nim zajął, kogoś niezbyt ważnego, na przykład oficera personalnego w randze polowej.
Oskar nie był tym zmartwiony. Przed nim byli dużo więksi niż on właściciele Żydów. Krupp i IG Farben, fabryka kabli w Płaszowie, Walter C. Toebbens, przedsiębiorca z Warszawy, którego Himmler próbował wcielić do Wehrmachtu… Była huta w Stalowej Woli, zakłady lotnicze w Budzyniu i Zakopanem, zakłady Steyr-Daimler-Puch w Radomiu…
Oficer miał przed sobą plany „Emalii”.
– Mam nadzieję – powiedział oschle – że nie zamierza pan powiększać obozu. Nie dałoby się tego zrobić bez narażania się na epidemię tyfusu.
Oskar odrzucił sugestię urzędnika. Powiedział, że interesuje go wyłącznie to, aby jego załoga miała zapewniony byt. Poinformował oficera, że rozmawiał już na ten temat ze swym kolegą, pułkownikiem Erichem Lange. Zauważył przy tym, że nazwisko to coś znaczyło dla esesmana. Oskar pokazał list od pułkownika, a personalny zagłębił się w fotelu i czytał. W gabinecie było tak cicho, że z innych pokoi dobiegało skrzypienie piór, szelest papieru i cicha, poważna rozmowa; było tak, jakby nikt tu nie wiedział, że znajduje się w samym środku sieci dobywających się z milionów gardeł krzyków.
Pułkownik Lange był człowiekiem wpływowym; szefem sztabu Inspektoratu Uzbrojenia w Kwaterze Armii w Berlinie. Oskar poznał go na przyjęciu w biurze Inspektoratu w Krakowie. Polubili się niemal od razu. Na przyjęciach często się zdarzało, że dwóch ludzi, wyczuwając u siebie pewien sprzeciw wobec reżimu, wycofywało się do kąta, by się poznać i być może nawiązać przyjaźń. Erich Lange był przerażony obozami fabrycznymi w Polsce, zakładami „Buna” należącymi do IG Farben, gdzie brygadziści przyjmowali „tempo pracy” SS i kazali więźniom rozładowywać cement w biegu, gdzie ciała zagłodzonych i zakatowanych wrzucano do rowów na kable i zalewano razem z kablami cementem. Lange zacytował słowa jednego z kierowników zakładów, który nowo przybyłym więźniom powiedział: „Nie jesteście tu po to, aby żyć, tylko po to, żeby zginąć w betonie”. „Kiedy to usłyszałem – mówił dalej Lange – poczułem się jak potępiony”.
List, który przedstawił Schindler, poprzedziło kilka telefonów, które wysuwały ten sam postulat: Herr Schindler ze swoimi menażkami i przeciwczołgowymi łuskami 45 mm jest uważany przez Inspektorat za ważne ogniwo w walce o narodowe przetrwanie. Zgromadził grupę wykwalifikowanych specjalistów i nic nie powinno zakłócać pracy, jaką pod nadzorem dyrektora Schindlera wykonują.
Na oficerze personalnym list zrobił wrażenie. Powiedział, że będzie z Herr Schindlerem szczery. Nie ma planów zmiany statusu obozu na Zabłociu. Jednak Herr Direktor powinien zrozumieć, że sytuacja Żydów, nawet wykwalifikowanych pracowników przemysłu zbrojeniowego, jest zawsze ryzykowna. Weźmy na przykład sprawę naszych własnych przedsiębiorstw, należących do SS. Ostindustrie, przedsiębiorstwo SS, zatrudnia więźniów na torfowiskach, w fabryce szczotek i w hucie żelaza w Lublinie, w fabryce osprzętu w Radomiu i w zakładach futrzarskich w Trawnikach. Ale inne działy SS bez przerwy rozstrzeliwują ich robotników i teraz Ostindustrie praktycznie nie ma już żadnego przemysłowego znaczenia. Podobnie dzieje się w ośrodkach eksterminacji, personel nigdy nie może utrzymać takiej liczby więźniów, jaka jest potrzebna do miejscowej produkcji przemysłowej. Jest to tematem częstej korespondencji, ale oni, te służby połowę, są nieprzejednani.
– Oczywiście – zakończył oficer stukając palcem w list – zrobię dla pana, co będę mógł.
– Rozumiem problem – odpowiedział Oskar, spoglądając na esesmana z promiennym uśmiechem. – Jeśli więc w jakiś sposób będę mógł wyrazić swoją wdzięczność…
Tak więc Oskar opuścił Oranienburg z pewnymi gwarancjami trwałości obozu, który znajdował się na tyłach emalierskiej fabryki.
