31.

Mal nie mogła spać – Ugniatała poduszkę, strzepywała koc, przewracała się z boku na bok tak długo, aż zmięte prześcieradła spowiły ją niby mumię. Z westchnieniem wydobyła się z pościeli i wstała.

Podeszła do okna, osłaniając się ramionami. Noc była pogodna i gwiaździsta, wypełniona różową poświatą Manhattanu. Pomyślała o detektywie Harrym, który pracuje na posterunku i pije za dużo czarnej kawy. Powiedział, że zawsze to robi na „cmentarnej zmianie”.

„Na cmentarnej zmianie”. Słowa natrętnie rozbrzmiewały w jej głowie. Zadrżała, wracając myślą do matki i tego, co się z nią stało.

Pamiętała, co czuła w dniu, kiedy nadszedł list z uczelni; kręciło jej się w głowie z podniecenia i strachu. Biała koperta z nadrukiem uniwersytetu stanowego leżała na szarym plastikowym stole o wygiętych metalowych nogach, o które zawsze obijała sobie golenie. Nie miała odwagi otworzyć listu. Matka paliła papierosa, gapiąc się tępo w przestrzeń. Marszczyła czoło, jakby z bólu, ale Mallory wiedziała, że matkę nękają zmory umysłu.

– To list z uczelni, mamo – powiedziała. Matka przeniosła wzrok ze ściany na córkę.

– O! – powiedziała i to było wszystko.

– Boje się go otworzyć, mamo – odezwała się znowu Mary Mallory. – Nie zrobiłabyś tego za mnie? – Koniuszkami placów przesunęła kopertę po stole.

Wiązała z nią wszystkie swoje nadzieje. Był w niej wyrok na nią. Zycie lub śmierć. Jeżeli dostała się na studia, będzie żyła, będzie się uczyła, dochrapie się przyszłości. Jeżeli oblała, będzie pracowała w „Lido Cafe” albo w „Golden Superman”, dopóki nie umrze z nudów i samotności. Wstrzymała oddech, kiedy matka wyciągnęła rękę i z wolna ujęła kopertę.

Obejrzała ją, przeczytała nazwisko i adres, bez końca obracała w swych chudych, nerwowych palcach. Westchnęła i odgarnęła z twarzy rzadkie, siwiejące włosy, upiła łyk kawy z filiżanki, która stała przed nią od para godzin. Zapaliła następnego papierosa od niedopałka, tlącego się jeszcze w metalowej popielniczce.

Mary Mallory myślała, że umrze z napięcia.

– Otwórz, mamo! – ponagliła matkę, głosem, który zabrzmiał obco nawet w jej uszach.

Matka zatknęła papierosa w kącik warg. Mrużąc bladoniebieskie oczy przed dymem, rozdarła kopertę. Mary Mallory zacisnęła mocno dłonie na krawędzi stołu. Nie mogła patrzeć, jak matka wolno rozpościera kartkę.

Matka przebiegła wzrokiem kilka linijek tekstu. Potem położyła list na stole i znowu zapatrzyła się w przestrzeń.

– Mamo? – Mary Mallory udało się zapanować nad sobą. W jej głosie słychać było tylko leciutkie drżenie.

Matka zaciągnęła się papierosem, odganiając dym ruchem wychudłej dłoni.

– Mamo… – zawołała w męce. – Co tam jest napisane? Matka potrząsnęła głową, wyrwana z letargu.

– A, tak… Och, że dostałaś stypendium, czy coś takiego.

Mary Mallory głęboko zaczerpnęła powietrza, pochwyciła list, przeczytała…

Wydała okrzyk radości. Poderwała się na nogi, ucałowała list, krzyknęła ponownie, skacząc, oszalała ze szczęścia. Stara przyczepa zakolebała się na cedrowych podkładach.

– Dostałam się! – krzyczała Mary Mallory. – Mamo, dostałam się! Matka spojrzała w okno.

