Deszcz bębnił o płyty chodnika, kiedy Harry skręcał w Miller Street.
Woda przykleiła mu do głowy ciemne włosy, wlewała się za kołnierz starej, skórzanej kurtki wojskowej.
Pies deptał mu po piętach, rzucając niespokojne spojrzenia na niebo, co chwila rozświetlane przez błyskawice. Kulił się przy każdym uderzeniu pioruna. Harry miał nadzieję, że Mallory Malone przebiła się przez burzę, która przez cały dzień krążyła nad miastem. Wcale nie miałby jej jednak za złe, gdyby odwołała spotkanie. Wieczór był parszywy.
Dzwonek w oszklonych drzwiach „Ruby” brzęknął, kiedy wchodził do środka. Mała knajpka była zatłoczona, ani jednego wolnego stolika. Rozpoznał paru gliniarzy, kilku stałych bywalców, trochę przybłędów. Witrażowe szybki nad zasłonami w biało-czerwona kratkę były zaparowane, odcinały wnętrze od potwornej nocy.
Zapach gorącej kawy, hamburgerów i pieczonych kurczaków nie rozwiewał się nigdy, jak smog nad Los Angeles. Kilka wiekowych kelnerek w biało-czerwonych fartuchach i przywiędłych czepeczkach, zręcznie manewrowało między krzesełkami obitymi czerwonym winylem. Niebieskawy dym z papierosów kłębił się pod pożółkłym od nikotyny sufitem.
Pies otrząsnął się, rozpylając deszczowe krople na wytarte dżinsy Harry’ego, po czym przysiadł na zadzie, węsząc łakomie.
Harry ściągnął ze stołu papierową serwetkę, otarł nią twarz i szyję, starając się pochwycić wzrok kelnerki.
– Hej, Doris! – zawołał, kiedy minęła go, śpiesząc za kontuar. – Ile muszę czekać na stolik?
– Dziesięć, piętnaście minut – wzruszyła ramionami. Przytrzymał ją za ramię.
– Muszę mieć pewność, złotko – uśmiechnął się do niej. Miała pięćdziesiąt lat, była pulchna i zabiegana. Znał ją z czasów, gdy miała czterdzieści, była pulchna i miała czas poflirtować. Czas zrobił swoje, ale nadal byli przyjaciółmi.
– Umówiłeś się na randkę u „Ruby”, koteczku? – zapytała, unosząc wyskubane brwi.
– Sprawy zawodowe, Doris. Interesy. Ale to kobieta i nie mogę pozwolić, żeby czekała.
Doris pokazała mu zęby w uśmiechu.
– Lubię, gdy facet wie, jak się należy zachować. Załatwię ci stolik w tamtym odległym kącie, choćbym miała wykopać tych facetów – pociągnęła nosem, spoglądając na mokrego psa. – Pachnie tu jak w chlewie – dodała i poszła sobie.
Wróciła po paru minutach z talerzem pełnym mięsa. Pies zatańczył niecierpliwie na tylnych łapach, kiedy przed nim stanęła.
– Każdemu psu należy się od czasu do czasu kawał stęka – powiedziała, stawiając talerz w kącie. – Nawet takiemu smrodliwemu kundlowi.
– Rozpieszczasz go, Doris. Poza tym, zjadł już swoją kolację. Zrobi się graby.
– Aha! Zawsze lubiłam grubych mężczyzn i grube psy. Odpadasz w przedbiegach, panie detektywie. Same mięśnie, nie ma nawet za co ścisnąć! – roześmiała się z własnego dowcipu, wzięła pod pachę tacę i zdecydowanym krokiem podeszła do stolika w rogu sali.
– Hej tam, chłopaki! – dobiegł Harry’ego jej donośny głos. – Będziecie tu siedzieć całą noc, czy co? Mam klienta, który czeka na ten stolik.
Harry roześmiał się. W tym momencie zadzwonił mu w kieszeni telefon komórkowy.
Odwracając się od hałaśliwej sali, przycisnął go do ucha.
– Jordan – powiedział.
– Detektywie, gdzie jest ta „Ruby”? – w głosie Mallory Malone brzmiała nie skrywana irytacja. – Mój kierowca nigdy o niej nie słyszał.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu.
Każdy, kto jest kimś w tym mieście wie, gdzie szukać „Ruby”, panno Malone.