Zmieniony status Płaszowa, określony na nowo całą serią memorandów Głównego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego, przejawił się m. in. w „karnej” izolacji kobiet i mężczyzn. Druty, wszystkie pod napięciem, pojawiły się teraz wszędzie – między sektorem męskim i kobiecym, na obwodzie obozu, wokół sektora fabrycznego. Wysokość napięcia, odstęp między drutami, liczba żył i izolatorów zostały określone przez wytyczne Głównego Urzędu. Amon Göth i jego oficerowie niezwłocznie spostrzegli dyscyplinarne możliwości nowych instalacji. Teraz można było postawić ludzi na dwadzieścia cztery godziny bez przerwy między zelektryfikowanym ogrodzeniem zewnętrznym a starym, wewnętrznym płotem bez prądu. Zataczając się ze zmęczenia wiedzieli, że centymetry za ich plecami biegną setki woltów. Na przykład Mundek Kom, powracający do obozu z oddziałem roboczym, w którym brakowało jednego pracownika, musiał spędzić w takim wąskim i niebezpiecznym miejscu cały dzień i całą noc.
Ale od ryzyka wpadnięcia na druty gorsze jeszcze było to, że od końca apelu wieczornego do pobudki był włączony prąd, który jak fosa dzielił mężczyzn i kobiety. Czas kontaktu został teraz zredukowany do krótkiej fazy przemieszania na placu apelowym, fazy trwającej do chwili, kiedy zaczynały padać rozkazy, aby ustawić się w szeregu. Każda para wymyślała swoją melodię, gwizdała ją w tłumie i nadstawiała uszu, by w gąszczu podobnych dźwięków usłyszeć refren odpowiedzi. Rebeka Tannenbaum także miała taką porozumiewawczą melodyjkę. Wymagania Głównego Urzędu SS zmuszały więźniów do przyjmowania ptasich sposobów kojarzenia się. I tym sposobem ceremonialny romans Rebeki i Józefa trwał nadal.
Potem Józef jakimś sposobem zdobył z magazynu odzieżowego damską sukienkę. Po apelu, spędzonym w szeregach mężczyzn, szedł do latryn, wciągał na siebie długą suknię i wkładał na głowę beret. Następnie wychodził i dołączał do kobiet. Jego krótkie włosy nie dziwiły żadnego strażnika – większość kobiet miała krótko ostrzyżone głowy z powodu wszy. Razem z trzynastoma tysiącami kobiet wchodził Józef do sektora żeńskiego i spędzał noc w baraku 57, dotrzymując Rebece towarzystwa.
W baraku Rebeki starsze kobiety były konsekwentne. Jeżeli Józef życzy sobie tradycyjnych zalotów, to one przyjmą rolę tradycyjnych przyzwoitek. Był więc Józef darem także i dla nich, upoważnieniem, by znów zagrały swoje przedwojenne, ceremonialne role. Spoglądały na oboje młodych ze swych czteropiętrowych prycz, dopóki wszyscy nie zasnęli. Jeśli nawet któraś z nich myślała: „Chyba nie musimy w takich czasach przejmować się tym, co dzieci robią w środku nocy” – na pewno nie powiedziała tego głośno. Dwie starsze kobiety cisnęły się na jednej wąskiej pryczy, żeby Józef miał całą pryczę dla siebie. Niewygoda, przykry zapach drugiego ciała, ryzyko przejścia wszy z przyjaciółki na ciebie – wszystko to przestawało mieć znaczenie wobec faktu, że zaloty odbywają się zgodnie z zasadami.
Pod koniec zimy Józef z opaską Biura Budowlanego na ramieniu znalazł się w wąskiej przestrzeni między wewnętrznym ogrodzeniem obozu a drutami pod napięciem. Miał w ręce stalowy przymiar i udawał, że z jakichś architektonicznych powodów mierzy tę ziemię niczyją. Śnieg w tym miejscu był dziwnie nietknięty. U stóp betonowych słupów, opatrzonych porcelanowymi izolatorami, rosły pierwsze kwiatki. Błyskając stalą przymiaru, Józef zerwał kwiatki i schował je pod kurtką. Zaniósł kwiatki na drugi koniec obozu, na Jerozolimską. Z kurtką wypchaną kwieciem mijał willę komendanta. Nagle w drzwiach willi pojawił się Amon. Zaczął schodzić po schodach. Józef zatrzymał się. Najgorsze, co można było zrobić, to zatrzymać się, dać się Amonowi zobaczyć na zwolnionych obrotach. Lecz zatrzymawszy się, Józef znieruchomiał. Bał się, że serce, które tak zdecydowanie i uczciwie oddał Rebece, może się teraz stać kolejnym celem Amona.