– Spójrz, Mary Mallory, znowu pada – stwierdziła beznamiętnie. Wtedy Mary Mallory zrobiła coś niesłychanego. Podbiegła do matki i pocałowała ją w policzek. Matka skrzywiła się, przyłożyła dłoń do twarzy, wstrząśnięta.

– Załóż poncho, kiedy będziesz wychodziła – upomniała córkę. Chłodna reakcja matki nie ostudziła jej radości. Nic nie miało znaczenia, prócz zachwycającego faktu, że dostała się na studia. Nie umrze samotnie w Golden.

Ostatnie tygodnie szkoły i uroczystość rozdania dyplomów przebyła jak we mgle.

Odczytano jej nazwisko, wyszła, zarumieniona, by odebrać dyplom. Ale matki przy tym nie było.

Nie poszła na bal, który przez ostatnie tygodnie był głównym tematem rozmów w szkole. Koleżanki mówiły wyłącznie o sukniach i chłopcach. Zastanawiały się, czy dostaną staniki i z kim będą się całowały po balu, w Alei Zakochanych na drodze ku urwisku, w cieniu sekwoi, madronów i sosen ponderosa.

Mary Mallory schodziła im z drogi, żałując, że nie może zatkać sobie uszu i nie słyszeć ich szczebiotu. Dziewczęta były wszędzie: w łazienkach czesały i przeczesywały włosy, spacerowały parami na szkolnym dziedzińcu, w kafeterii, gdzie Mary Mallory jadła swoje kanapki z masłem orzechowym, z nosem w książce, jak zawsze sama.

Tylko jedna nauczycielka zdobyła się na to, by pogratulować jej zdobycia stypendium.

– Jesteś pracowita, Mary Mallory – powiedziała z aprobatą. – Wyższe wykształcenie pozwoli ci znaleźć przyzwoitą pracę, wyjdziesz na ludzi – nie powiedziała: w przeciwieństwie do swojej matki, ale Mary Mallory wiedziała, że to właśnie nauczycielka miała na myśli.

Już od dawna pracowała wieczorami i w weekendy w „Lido Diner”, krojąc cebulę, zmywając naczynia i nalewając kawę. Teraz zaczęła odkładać pieniądze na wyjazd na studia.

Zatrudniła się na lato w „Bartletts’s Brugs”. Rozpakowywała towary, ustawiała je na półkach, przenosiła w inne miejsca, słowem, pracowała jako pomoc do wszystkiego. Kupiła sobie parę swetrów, bluzek, jedną parę dżinsów i tanią torbę podróżną. Myślała, że długie letnie tygodnie nigdy się nie skończą. Nie mogła się już doczekać wyjazdu i nowego życia. Martwiła się tylko, że zostawia matkę samą.

W końcu nadszedł dzień, kiedy zapakowała torbę, kupiła bilet na autobus, starannie wykaligrafowała adres akademika i przyczepiła kartkę do drzwi lodówki.

Nie było ich stać na telefon i Mary Mallory powiedziała matce, że w razie potrzeby, musi skorzystać z budki telefonicznej. Umyła i wypolerowała chevroleta. Pozostało tylko przekonać matkę, żeby jeździła nim po kupony żywnościowe i na zakupy.

– Chodź, mamo – powiedziała, biorąc ją za rękę i wyciągając z fotela, gdzie oglądała telewizję. – Wybierzemy się na przejażdżkę.

– Jedź sama, Mary Mallory – matka próbowała wyrwać rękę, ale tym razem Mary Mallory była stanowcza. Mocno otoczyła matkę ramieniem i wyprowadziła z przyczepy na słoneczne popołudnie.

– Taki ładny dzień, mamo. Pomyślałam, że pojedziemy kupić ci papierosy i wstąpimy do supermarketu po coś dobrego na kolację. Będziemy świętować.

Matka pozwoliła posadzić się za kierownicą. Mary Mallory wsunęła kluczyk w stacyjkę.

