42.

Mary Mallory miała osiemnaście lat, kiedy go poznała. Nigdy dotąd nie chodziła z chłopakiem, nie flirtowała, nie całowała się i nie pieściła. Była dziewicą.

Restauracja, w której pracowała wieczorami pięć razy w tygodniu, była właściwie stołówką, do której przychodzili lekarze i urzędnicy z pobliskiego szpitala.

Mężczyzna należał do starych bywalców. Starał się usiąść przy stoliku obsługiwanym przez Mary Mallory i po pewnym czasie zaczęli wymieniać uśmiechy i pozdrowienia. Lubiła go, ponieważ patrzył na nią, nie przez nią. Zdawał się dostrzegać w niej człowieka, nie tylko zapracowaną kelnerkę.

– Na początku myślała, że jest w wojsku, włosy miał tak krótko ostrzyżone, potem uznała, że to niemożliwe, skoro nosi małą, starannie utrzymaną bródkę.

Poza tym, był krótkowidzem, tak jak ona. Nosił grube okulary w czarnych oprawkach.

Najczęściej zamawiał kurczaka z tłuczonymi ziemniakami i sosem. Zauważyła, że wyjada wszystko do czysta. Pewnie mama mówiła mu, że nie dostanie deseru, jeżeli nie zje brukselki. Ta myśl wywołała u niej dziwne rozczulenie.

Zagadnął ją któregoś wieczora. Podeszła przyjąć zamówienie, on odłożył książkę, którą czytał i zapytał jak jej na imię. Zauważyła, że ma równe, białe zęby i przyjazny wyraz twarzy. Była” tak zaskoczona, że odpowiedziała bez namysłu:

„Mary Mallory Malone”.

– Ale teraz wszyscy mówią do mnie Mary – dodała, zawstydzona pompatycznością imienia.

– Podoba mi się Mary Mallory – powiedział mężczyzna. – Jest takie inne.

A potem zapytał, czy pracuje w stołówce na pełen etat.

– Och, nie, jestem studentką – odparła z nieśmiałym uśmiechem.

– Pracujesz do późna? – Wydawał się zdziwiony. – Kędy znajdujesz czas na naukę?

– W nocy – wyznała. – Tak wolę. Nikt wtedy mi nie przeszkadza. – Zaczerwieniła się na myśl, że tak czy inaczej nikt jej nie przeszkadza. Mówiła jakby była normalną dziewczyną.

– Wiem, jak to jest – powiedział z powagą. – Mam za sobą parę ciężkich lat w szkole medycznej, a teraz, kiedy pracuję na internie w szpitalu, wcale nie jest lżej – wskazał na podręcznik medyczny, który czytał, kiedy podeszła. – Nie wolno mi przestać pracować nad sobą, dopóki nie osiągnę celu.

Zastanawiała się, jaki to może być cel, ale nie ośmieliła się zapytać. Przyjęła zamówienie na kurczaka z ziemniakami, a on wrócił do swojej lektury.

Tego dnia pomachał jej na pożegnanie, a na stoliku znalazła pokaźny napiwek.

Mary uśmiechała się, sprzątając ze stołu. Uświadomiła sobie ze zdumieniem, że rozmawiała. W dodatku z mężczyzną.

Następnego dnia umyła swoje długie, cienkie włosy i związała je z tyłu wstążką.

Ubrała się w nowy, niebieski T-shirt i kolorową, cygańską spódnicę, którą kupiła za parę dolarów w sklepie z używaną odzieżą. Podnosiła wzrok za każdym razem, gdy dzwoneczek u drzwi obwieszczał nowego klienta, ale mężczyzna nie przyszedł.

Ani tego wieczora, ani następnego. Nie pokazał się przez cały tydzień i Mary pogodziła się w końcu z myślą, że znalazł inną jadłodajnię, gdzie podają lepszego kurczaka z tłuczonymi ziemniakami.

Przyszedł dopiero w sobotę. Stołówka była zatłoczona, ale obiecała mu mały stolik w rogu, gdy tylko się zwolni. Czekając, pił w barze czerwone wino.