Ale kiedy komendant minął go, nie zgłaszając zastrzeżeń, że tak bezczynnie stoi z taśmą mierniczą w ręce, Józef uznał, że jest to znak. Amonowi nie można było umknąć, chyba że było w tym przeznaczenie. Któregoś dnia, ubrany w swój strzelecki mundur, Göth wszedł niespodziewanie do obozu przez boczną bramę i zobaczył Warrenhauptównę, która rozsiadła się w stojącej w garażu limuzynie i przeglądała w lusterku wstecznym. Okna samochodu, które miała wyczyścić, nadal były brudne. Zabił ją za to. I jeszcze ta matka z córką, które Amon zobaczył przez okno kuchni. Zbyt wolno obierały ziemniaki. Przechylił się przez parapet i zastrzelił obie. A tymczasem tu, pod jego domem, było coś, czego nie znosił: nieruchomy Żyd, zakochany kreślarz ze stalowym przymiarem w ręce. I oto Amon po prostu przeszedł mimo. Józef Bau poczuł chęć uświęcenia tego nieprawdopodobnego szczęścia jakimś patetycznym czynem. Najbardziej patetyczne było małżeństwo.
Wrócił do budynku administracji, wszedł schodami na górę, poszedł do pokoju Sterna i odnalazłszy Rebekę, oświadczył się jej. Rebeka z przyjemnością zauważyła, że Józefowi wreszcie zaczęło się spieszyć.
Wieczorem, przebrany w kobiecą suknię, ponownie odwiedził swoją matkę i radę przyzwoitek w baraku 57. Czekali jedynie na przybycie rabina. Ale rabini zatrzymywali się w obozie tylko na kilka dni przerwy w drodze do Oświęcimia – zbyt krótko, by wierni, którym byli potrzebni ich do rytuałów kidusz i nissuin, mogli ich odnaleźć i poprosić o ten ostatni – przed pójściem w ogień – akt kapłaństwa.
Józef poślubił Rebekę w lutowy, mroźny, niedzielny wieczór. Nie było rabina. Ceremonii przewodniczyła matka Józefa. Wszyscy oni byli reformowanymi Żydami, zatem mogli się obejść bez napisanej po aramejsku ketuby. W pracowni złotnika Wulkana ktoś zrobił obrączki ze srebrnej łyżeczki, którą matka Józefa ukryła wśród krokwi. Na podłodze baraku Rebeka okrążyła Józefa siedem razy, a on nogą stłukł szkło: spaloną żarówkę z biura. Młodej parze wydzielono najwyższą pryczę. Dla intymności obwieszono ją kocami. Po ciemku Józef i Rebeka wdrapali się na górę, a wokół sypały się tłuste dowcipy. Na weselach w Polsce zawsze nadchodziła chwila swego rodzaju zawieszenia broni, w której dawano przemówić nieprzyzwoitości. Jeśli goście weselni nie mieli ochoty sami wygłaszać tradycyjnych double entendre-ów, mogli sprowadzić zawodowego weselnego rozbawiacza. Kobiety, które w latach dwudziestych i trzydziestych być może z dezaprobatą patrzyły na wynajętego opowiadacza nieprzyzwoitości i na rozbawienie mężczyzn, tylko od czasu do czasu pozwalając sobie – jako kobiety dojrzałe – na uśmiech, tego wieczora zastąpiły wszystkich nieobecnych i zabitych rozbawiaczy weselnych całej południowej Polski.
Nie upłynęło dziesięć minut tête-à-tête Józefa i Rebeki, gdy w baraku zapaliły się światła. Wyzierając przez zasłonę z koców, zobaczył Józef untersturmführera Scheidta, który przechadzał się między pryczami. Józefem owładnęło stare, porażające uczucie wypełniającego się przeznaczenia. Zauważyli, jego nieobecność w baraku i posłali jednego z najgorszych oficerów do baraku jego matki. Widać Amona zaćmiło coś w zwykły dzień tylko po to, aby Scheidt, który był prędki do cyngla, mógł zabić Józefa w noc poślubną!