– Pamiętasz, jak tu przyjechałaś, mamo? Taki kawał drogi z Seattle do Golden High? Teraz musisz dojechać tylko do sklepu i stacji benzynowej.

Matka ujęła kierownicę, docisnęła pedał gazu i samochód pomknął w dół zbocza.

Głowy odwracały się w ich kierunku, kiedy weszły do sklepu i Mary Mallory zarumieniła się, czując na sobie ciekawskie spojrzenia. Wiedziała, że tworzą dziwaczną parę: ona w swoich butelkowych okularach, spranej kwiecistej sukience, z kończynami jak patyki, i jej matka z rozwianymi, siwymi włosami, pustym wyrazem oczu i wyniszczoną twarzą, w niegdyś białej koszuli i niebieskiej, przykrótkiej spódnicy, odsłaniającej chude nogi. „Wyglądamy biednie”, pomyślała gniewnie. Bo były biedne. Tak biedne, że biedniejsze już być nie mogły. Ile można stracić, kiedy się nie ma nic?

Potem przypomniała sobie, że coś jednak ma. Zdobędzie wyższe wykształcenie.

Ogarnęło ją takie samo uniesienie jak wtedy, gdy matka powiedziała, że zamieszkają nad morzem. Z wyższym wykształceniem nareszcie stanie się „kimś”.

Szły wolno wzdłuż półek. Pokazywała matce, co kupić, co zrobić z kuponami przy kasie. Matka poruszała się jak lunatyczka i Mary Mallory mogła tylko mieć nadzieję, że głód przygna ją do sklepu.

W domu upiekła świąteczne steki na zdezelowanym grillu. Otworzyła puszkę fasolki po bretońsku i usiadły naprzeciwko siebie przy stole. Matka dziobała stek widelcem i Mary Mallory pomyślała ze smutkiem, że może to i lepiej. Mięso było żylaste. Ogarnęła ją rozpacz. Tak bardzo pragnęła podzielić się z matką swoim drobnym zwycięstwem, radością i podnieceniem, ale było to niemożliwe. Nawet świąteczna kolacja okazała się niewypałem.

Następnego ranka, kiedy Mal przyszła się pożegnać, matka siedziała na pomarańczowej, plastikowej kanapie i oglądała „The Today Show”.

– Wyjeżdżam, mamo – powiedziała ze smutkiem patrząc na chudą, żałosną postać skuloną w rogu kanapy. Matka obrzuciła ją przelotnym spojrzeniem, po czym wróciła wzrokiem do ekranu telewizora.

– Jadę na studia, mamo.

– Wiem – odparła matka tym samym spokojnym tonem, jakim kwitowała wszystkie wiadomości, dobre i złe. – Baw się dobrze, Mary Mallory – i zapaliła kolejnego papierosa od niedopałka w popielniczce.

Mary Mallory położyła na chwilę rękę na głowie matki. Przepełniały ją ciepłe uczucia. Tak bardzo pragnęła uściskać ją, pocałować, wiedzieć, że matka się o nią troszczy.

– Do widzenia, mamo – powiedziała.

Matka wstała, żeby nalać sobie następną filiżankę kawy.

– Do widzenia – powiedziała z roztargnieniem.

Miasteczko uniwersyteckie było większe i bardziej rozległe niż sobie wyobrażała.

Nie zdawała sobie również sprawy, że będzie miała w pokoju współlokatorkę.

Zapukała nerwowo do drzwi, czekając aż ktoś powie „proszę”.

Junie Bennett z niezadowoleniem zmarszczyła brwi, kiedy drzwi się otworzyły i w progu stanęła Mary Mallory.

– O mój Boże, mysz przywleczona przez kota! – mruknęła pod nosem. – Cześć, jestem Junie Bennett – powiedziała głośno. – Łóżko przy oknie jest moje. Twoje jest pod ścianą. Kto pierwszy ten lepszy – dodała, obrzucając współlokatorkę krytycznym spojrzeniem zielonych oczu.