– Jak się masz, Mary Mallory? – zapytał, kiedy go w końcu posadziła. Stała z bloczkiem do zamówień w ręku.

– Dobrze, dziękuję – uśmiechnęła się. – Nie zaglądał pan do nas przez jakiś czas.

– Kłopoty rodzinne – wzruszył ramionami. – Musiałem pojechać do domu na parę dni.

Nie powiedział, gdzie znajduje się ten dom, a ona nie zapytała.

– Nie znoszę jedzenia w szpitalnej stołówce – powiedział. – Brakuje mi obiadów mamy. Kurczak z tłuczonymi ziemniakami najbardziej mi je przypomina.

– To pewnie cieszył się pan z powrotu do domu – powiedziała. – Ze względu na te obiady – dodała, kiedy spojrzał na nią ze zdziwieniem.

– A, tak, oczywiście. Wiesz już, co chcę zamówić?

Napisała „kurczak z tłuczonymi ziemniakami” i pokazała mu bloczek.

– Zgadza się – powiedział.

Kiedy skończył drugie danie i przyniosła mu szarlotkę domowego wypieku, zapytał, co studiuje.

– Dziennikarstwo – powiedziała. – Żebym mogła zadawać pytania, zamiast na nie odpowiadać.

– Mądra odpowiedź, Mary Mallory – odparł z aprobatą.

Tym razem, zamiast zwykłego „do widzenia”, powiedział na odchodnym: „do zobaczenia, Mary Mallory”.

Odkryła, że na niego czeka, śpieszy, by go obsłużyć. Nawet trochę z nim gawędziła. Nie jest to wcale takie trudne, powiedziała sobie, uszczęśliwiona.

Pewnego wieczora przyszedł późno. Był ostatnim klientem. Płacąc rachunek powiedział, że dziś mu się nigdzie nie śpieszy, odwiezie ją więc do domu.

Pobiegła do damskiej toalety, żeby przejrzeć się w lustrze. Uczesała włosy, wygładziła cygańską spódnicę, przesunęła różową pomadką Maybelline po wargach.

Żałowała, że nie ma perfum, które zabiłyby kuchenne zapachy. Miała nadzieję, że nie jest nimi przesiąknięta. Wzięła głęboki oddech i wyszła na ulicę. Mężczyzna czekał na nią w nowiuteńkim BMW z opuszczanym dachem.

Otworzył drzwiczki i Mary Mallory wsiadła, czując się jak księżniczka.

Przycisnął jakiś guzik i dach rozsunął się z cichym szmerem. Potem włączył radio. Było trochę zimno, ale bawiło ją, że wiatr rozwiewa jej włosy, kiedy jechali w stronę zagrzybionego domu, który wynajmowała do spółki z innymi studentkami. Łagodna muzyka przenosiła ich we własny, intymny mały świat i Mary Mallory oparła głowę o oparcie wygodnego fotela, rozmarzona. Pragnęła, by ta jazda nigdy się nie skończyła.

– To pewnie tutaj – powiedział mężczyzna, zerkając na barakowaty budynek, który ona nazywała domem. Nieprzytulne światło ulicznej latarni wyławiało z mroku śmietnik i zardzewiałe rowery. Jakiś pies zatrzymał się, uniósł nogę i obsikał przednie opony BMW.

– Cholera! – wrzasnął mężczyzna. – Wynocha stąd! – rzucił Mary wściekłe spojrzenie. – Takie zwierzęta powinno się wytępić, roznoszą tylko choroby.

Była zdziwiona wybuchem, może dlatego że znała psa. Należał do sąsiada i był przyjacielskim stworzeniem. Przychodził czasem, posiedzieć na jej werandzie.

Mimo to uznała, że mógłby załatwiać potrzeby fizjologiczne gdzie indziej.

– Przykro mi – powiedziała. – To tutaj normalne. Wzruszył ramionami.

– Zajadę do myjni – powiedział i objął ją ramieniem.

Mary Mallory spojrzała na niego oczami wielkimi ze zdumienia. Wstrzymała oddech, kiedy przyciągnął ją do siebie i pocałował w usta.

Był to jej pierwszy pocałunek i zrobiło jej się słabo. Trzęsła się jak osika.