Proszę dać kierowcę do aparatu, wytłumaczę mu, jak dojechać.
Nie roześmiała się, nie raczyła nawet powiedzieć „do widzenia”, „do zobaczenia za chwilę”, nie powiedziała w ogóle nic. Zgłosił się za to kierowca i Harry udzielił mu wskazówek. Kiedy skończył, mężczyźni przy narożnym stoliku odliczali pieniądze, a Doris stała nad nimi jak kat nad dobrą duszą. W chwilę później ruszyli do drzwi i Doris zabrała się za uprzątanie stołu.
Harry pomyślał ze zgrozą, co by było, gdyby panna „Gwiazda” Malone musiała czekać. Usadowił się tyłem do ściany, żeby obserwować drzwi. Pies wsunął się pod stół, opuścił wielki łeb na przednie łapy i szykował się do drzemki.
Harry przebiegł w myślach wszystkie informacje, które udało mu się zebrać na temat Mallory Malone. Było tego zaskakująco mało, jak na tak sławną osobistość.
Wiedział tylko, że pochodziła z Oregonu, że studiowała na Uniwersytecie Stanu Waszyngton, na wydziale dziennikarstwa. Podjęła pracę w małomiasteczkowej stacji telewizyjnej i radiowej, następnie została „chmurką” w telewizji w Seattle.
Stamtąd porwano ją do telewizji krajowej. Czytała wiadomości, potem prowadziła poranną audycję pod tytułem „Kawa czy herbata”, a teraz dochrapała się własnego programu.
Zdarzyło się również małżeństwo z bogatym maklerem z Wall Street. Ale nie trwało długo. Jej mąż zwierzył się kiedyś dziennikarzom, że pracują w różnych godzinach, a żonę całkowicie pochłonęła kariera. „Mallory oddała swoje życie telewizji”, powiedział z goryczą przy okazji jakiegoś wywiadu. „Mam nadzieję, że telewizja ogrzeje ją w nocy”. Nie mieli dzieci.
Kiedy tak siedział i rozmyślał o Mallory Malone, drzwi się otworzyły i do restauracji wkroczyła ona we własnej osobie. Rozejrzała się ze zdumieniem, jakby miała wątpliwości czy trafiła pod właściwy adres.
Harry wyszedł pośpiesznie zza stołu i podskoczył ku niej.
– Panno Malone!
Odwróciła szybko głowę i ich oczy się spotkały. Pomyślał, że w telewizji nie widać, jak intensywnie niebieskie są jej tęczówki, niewiarygodnie długie rzęsy.
Kiedy je opuściła, spoglądając na jego wyciągniętą dłoń, sprawiała wrażenie dziwnie zawstydzonej. Była elegancko ubrana, w szary, jedwabny sweter, szarą spódnicę i czerwony żakiet, a na jej złotych włosach połyskiwały krople deszczu.
Pomyślał, że pasuje do knajpy „Rub” jak kwiatek do kożucha. I miała zimne ręce.
Potrząsając jego dłonią, pomyślała z przykrością, że jest przesadnie wystrojona, zaś Jordan wygląda zupełnie na miejscu w swoich wytartych dżinsach, niebieskiej koszuli i sfatygowanej skórzanej kurtce. Był młodszy niż się spodziewała i, cholera jasna, był atrakcyjny! Zmoczone deszczem włosy przykleiły mu się do wąskiej czaszki, szare oczy patrzyły na nią badawczo, stanowcze usta wyglądały zmysłowo. Miał co najmniej jednodniowy zarost i był stanowczo zbyt pewny siebie.
Trochę zbita z tropu, cofnęła rękę.
– Detektywie Jordan! – powiedziała chłodno. – Znalezienie tego miejsca zajęło mojemu kierowcy równo godzinę.
– Bardzo mi przykro, nie sądziłem, że to jest takie trudne.
Oboje wyczuli narastający antagonizm. Mal obrzuciła pogardliwym spojrzeniem ladę z lustrzaną wystawą ciast i czekoladowego tortu, zaparowaną kuchenkę, popękane plastikowe krzesła i kelnerki serwujące siekane kotlety, smażone jajka, hamburgery i cholesterol.
Pogardliwie uniosła brwi.
Dziadujemy, detektywie Jordan?