– Nazywam się Mary Mallory Malone – wyciągnęła rękę, pełna nadziei.

– Mary Mallory! – June uniosła brwi. – Jakieś zdrobnienia?

– Och… po prostu Mary. – Zaskoczona, błyskawicznie zmieniła swoje imię.

– Wychodzę na spotkanie z przyjaciółmi – June sięgnęła po sweter i torebkę. – Trzymaj rzeczy po swojej stronie pokoju, dobra?

Mary popatrzyła na nią ze smutkiem. Junie Bennett miała wszystko to, czego jej brakowało: gęste blond włosy, dobrą figurę, urodę, zadarty nosek, uszminkowane na czerwono wargi, pewność siebie i złotą bransoletkę na opalonym przegubie. Miała nawet zdrobniałe imię – Junie. Mary mogła się założyć, że w liceum była szefową drużyny dziewcząt kibicujących szkolnej drużynie. I była tak ładnie ubrana. Jej czerwona spódniczka i biała bluzka wyglądały na drogie i zupełnie nowe.

Junie nie była przyjacielska. Miała własne grono znajomych, do którego Mary nie została dopuszczona. Junie narzekała przed przyjaciółmi, że musi dzielić pokój z taką nieudacznicą. Kiedy tylko mogła, ignorowała Mary Mallory.

Mary wystarczyło jedno spojrzenie w lustro, by zrozumieć, dlaczego. Miała siedemnaście lat i zerowe doświadczenie życiowe. Była bezbarwna, nijaka, obciążona kompleksami, zbyt biedna, by kupić sobie filiżankę kawy. Trzymała więc nos w książkach i uczyła się jak szalona. W ciągu tego pierwszego roku nie ominęła ani jednego wykładu, ani jednych ćwiczeń. Uczelnia znalazła jej pracę w kafeterii, a po paru tygodniach zatrudniła się również na obiadową zmianę w pobliskim barze szybkiej obsługi.

Przetrwała jakoś pierwsze samotne tygodnie. Z początku miała nadzieję nawiązać przyjaźnie. Uśmiechała się, witając kolegów z roku, ale wszyscy prowadzili ożywione życie towarzyskie, trzymali się w grupach, dla niej najwyraźniej zamkniętych. Ludzi, którzy, tak jak ona, odstawali od reszty, unikała, nie chcąc przyznać się do klęski. Okrzepła, myśląc wyłącznie o przyszłości i ucząc się zawzięcie.

Postanowiła, że zostanie dziennikarką. Pisanie słów przychodziło jej o wiele łatwiej niż ich wypowiadanie. Ubogie dzieciństwo rozwinęło w niej nieposkromioną ciekawość świata. Poza tym, dziennikarze nie muszą odpowiadać na pytania, oni je tylko zadają. Będzie mogła zachować swoje milczenie i swoją prywatność.

Snuła się po uniwersytecie jak szary duch, zamknięta w sobie, odzywała się tylko wtedy, gdy ją o coś pytano.

Pierwszy rok dłużył jej się niemiłosiernie. Nie nawiązała żadnych znajomości, miała za to znakomite stopnie. Pracując na dwie zmiany, wiązała jakoś koniec z końcem. Wróciła do domu, by przepracować całe lato w „Lido Cafe” na posadzie kelnerki.

Właścicielka, Dolores Power, pulchna kobieta o okrągłej twarzy i twardych oczach, której mąż był prezesem izby handlowej i Klubu Elks, wyraziła zdziwienie profesjonalizmem Mary.

– Wieczorami pracuję w barze w pobliżu uniwersytetu – wyjaśniła Mary. Była to jedyna wymiana zdań, jaka miała miejsce między Mary a jej pracodawczynią, jeśli nie liczyć uwag natury zawodowej oraz podziękowań przy wręczaniu cotygodniowej wypłaty.

Mary nie wiedziała, czy matka cieszy się z jej powrotu. Z pewnością ucieszyła się, że nie musi przez jakiś czas jeździć po kupony żywnościowe i na zakupy.