Przez tyle lat tłumiła wszelkie doznania, teraz była jak wulkan bliski wybuchu.

Mężczyzna przechylił się i otworzył drzwi po stronie pasażera.

– Do zobaczenia w przyszłym tygodniu – powiedział. Wyślizgnęła się z samochodu, powiedziała „do widzenia”. Stanęła na chodniku przed swoim domem, machając na pożegnanie. Podniosła dłoń do ust, nie wiedząc czy cieszy się, czy martwi, że nie pocałował jej po raz dragi.

Najważniejsze było jednak to, że w ogóle pocałował ją mężczyzna. Teraz nie różniła się niczym od koleżanek, wiedziała już, jak to jest. Dopiero później, leżąc w łóżku, analizując każdą sekundę zdarzenia, uświadomiła sobie, że nie poprosił ją o spotkanie. Powiedział tylko „do widzenia w przyszłym tygodniu”. Rozczarowana uznała, że nie był to, mimo wszystko, prawdziwy pocałunek.

Kiedy parę dni później przyszedł do stołówki, spojrzała na niego z nadzieją przez grube szkła okularów. Rozpromieniła się w odpowiedzi na jego uśmiech.

– Jak się masz, Mary Mallory?

To właśnie te dwa słowa na końcu zdania nadawały mu taki osobisty wydźwięk.

Przyjemnie poruszona, pobiegła przyjąć zamówienie. Po kolacji marudził nad kieliszkiem wina tak długo, póki nie była gotowa do wyjścia. Wtedy popatrzył na nią i zapytał:

– Podwieźć cię?

Skinęła głową i pobiegła przyczesać włosy i umalować usta. Padało, nie rozsunęli więc dachu, ale mężczyzna włączył radio i mknęli przez noc przy dźwiękach jakiejś symfonii. Mary Mallory pomyślała rozradowana, że zapewne tak czuje się człowiek bogaty. I szczęśliwy.

Pocałował ją na dobranoc, jego wargi były twarde, ale nie wsunął jej języka w usta, co, jak słyszała, robią często chłopcy. Przylgnęła do niego całym ciałem.

Nikt jej dotąd nie tulił. Ani matka, ani ojciec. Łaknęła uczucia, aprobaty, tożsamości i nagle ten mężczyzna ofiarował jej wszystko za jednym zamachem.

Obejmując ją i całując, mówił:, jesteś kimś, Mary Mallory, jesteś ładną dziewczyną, jesteś miła i mądra i naprawdę cię lubię”. Otaczające ją ramiona oznaczały, że jest kochana.

Pomachała mu ręką, kiedy odjeżdżał, ale nie odmachał, może nie zauważył jej pośród deszczu. Następnego dnia przyszedł do stołówki. I znów czekał, by odwieźć ją do domu.

Była to chłodna, mglista noc. Mary Mallory drżała w swojej powiewnej spódnicy, biegnąc przez parking do samochodu. Ale w środku było ciepło i grała już muzyka.

– Zamknij drzwi – powiedział z odcieniem zniecierpliwienia.

– Przepraszam.

Mężczyzna rozejrzał się po parkingu. Stało na nim parę samochodów, ale nie było widać żywej duszy. Zawrócił BMW i wyprysnął na ulicę.

Dopiero po piętnastu minutach Mary Mallory zorientowała się, że nie jadą znajomymi ulicami. Było jej tak dobrze z tym mężczyzną, w cieple samochodu wypełnionym łagodną muzyką! Zamknęła oczy i odpłynęła w marzenia. Wyobrażała sobie, że jest jego żoną i wracają z przyjęcia.

Uśmiechnęła się.

– Dokąd jedziemy? Wzruszył ramionami.

– Gdzieś, gdzie można spokojnie porozmawiać. Gdzie nie będziemy musieli patrzeć na śmietnik i wąchać psich szczyn.

– Rzeczywiście, tam nie jest przyjemnie – powiedziała zawstydzona. Wzruszył tylko ramionami, patrząc w skupieniu przed siebie.

Jechali boczną drogą, wysadzaną drzewami. Mgła snuła się nad ziemią jak szary dym, kłębiła się między gałęziami i Mary Mallory pomyślała z drżeniem, że przypomina to scenę z horroru.