Harry zgrzytnął zębami; czego ona, u diabła, się spodziewała, „Le Cirque”?
– Przykro mi, jeżeli lokal nie spełnia pani oczekiwań, psze pani. Ale znajduje się blisko komendy, a ja jestem na służbie – wzruszył ramionami. – Zresztą, przy policyjnej pensji nie można być wybrednym. Wszyscy tu jemy.
Spojrzała na niego, mrużąc oczy.
– Zwyczajni gliniarze, Jordan. Ale nie bogaci gliniarze.
Harry zrozumiał, że ma kłopoty: Mal nienawidziła „Ruby”, nienawidziła gliniarzy, zwłaszcza bogatych gliniarzy. Przez chwilę zastanawiał się, skąd ona to wie, po czym doszedł do wniosku, że prawdopodobnie z tego samego źródła, które dostarczyło jej zastrzeżony numer telefonu. Była kobietą, która zawodowo zajmowała się rozpracowywaniem ludzi.
Goście „Ruby” oglądali się, kiedy prowadził ją do stolika, ale ona zdawała się zupełnie nieświadoma obecności innych ludzi. Usiadła przy stole i jej noga natrafiła na miękką, wilgotną wypukłość, która była psem. Przestraszona zerknęła pod stół i na jej ustach ukazał się niespodziewany uśmiech.
Harry gapił się na nią, oszołomiony. Wyglądało to tak, jakby ktoś rozświetlił ją od wewnątrz.
– Przywitaj się z panią, Squeeze! – wydał polecenie i Squeeze, wierny swemu imieniu, przecisnął się między ich kolanami. Usiadł przy Mallory, po czym uprzejmie uniósł prawą łapę.
– Och, ślicznie! – rzuciła Harry’emu zbolałe spojrzenie, ale ujęła ubłoconą łapę i poklepała psa po łbie, plotąc jakieś czułe nonsensy.
– Squeeze, pod stół! – rozkazał Harry i pies zjechał posłusznie pod stół. Oparł łeb o wytarte zamszowe buty Harry’ego, czekając na jego następny ruch.
Oczy Harry’ego i Mal spotkały się ponownie ponad plastikowym blatem z czarnymi dziurami po papierosach.
– Czy to nie dziwne imię dla psa? Czy nie powinien wabić się Rover, Fido albo jeszcze inaczej? – spytała kobieta.
– Nazywa się Squeeze, [(ang.) – przecisnąć, przepchnąć] ponieważ potrafi wyjść ze wszystkiego. Udowodnił to już w wieku szczenięcym. W cokolwiek go wsadzić, on się przeciśnie na zewnątrz. Pod siatką ogrodową, przez okienko samochodowe, z mojej sypialni w nocy.
Zastanawiałem się, czy nie nazwać go Houdini, ale uznałem, że to zbyt wymyślne.
Squeeze brzmi lepiej.
Skinęła głową na znak, że się z nim zgadza i jasne włosy, upstrzone kroplami deszczu, rozsypały się na jej czole jak płatki chryzantemy.
Harry oderwał od niej wzrok i sięgnął po menu w otłuszczonej, plastikowej oprawie.
– Na co ma pani ochotę? Polecam zapiekaną szynkę i domowe frytki. Szybkim spojrzeniem obrzuciła kopiaste talerze, wyjeżdżające z kuchni.
– Poproszę piwo.
Piwo nie wydawało się w jej stylu; uznał, że bardziej pasowałaby kawa – czarna, bez cukru – po czym doszedł do wniosku, że prawdopodobnie panna Malone wie, kiedy odegrać rolę równej babki.
Dał znak Doris i zamówił dwa piwa. Na widok jego towarzyszki Doris opadła szczęka.
– Dwa piwa?! – powtórzyła ze zdumieniem. – Powinieneś postawić tej pani szampana, koteczku!
Mal roześmiała się, kiedy Doris puściła do niej oko.
– My, kobiety, powinnyśmy trzymać się razem – skonstatowała Doris, kierując się w stronę lady. W mgnieniu oka była z powrotem z dwoma kuflami i bloczkiem do zamówień.