Była jeszcze chudsza niż przed rokiem i Mary podejrzewała, że matka nie je.

Przeznaczała więc sporą część zarobków na dobre jedzenie, próbując zachęcić ją przysmakami, pieczonym kurczakiem na niedzielny obiad i szarlotką na deser. Kupowała dużo świeżych owoców i pełnotłustego mleka, ale matka rozgrzebywała widelcem jedzenie i widać było, że zasiada do stołu tylko po to, żeby zadowolić córkę.

Mary z ulgą przyjęła powrót na uczelnię i przez jakiś czas jej życie toczyło się utartym torem. Potem nagle wszystko się zmieniło.

Właśnie wtedy pojechała do domu na Święto Dziękczynienia i zobaczyła, jak matka wchodzi do morza…

Z ciężkim westchnieniem Mal odwróciła się od okna i pięknego widoku Manhattanu.

Od lat nie myślała o matce, praktycznie od wyjazdu z Golden. Nie było pogrzebu; nikt przecież nie znał matki za życia, kto chciałby przyjść ją pożegnać, kiedy była martwa?

Mary Mallory również nie pożegnała się z matka, nie miała czasu na rozpacz i żałobę. Musiała usunąć matkę ze swego umysłu równie definitywnie, jak matka usunęła się ze świata.

Musiała, żeby przeżyć. Miała dopiero osiemnaście lat i była sama na świecie.

Studia niczego nie zmieniły – pozostała niewidzialna. Nie miała pieniędzy i nie miała przyjaciół, ponieważ nigdy nie posiadła sztuki ich zdobywania. Jej poziom wiary w siebie równał się zera.

Droga, jaką przebyła od tamtego, osiemnastoletniego stworzenia do kobiety, którą była dzisiaj, okazała się długa i ciężka. Cięższa niż ktokolwiek mógł przypuszczać. I dlatego Mal nie pozwalała sobie o tym myśleć. Tylko wobec koszmarów była bezradna.

Na początku nawiedzały ją często, wkradały się, nieproszone, w sny: czarne demony wspomnień za dnia chowające się w zakamarkach podświadomości. Potem, stopniowo się ich pozbyła. Teraz przychodziły rzadko.

Mal krążyła po ciemnym mieszkaniu, myśląc o Harrym. Dziś się nie bała, nie musiała zapalać lamp, by odegnać czarne wspomnienia. Wiedziała, że to zasługa Harry’ego.

Weszła na taras i stanęła przy balustradzie, patrząc na miasto. Chłodny wiatr owiewał jej nagie ramiona, głaskał po włosach.

Potrafiła przywołać obraz matki na zawołanie, tak wyrazisty, jakby widziały się wczoraj. Chuda, krucha postać, zapadnięte policzki, jakby zaciągnęła się papierosem i tak zastygła, wypłowiałe włosy o nieokreślonej barwie ni to szarości, ni beżu. Pamiętała list na kuchennym stole, w którym zawiadamiała o swoim przyjeździe na weekend.

Pamiętała nie kończącą się podróż trzema różnymi autobusami. „Wszystko będzie dobrze”, powtarzała sobie. „Już niedługo będę w domu”.

Ale dom nie istniał, nie było też matki, która mogłaby ją pocieszyć. Nie pozostało jej nic, z wyjątkiem własnej determinacji.

Wróciła na uniwersytet, uczyła się i pracowała na dwóch posadach jednocześnie; w kafeterii uniwersyteckiej i w barze w śródmieściu. Mieszkała w małym, ubożuchnym pokoiku w starym domu.

Udało jej się ukończyć studia i zrobić dyplom. Znalazła pracę maszynistki zestawiającej rachunki w lokalnej stacji radiowej. Pensja, skromna, bo skromna, pozwoliła jej jednak na zakup paru przyzwoitych garsonek. Potem dostała pracę w telewizji lokalnej.