Mężczyzna zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Zaciągnął ręczny hamulec i odchylił głową na siedzenie, patrząc prosto przed siebie. Nie było tam nic, z wyjątkiem pustej drogi. Żadnych domów, świateł, samochodów. Sprawdził we wstecznym lusterku. Ta sama sceneria.

Odwrócił głowę i spojrzał na dziewczynę. Mary Mallory uśmiechnęła się słodko.

Pochylił się, zdjął jej okulary i otoczył ramieniem. Westchnęła, lgnąc do niego, podsuwając usta do pocałunku.

Oczy miała zamknięte, czuła jego rękę na swoich długich włosach. Owinął je dookoła dłoni i szarpnął wściekle. Głowa odskoczyła jej w tył, ostry ból przeszył mózg. Pomyślała, że złamał jej kark. Gapiła się na niego, otępiała ze strachu. W jego lewej ręce błysnął nóż.

– Nie krzycz – powiedział zimno, przykładając ostrze do jej gardła. Mary Mallory poczuła, że ogarnia ją ślepa groza – Nie – szepnęła. – Nie…

Odłożył nóż na deskę rozdzielczą i Mary osłabła z ulgi. Głowa odskoczyła jej ponownie w tył, kiedy uderzył ją w twarz rozwartą dłonią, najpierw w jeden policzek, potem w drugi.

– Nie! – krzyknęła. Spojrzał jej w oczy. Łapała powietrze otwartymi ustami.

Zaczął okładać ją pięściami, bił tak długo, aż ból przyćmił wszystkie inne doznania.

Mary Mallory wiedziała, że umrze, po to ją tu przywiózł. Poczuła jego ręce pod spódnicą. Kopała dziko, ale znowu chwycił ją za włosy. Krzyknęła. Sięgnął po nóż i przyłożył go do jej szyi.

– Zamknij się! – powiedział dziwnym, bezbarwnym tonem.

Spadła w czarną otchłań, z której nie było ucieczki. Mgła zasnuwała jej oczy, mózg… Musiała wziąć się w garść, musiała walczyć. Próbowała kopnąć go kolanem w krocze, ale był szybszy. Jeden cios w szyję pozbawił ją przytomności.

Jeszcze na niej leżał, kiedy mgła w jej mózgu zaczęła się rozpraszać. Poczuła coś lepkiego między udami i pomyślała, że zranił ją nożem. Potem spojrzała na niego i zrozumiała, co zrobił.

Pomyślała, że to koniec. Teraz ją zabije. Patrzyła, jak podnosi nóż. A więc nie myliła się. Przybliżył twarz, wpatrując się w nią z natężeniem, jakby chciał zapamiętać rysy. W „bladym świetle tablicy rozdzielczej jego oczy przypominały ciemne, płonące kule. Wpijały się w nią, jakby chciał zrobić z jej duszą to, co zrobił z ciałem. Przesunął leciutko ostrzem po jej szyi, wypróbowując ostrość noża.

Nie mogła krzyczeć, głos uwiązł jej w gardle. Gdzieś z oddali dobiegło zawodzenie syreny, ale wiedziała, że nawet jeżeli to policja, przybędzie za późno.

– Sukinsyny! – warknął, odsuwając się od niej. Niebieskie światło błyskało w oddali i mężczyzna zapalił silnik. Samochód wystrzelił na szosę, pomknął w stronę przeciwną niż światła.

Mallory została sam na sam z szaleńcem. Zapięła bluzkę na obolałych piersiach, obciągnęła spódnicę, nie śmiąc spojrzeć na kierowcę. Patrzyła w okno, czekając na dogodną chwilę, by wyskoczyć. Położyła rękę na klamce. Wiedziała, że się zabije, ale było jej wszystko jedno.

Niespodziewanie znaleźli się na znajomych ulicach, jechali w stronę domu.

Zaświtała jej nadzieja.

Zatrzymał samochód na rogu. Odwrócił się do niej, chwycił za włosy i odchylił jej głowę.