– Mogłabyś dać mi tu swój autograf, Mal? – poprosiła ze wzruszeniem. – Inaczej dzieciaki mi nie uwierzą, jak im powiem, kto był dzisiaj w „Ruby”. Kurcze! – dodała z rezygnacją, kiedy Mal z wystudiowaną niedbałością złożyła autograf na bloczku – i tak mi nie uwierzą. Powiedzą, że zmyślam.
– Ale my obie będziemy wiedziały, że nie zmyślasz – Mal uśmiechnęła się do kelnerki.
– No tak. I to się liczy. Dzięki, Mal, jestem ci wdzięczna. A skoro już o tym mowa, nie pozwól temu facetowi, żeby cię wykorzystał. Zawsze mu powtarzam, że nie ma za grosz rozumu, same mięśnie.
Śmiech czaił się w niebieskich oczach Mal, kiedy upiła pierwszy łyk lodowato zimnego Budwisera. Potem zdjęła czerwony żakiet i spojrzała Harry’emu prosto w oczy.
– No dobra, Jordan – powiedziała niespodziewanie, bardzo rzeczowym tonem.
Zaczynaj.
– Czuję się jak aktor na przesłuchaniu do głównej roli – powiedział nerwowo.
– Kto wie, czy tak właśnie nie jest. Słucham.
Przytoczył jej fakty dotyczące morderstw. Powiedział, że nie istnieje żadne powiązanie między trzema ofiarami. Nie pochodziły z tego samego miasta, ani nawet z tego samego stanu. Nie znały się. Nie mieszkały blisko siebie. Nie studiowały na tej samej uczelni.
– To nie były nieplanowane morderstwa – powiedział. Facet jest pedantem. Jest profesjonalistą. Wie dokładnie, co robi. Wydaje mi się, że wie, gdzie mieszkają jego ofiary, zna ich rozkład dnia, wie, kiedy mają zajęcia, gdzie i kiedy chodzą same.
Oczy Mal rozszerzyły się i dreszcz przeleciał jej po plecach, kiedy powiedziała:
– Twierdzi pan, że je osaczał?
– Jestem o tym przekonany.
– To straszne – powiedziała spokojnie. – Maniak wśród setek dziewcząt na uczelniach. Może wybierać i przebierać. Do cholery, naprawdę nic nie macie?
– Lekarze sądowi pracują nad dowodami z miejsca zbrodni, włóknami, włosami, spermą. Za parę tygodni otrzymamy DNA i jestem pewien, że to powiąże go z dwoma poprzednimi zabójstwami. Studentki zostały ostrzeżone o niebezpieczeństwie.
Wiedzą, że nie powinny plątać się po kampusach po zmroku. Zorganizowano eskortę dla młodych kobiet, są odprowadzane do akademików. Na razie tylko tyle można zrobić – Myśli pan, że znowu uderzy?
– Jestem tego pewien. FBI opracowało portret psychologiczny. Twierdzą, że szukamy faceta z głębokim urazem do kobiet. Symptomatyczne dla tego schorzenia jest obcinanie włosów, pozbawia je w ten sposób kobiecości.
Gwałt dowodzi jego władzy nad nimi, podcięcie żył doprowadza go prawdopodobnie do orgazmu, którego inaczej nie może osiągnąć. Jest to dla niego moment absolutnej władzy. Są bezbronne, cierpią. Umierają, podczas gdy on żyje.
Wlepiła w niego przerażony wzrok.
– O, mój Boże! Skinął posępnie głową.
– Teraz pani rozumie, dlaczego musimy go złapać zanim znowu uderzy. Sądząc z metody jego działania, nie będzie się spieszył, poczeka parę miesięcy. Zrobi rozpoznanie terenu, wybierze ofiarę, będzie ją śledził, może nawet włamie się do jej domu, żeby ją lepiej poczuć, poznać jej zapach. Jak zwierzę osaczające zdobycz. Działa metodycznie. Dlatego mu się powiodło.
– Nadal sprawiała wrażenie zszokowanej.
– Dlaczego mężczyźni robią takie rzeczy? Harry wzruszył ramionami.
– Badania wykazują, że wszyscy tego typu mordercy pochodzą z nieudanych, rozbitych rodzin: nadużycie narkotyków, alkoholu, przestępczość. Rozmaicie.