Oficjalnie pracowała w charakterze asystentki do zbierania informacji, ale w rzeczywistości pełniła obowiązki sekretarki, gońca, maszynistki i herbaciarki.

Była nieśmiała, bezbarwna i niepozorna, bez poczucia własnej tożsamości, ponieważ, na dobrą sprawę, nie wiedziała jeszcze, kim jest. Drzemała w niej jednak ambicja. Marzyła, że zostanie reporterem telewizyjnym, donoszącym o wydarzeniach lokalnych.

Wtedy przyjęto do pracy nową dziewczynę; obrotną, świeżo po studiach, z włosami fruwającymi koło ramion, całą w szmince i uśmiechach. Po paru tygodniach nowa dziewczyna została wysłana z kamerą w teren, donosiła o karambolu na autostradzie, napadzie na bank, zerwaniu mostu przez wezbraną rzekę.

Mal czuła się poniżona, czuła się kompletnym zerem. Pracowała ciężko, uczyła się. Marzyła, że to ona zostanie dziewczyną z kamerą.

Potem spojrzała w lustro i zobaczyła swoje rzadkie włosy, brzydkie okulary, zobaczyła, jaka jest bezbarwna, nieśmiała, nieelegancka. Niewidzialna dziewczyna o szemrzącym głosie. Zadała sobie pytanie: kto chciałby oglądać ją na ekranie telewizora?

Siedząc teraz na trasie apartamentu na Manhattanie, Mal przypomniała sobie tamtą straszną chwilę prawdy. Stanęła twarzą w twarz z potworną rzeczywistością: oto kim jest i kim pozostanie. Nie przybędzie dobra wróżka, by odmienić jej życie.

Trzymała swój los we własnych rękach.

Ogarnęła ją wściekłość; na rodziców, którzy nie dali jej poczucia tożsamości, na śliczną dziewczynę, która dostała jej wymarzoną pracę, na własną bezradność.

Zrozumiała, że stoi na rozdrożu.

W jednej chwili postanowiła, że odmieni swoje życie. Wydostanie się z marazmu.

Dokona tego siłą woli. Musi osiągnąć sukces. Teraz lub nigdy.

Wycofała oszczędności z banku i rozpoczęła przeobrażanie Mary Mallory Malone.

Ścięła włosy i ufarbowała je na złoty blond, zainwestowała w szkła kontaktowe, kupiła parę prostych, lecz eleganckich strojów w jasnych kolorach. Poprosiła telewizyjną charakteryzatorkę, by doradziła jej, jakich używać kosmetyków i jak je stosować. Studiowała metody pracy reporterów, nie tylko w macierzystej stacji, ale w sieci krajowej. Wpatrywała się w Barbarę Walters i prezenterów porannych programów, jak jastrząb w upatrzoną ofiarę, tak długo, aż poznała każdy ich gest, każdy wyraz twarzy, każdą intonację głosu.

Kiedy uznała, że jest gotowa, poprosiła kierownika miejscowej stacji, by pozwolił jej spróbować sił jako reporter. Jeszcze po latach wrzała z gniewu na wspomnienie jego pogardliwego wzroku, niedowierzającego tonu, jakim odrzucił jej prośbę. Z miejsca złożyła wymówienie i przeniosła się do innego miasta.

Z nowym wyglądem i starannie przygotowanym życiorysem, otrzymała pracę w jednej ze stacji telewizyjnych jako asystentka reżysera. Płaca była wyższa i traktowano ją jak koleżankę po fachu. Współpracownicy uśmiechali się do niej, byli przyjacielscy, a ona pławiła się w cieple, ostrożnie odwzajemniając uśmiech, bojąc się odrzucenia, nadal pełna niewiary w siebie. Ale została zaakceptowana. Koledzy z pracy uznali, że niczym się od nich nie różni. Chodziła z nimi na drinka, czasem na kolację.