– Jeżeli piśniesz słowo, zabiję cię – jego głos przeniknął Mary Mallory chłodem.

Puścił włosy, otworzył drzwi i wypchnął ją z samochodu.

– Pamiętaj! Zabiję cię – ostrzegł jeszcze raz, zatrzaskując drzwiczki. Samochód zawrócił i po chwili zniknął w ciemności.

Patrzyła za nim tępo. Nogi jej drżały, czuła strużki krwi na udach.

Przytrzymując rozdartą spódnicę, poszła w stronę domu. Modliła się, żeby nikogo nie spotkać. Miała szczęście, był piątek, dom świecił pustkami. Koleżanki wybrały się na przyjęcie.

Mary Mallory dowlokła się do swojego pokoju, jak zbity pies szukając schronienia. Spojrzała na siebie w lustrze. Miała podbite oko, sine pręgi na twarzy. Zdjęła bluzkę i spojrzała na posiniaczone piersi, ślady po ugryzieniach wokół brodawek. Potem zsunęła cygańską spódnicę, podarte majtki i zobaczyła krew na udach oraz lepką ciecz, która była spermą. Wtedy uniosła obolałą głowę i zawyła jak ranne zwierzę. Żałowała, że jej nie zabił.

Mijały godziny, a ona leżała na podłodze, płacząc. Nie mogła się poruszyć, sparaliżowana bólem. Świtało, kiedy się w końcu podniosła. Powlokła się do łazienki, napuściła wody do wanny. Wzięła żyletkę i weszła do wanny, krzywiąc się z bólu, gdy gorąca woda podrażniła skaleczenia. Zanurzała się powoli.

To będzie łatwe, pomyślała beznamiętnie. Prawie ją wyręczył, jeszcze parę minut i byłaby martwa. Podobno to nie boli. Nie, żeby ból cokolwiek znaczył, ale nęciła ją myśl o łagodnym zanurzeniu się w niebyt.

Poderwała się na odgłos zatrzymującego się pod domem samochodu. A więc jednak po nią wrócił. Potem dobiegł ją śmiech, głosy. Zrozumiała, że koleżanki wracają z zabawy. Wygramoliła się z wanny, otuliła starym flanelowym szlafrokiem i przemknęła jak cień do swojego pokoiku.

Wyszła po dwóch dniach. Osłabła z głodu i wyczerpania, ubrała się w sweter z długimi rękawami i dżinsy. Zsunęła baseballową czapeczkę nisko na oczy i, choć padało, założyła okulary słoneczne. Pojechała rowerem do budki telefonicznej, żeby zadzwonić do stołówki i złożyć wymówienie. Powiedziała, że otrzymała złe wiadomości z domu i musi wracać do Oregonu. Potem poszła do sklepu spożywczego po mleko i płatki kukurydziane i znowu zaszyła się w swoim pokoju.

Jedząc płatki, zastanawiała się, co robić. Nie miała przyjaciółki, której mogłaby się zwierzyć, nie mogła powiedzieć opiekunowi na uczelni. Pomyślałby, że to jej wina, może nawet zadzwonił na policję. Nie powie nikomu, co się stało, co on jej zrobił. Dobrze pamiętała nóż i groźby. Dłonie jej się trzęsły i musiała odłożyć łyżkę, płatki zdawały się ją dławić. Postanowiła, że zignoruje to, co się stało, zamknie wspomnienie w swoim umyśle, dołączy je do innych zmór. Nie miała wyboru.

Po paru tygodniach, kiedy siniaki przybladły i mogła znów stawić życiu czoło, wróciła na uczelnię. Wkrótce potem wpadła na jedną z kelnerek ze stołówki.

– Cześć, Mary! – zawołała pogodnie. – W domu wszystko w porządku?

Mary skinęła głową i powiedziała: tak, w porządku, dzięki.

– Wiesz, ten młody facet, z którym tak często rozmawiałaś? Też wyjechał.

Powiedział, że dostał przeniesienie do innego szpitala, w innym stanie.

Mary Mallory poczuła jak w jej serce wkrada się nadzieja.

– Szkoda – powiedziała, a w duchu odmówiła modlitwę dziękczynną.

Загрузка...