Często są obciążeni genetycznie chorobą psychiczną i często w dzieciństwie byli maltretowani emocjonalnie i fizycznie. Zazwyczaj zdominowani przez matki, które ich poniżały, systematycznie zabijały w nich męskość. Wyrastają na ludzi o poważnych zaburzeniach seksualnych, niezdolnych utrzymać dojrzałego, opartego na kompromisie związku z drugim człowiekiem.
– Myśli pan, że taki jest nasz zabójca?
– Gdybym to wiedział! – Gestem pełnym znużenia przeczesał mokre jeszcze włosy.
Stanęły zadziornie i Mal z zainteresowaniem pomyślała, że wygląda jakby właśnie wyszedł spod prysznica.
– Ludzie uważają, że morderca wygląda jak potwór – odezwał się. – W rzeczywistości wygląda zupełnie przeciętnie. Według portretu psychologicznego z FBI nasz morderca prowadzi zwyczajne życie. Ma obsesję, ale potrafi ją ukryć pod fasadą normalności. Mieszka sam, raczej w domu niż w mieszkaniu, ponieważ potrzebuje swobody poruszania się. W życiu codziennym jest schludny i uporządkowany. Ma dobrą pracę, raczej umysłową niż fizyczną, może nawet pochodzić z wyższej sfery społecznej. Dobrze wypełnia swoje obowiązki, nie ma przyjaciół, jest obsesyjnie czysty.
– Szukamy więc szaleńca, grasującego po ulicach Bostonu. Szukamy przeciętnego faceta, którego sąsiedzi i koledzy z pracy uważają za zupełnie normalnego. Nie różniącego się od pana i każdego mężczyzny w Bostonie.
– Igły w stogu siana – zgodził się.
– Jakie to szczęście, że udało się wam zdobyć portret pamięciowy. Harry wyjął kartkę z brązowej koperty.
– Jeszcze jedno. Ta ostatnia ofiara, Summer Young. Zanim umarła powiedziała nam dwie rzeczy. Że miał ciemne, nieruchome oczy. I delikatne dłonie.
– A więc nie może być robotnikiem.
– Mało prawdopodobne.
– Powiedziała coś jeszcze?
– Aha. Nazwała go draniem. To były jej ostatnie słowa. Wstrząśnięta Mal odwróciła wzrok. Podniosła kufel do ust i upiła łyk piwa. Przez długą chwilę przyglądała się rysunkowi, a Harry przyglądał się jej.
Podobały mu się jej rzęsy, podkręcone na końcach.
– Zrobiono to na podstawie opisu tych dwóch rybaków? – zapytała w końcu.
– Aha. Oświetlili na chwilę jego twarz, zanim zdążył uciec. Ale policyjny portrecista uwydatnił oczy, żeby upodobnić je do tych, które widziała Summer.
Głos Mal był chłodniejszy niż piwo.
– Obawiam się, że to nie wystarczy, detektywie Jordan. Portret nie jest dokładny. Z pewnością nie jest to materiał, na którym można oprzeć program telewizyjny o zasięgu ogólnokrajowym. Przykro mi, ale nie mogę panu pomóc.
Zabrawszy marynarkę i torebkę zsunęła się ze stołka.
Gapił się na nią, osłupiały. Dałby głowę, że aż się pali, by wejść na wizję i uratować inne kobiety przed strasznym losem. A tu ni stąd, ni z owad, zatrzaskuje mu drzwi przed nosem.
– Chwileczkę! – powiedział ostro. Pod stołem pies uniósł łeb i cicho warknął.
Harry poderwał się na nogi. Zrobiła ruch do odejścia, ale chwycił ją za ramiona i odwrócił ku sobie.
– Co się stało?
– O co panu chodzi? – uwolniła się jednym ruchem i włożyła z pośpiechem żakiet, unikając oczu Harry’ego.
– W jednej chwili jest pani zapalona do tematu, w następnej przestaje panią interesować. Chciałbym wiedzieć, dlaczego.
Wzruszyła ramionami.
– Opowiedział mi pan historię, detektywie Jordan. Wysłuchałam pana. Podjęłam decyzję. Tak właśnie pracuję. Odtrącenie nie jest miłym doświadczeniem, rozumiem to.
Sięgnęła po torebkę, nadal unikając jego wzroku.
– Proszę nie brać tego do siebie – powiedziała, po czym pomaszerowała do wyjścia, minęła odrapane stoliki, pchnęła drzwi i zniknęła mu z oczu.