Pomyślał też, że wszystkie znajdujące się tu kobiety również są zagrożone – jego matka, młoda żona, te, które były świadkami, które najcudowniej pod słońcem opowiadały bezwstydne dowcipy. Zaczął szeptać prośby o przebaczenie. Rebeka kazała mu być cicho. Zdjęła zasłonę z koców. Tłumaczyła, że o tej godzinie Scheidt, jeśli nie ma konkretnego powodu, nie będzie się wdrapywał na górne prycze. Kobiety z niższych prycz podawały jej swoje małe, wypchane słomą poduszeczki. Co prawda Józef zorganizował całe zaloty, lecz teraz był on tylko dzieckiem, które trzeba ukryć. Rebeka wepchnęła go w róg pryczy i przykryła poduszkami. Patrzyła, jak Scheidt przechodzi pod nimi i wychodzi z baraku tylnymi drzwiami. Światła zgasły. Wśród ostatnich słonych kawałów Bauowie na powrót odzyskali intymność.
Po paru minutach zaczęły wyć syreny. W ciemności wszystkie więźniarki podniosły się na pryczach. Dźwięk syreny uświadomił Józefowi, że jego małżeństwo z Rebeką rzeczywiście nie dojdzie do skutku. Na pewno znaleźli jego pustą pryczę w sektorze męskim i teraz zaczęli polować.
Kobiety mieliły językami. One też myślały tak jak Józef. Słyszał, jak o tym mówią. Jego staroświecka miłość sprowadzi na nie śmierć.
Barakowa Älteste – starsza – która tak się w całej tej sprawie sympatycznie zachowała, zostanie zastrzelona zaraz po tym, jak zapalą się światła i znajdą pana młodego w kobiecych łachach.
Józef chwycił swoje ubranie. Szybko pocałował żonę, ześliznął się na podłogę i wybiegł. Na zewnątrz, w ciemności, dźwięk syren kłuł w uszy. Józef biegł przez brudny śnieg z kurtką i sukienką pod pachą. Kiedy zapalą się światła, strażnicy na wieżach zobaczą go. Miał nadzieję, że umknie reflektorom przeskakując przez druty, że może uda mu się je sforsować między zmianami napięcia. A jak już będzie w obozie męskim, wymyśli jakąś historyjkę o rozwolnieniu, o tym, że poszedł do latryny i zemdlał na podłodze, i obudził go dopiero dźwięk syren.
A jeśli nawet porazi go prąd, rozumował biegnąc, to już nie będzie mógł powiedzieć, którą kobietę odwiedzał. Pędząc ku fatalnym drutom nie zdawał sobie sprawy, że będzie musiało dojść na placu apelowym do sceny, w której Rebeka, jak w klasie, zostanie zmuszona takim czy innym sposobem do wystąpienia. Ogrodzenie między sektorem męskim a żeńskim składało się z dziewięciu podłączonych do prądu drutów. Józef skoczył wysoko, tak aby jego nogi znalazły oparcie na trzecim drucie, a wyciągnięte ręce dosięgły drugiego od góry. W wyobraźni widział się wdrapującego po drutach z chyżością szczura. Tymczasem utkwił w plątaninie drutów i po prostu zawisł. Chłód dotkniętego gołą ręką metalu odebrał jak pierwszą oznakę porażenia prądem. Lecz prądu nie było. Nie było świateł. Rozpięty na drutach Józef Bau nie zastanawiał się nad przyczyną braku napięcia. Wspiął się na szczyt i zeskoczył po drugiej stronie. „Jesteś żonatym człowiekiem” – pomyślał. Wśliznął się do latryn przez łaźnię. „Straszne rozwolnienie, Herr Oberscharführer”. Stał w smrodzie i ciężko dyszał. Zaślepienie Amona wtedy, z kwiatkami… ślub, tak długo i cierpliwie oczekiwany… miłość z Rebeką, przerwana… Scheidt i syreny… strach przed światłami i drutami… Zataczając się i krztusząc zastanawiał się, czy uda mu się zachować swoje zagrożone życie. Jak inni chciał bardziej ostatecznego ratunku.
Wyszedł na zewnątrz i jako jeden z ostatnich dołączył do szeregu przed barakiem. Drżał, lecz byt pewien, że barakowy będzie go krył. „Tak, Herr Untersturmführer, dałem więźniowi Józefowi Bau pozwolenie na pójście do latryny”.
Ale nie jego szukali. Szukali trzech młodych syjonistów, którzy uciekli w ciężarówce załadowanej wyrobami zakładów tapicerskich. W zakładach tych robiono materace z morskiej trawy dla Wehrmachtu.