Zapisała się na salę gimnastyczną, popracowała nad figurą. Zaczęła nawet chodzić na randki, nic wielkiego, kolacja, kino, ale jednak! Nie straciła swojej rezerwy wobec ludzi. „Kobieta-sfinks”, nazywali ją żartobliwie. Ale, ku własnemu zdumieniu, żyło jej się całkiem przyjemnie.

Kiedy dziewczyna, zapowiadająca pogodę, poszła na urlop macierzyński, Mallory Malone tymczasowo otrzymała jej pracę. Teraz była w swoim żywiole, wiedziała dokładnie, jak wyglądać, jak się uśmiechać, jak się zachowywać. Teraz ona była ostra jak brzytwa. Blond włosy fruwały wokół ramion, niebieskie oczy błyszczały, uszminkowane usta śmiały się chętnie, zachwycona własną witalnością, nauczyła się być zabawna.

Potem zgłosił się po nią producent sieci krajowej: wpadła mu w oko. Poprosił, by przyjechała do Nowego Jorku na rozmowę.

Siedząc na tarasie, Mal przypomniała sobie, jaka była podekscytowana, niemal chora ze zdenerwowania. Odepchnęła od siebie wszystkie zadawnione kompleksy i urazy, powiedziała sobie, że teraz jest kimś innym, osobą, którą zainteresowała się telewizja krajowa. Stworzyła więc Mallory Malone.

Kupiła „małą czarną” Donny Karan, która opinała jej smukłe ciało niby druga skóra. Poszła do najlepszego fryzjera w mieście i ścięła włosy na chryzantemę, następnie ufarbowała je tak, żeby wyglądały na rozjaśnione słońcem. Charakteryzator-artysta zrobił jej twarz i kiedy spojrzała na siebie w lustro, ledwo poznała śliczną młodą kobietę, patrzącą na nią ze zdumieniem w niebieskich oczach.

Kosztowało ją to wszystkie oszczędności, co do centa, i wyruszając do Nowego Jorku na rozmowę i próby zdjęciowe, miała nadzieję, że rzecz jest tego warta.

Taksówka wyrzuciła ją przed budynkiem telewizji. Mary Mallory spojrzała w górę na imponujący wieżowiec, strzeżone drzwi i zaaferowanych ludzi, biegających tam i z powrotem. Zrozumiała, że wszystko zależy od niej. Jeżeli ma w sobie to, czego potrzeba, by zwyciężyć, zrobi to. Wysoko uniosła głowę i ruszyła w stronę drzwi, wysoka i energiczna. Teraz albo nigdy. Znowu.

Parę lat później ta nowa wersja Mary Mallory Malone poślubiła maklera giełdowego.

Matt Clemens był od niej sporo starszy, przystojny, siwiejący na skroniach, bywalec świata. Polubiła go z miejsca, z początku widząc w nim raczej ojca niż mężczyznę, człowieka, który, podobnie jak ona, stworzył się sam od podstaw.

Wykorzystał swój spryt dziecka ulicy i wnikliwy umysł finansisty, żeby wywindować się z Brooklynu na szczyt świata, w tym wypadku na jeden z najwspanialszych manhattańskich drapaczy chmur.

W tym mieście wszystko możesz kupić za pieniądze – powiedział, oprowadzając ją po luksusowym mieszkaniu pełnym antyków. Nawet styl. Nie zapominaj, że w mieście takim jak Nowy Jork, styl jest twoim listem uwierzytelniającym. Pieniądze plus styl równa się klasa, a to oznacza, że masz wszystko.

Podziwiała go za szczerość, za to, że uwolnił się od bagażu przeszłości. Nie krył swojego pochodzenia i trudnych początków, ale również się nim i nie szczycił. Traktował to jak fakt z życiorysu.

W tym okresie pracowała jako spikerka w telewizji krajowej i miała szansę otrzymać prowadzenie programu porannego. Była rozdarta między wymogami kariery a pragnieniem jak najczęstszego przebywania w towarzystwie Matta Clementsa.

Dbał o nią, opiekował się nią, sprawił, że poczuła się piękna i pożądana. Po raz pierwszy uznała, że może opuścić trochę gardę. On rozumiał jej ambicje, przyklaskiwał im, rozumiał ją bez słów. Nigdy nie musiała wyjaśniać mu motywów swojego postępowania.

Kiedy w miesiąc później poprosił, by za niego wyszła, zgodziła się bez chwili wahania. Powiedziała sobie, że to miłość i w jakimś sensie kochała go. Z całą pewnością pociągał ją fizycznie. Ale tak naprawdę, chciała stać się częścią jego pracowitego życia.

I to okazało się źródłem problemów. On był zajętym mężczyzną, ona zajętą kobietą. Coś musiało się popsuć i tym czymś było ich małżeństwo.

– Zrezygnuj dla mnie z pracy, Mal – poprosił.

Siedział naprzeciwko niej na wielkiej, obitej złotym brokatem kanapie, w mniejszym salonie ich ogromnego apartamentu. Miał na sobie ciemnozielony jedwabny szlafrok, ona biały aksamitny. Właśnie skończyli się kochać. Było jej dobrze, przy nim zawsze było jej dobrze. Ale często wyjeżdżał, a bez swojej pracy nadal czuła się nikim.

– Znienawidziłbyś mnie po dwóch miesiącach, gdybym to zrobiła – powiedziała ze smutkiem.

– Moglibyśmy kupić dom na wsi. Mieć dziecko?

Spojrzała na niego z przerażeniem. Już jakiś czas temu postanowiła, że nie będzie mieć dziecka. Sama nigdy nie była dzieckiem. Bała się, że nie potrafi go pokochać, jej matka nie stanowiła przecież dobrego wzorca.

– Chyba bym nie mogła – powiedziała posępnie.

– W każdym razie, oferta cały czas jest aktualna – pocałował ją i poszedł się ubrać. Pół godziny później odleciał do Zurychu. Miał wrócić dopiero za dwa tygodnie.

Parę miesięcy po tej rozmowie zrozumiała, że jej małżeństwo musi ponieść fiasko.

Potrzebowała swojej pracy, on żył dla swojej kariery. Nie poczuła się urażona, kiedy publicznie ją za to obwinił. Dał jej przecież wszystko, czego mogła pragnąć kobieta. Była inna, to wszystko.

Mal podeszła do krawędzi tarasu i wsparłszy się łokciami o balustradę, spojrzała w dół na ulice wspaniałego, bezwzględnego miasta, które przygarnęło ją do serca.

Aż do dzisiaj nigdy nie oglądała się wstecz. Nigdy nie wracała do przeszłości, dopóki Harry jej do tego nie zmusił.

Nadal istniały sprawy, o których nigdy nikomu nie powie, sekrety, które nigdy nie wyjdą na jaw. Ale pochodziły z innego czasu, z innego miejsca. Od dawna wiedziała, że aby przeżyć, trzeba brnąć naprzód.

Harry miał, oczywiście, rację. Obrała metodę tchórzów, odmawiając konfrontacji z tragedią, poczuciem opuszczenia i alienacji, będącym wynikiem samobójstwa matki.

– Dziękuję ci, Harry – powiedziała w ciemność. Potem wróciła do domu, wykręciła jego numer i nagrała się na automatyczną sekretarkę.

Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie, jak Harry odbiera jej wiadomość wczesnym rankiem, po powrocie z pracy. Poszła do pokoju gościnnego i zapaliła światło.

Spojrzała na łóżko, na którym w zeszłym tygodniu spał Harry. Pokój został wysprzątany, pościel zmieniona, ale jego poduszka ciągle tam była, ta sama, na której opierał głowę.

Położyła się na łóżku, przytulając poduszkę do piersi i podkuliła kolana.

Myślała o Harrym, o tym, że pragnie być znowu w jego ramionach, kochać się z nim. Ponieważ, kiedy Harry Jordan się z nią kochał, czuła się bezpieczna. A to było coś wyjątkowego.

Загрузка...