Kiedy Harry widział ostatnio Mal, wuj Jack Jordan otaczał ją w pasie ramieniem i szeptał do ucha. A Mal się śmiała. Było to pół godziny temu.
Jack Jordan był notorycznym kobieciarzem. Miał za sobą cztery małżeństwa i zastęp kochanek na potwierdzenie tego faktu. Nie wypadł jeszcze z obiegu, a na dodatek był wysoki, srebrnowłosy i uroczy ze swym małym wąsikiem, i umiejętnością pochlebstwa, która zaprowadziła go w życiu daleko.
– Staruszek umknął z moja damą – pożalił się Harry matce.
Stali pod markizą, sprawdzając, czy wszystko jest dokładnie tak, jak Miffy sobie wymarzyła.
– Nie martw się Harry. Przy kolacji będzie ją musiał zwrócić, posadzę ją koło ciebie – chwyciła karteczkę z nazwiskiem Jacka i przełożyła na sąsiedni stół. – Teraz Jack siedzi przy starej Biddy Belmont, która jest jeszcze starsza niż on, a do tego głucha. Będzie musiał dwukrotnie powtórzyć każde słowo. To go powinno ostudzić.
Roześmieli się i Harry uściskał matkę.
– Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że jesteś wyjątkową kobietą? – zapytał, nie wypuszczając jej z ramion.
– Twój ojciec, w dniu, kiedy poprosił mnie o rękę. Nie przypominam sobie, żeby to kiedyś jeszcze powtórzył, po tym jak powiedziałam „tak”. Tkwi w tym zapewne jakiś morał – dodała.
Kamerdyner uderzył w miedziany gong, obwieszczając, że podano do stołu i goście gromadą nadciągnęli pod markizę, zwabieni zapachem róż i dobrego jedzenia.
– Tu jesteś! – zawołał Harry na widok Mal, idącej pod rękę z wujem Jackiem.
Staruszek uniósł brew w niewinnym zdziwieniu.
– Zadbałem tylko o to, żeby pani dobrze się bawiła, Harry. Nie mogłem jej przecież zostawić na pastwę Peascottów i Jordanów.
Z miną posiadacza ujął dłoń Mal, a ona uśmiechnęła się do niego promiennie.
– Mam nadzieję, że siedzimy razem, moja droga – powiedział.
– Nie siedzicie – oznajmił Harry stanowczo. – Siedzisz koło Biddy Belmont.
Jack jęknął.
– To sprawka twojej matki.
– Oczekuje, że mężczyzna wypełni swoją powinność. W końcu to jej przyjęcie.
– Do zobaczenia, Jack – zawołała Mal za wujem, kiedy, pogrążony w żalu, odchodził do innego stolika.
– Jestem zazdrosny – powiedział Harry. Roześmiała się.
– On wygląda jak hollywoodzkie wcielenie dobrodusznego, bogatego wujaszka.
– Mogę cię zapewnić, że z powodzeniem odegrał tę rolę wobec całej gromady siostrzenic.
– Tym lepiej dla niego. Jest uroczy.
– Pamiętasz mnie? Faceta, z którym tu przyszłaś?
– Ach, więc to ty?
– We własnej osobie – zajęli miejsca przy stole i Harry szepnął jej do ucha: – Poza tym, stęskniłem się za tobą.
Rzuciła mu ukośne spojrzenie. W jej oczach ujrzał rozbawienie.
– Nigdy nie sądziłam, że jesteś w stanie przyznać coś podobnego, detektywie.
– Jestem tylko człowiekiem.
Spojrzała na niego kpiąco, potem odwróciła się i wszczęła rozmowę z drugim sąsiadem. Podano kawior, trzy gatunki na lekko ściętych jajkach i rozpoczęła się uroczysta kolacja.
Mal dobrze się bawiła, nawet o tym nie myśląc. Nie pytała samą siebie, jak to bywało na tylu innych przyjęciach: Co ja tu, u licha, robię? To ma być dobra zabawa?
Nigdy przedtem nie uczestniczyła w zjeździe rodzinnym, gdzie wszyscy znają się od urodzenia, widują się z okazji narodzin, ślubów i pogrzebów, stawiają lojalnie na cmentarzach i salach balowych. Wiedziała, że najprawdopodobniej nigdy się nad tym nie zastanawiali; w ich świecie rodzina była czymś oczywistym, istniała i już. Ona oddałaby wszystkie swoje sukcesy za prawo przynależenia do jednej z nich.
Spojrzała na Harry’ego, który z zainteresowaniem słuchał dyskusji o wadach i zaletach wyżłów i pointerów jako psów myśliwskich. Odwrócił głowę, czując na sobie jej spojrzenie i uśmiechnął się pokrzepiająco.
– Wszystko w porządku? – zapytał szeptem.
– Nie mogłoby być lepiej.
Rzucił okiem na niedrogi, ale praktyczny zegarek cyfrowy.
– Lada chwila rozpoczną się tańce. Gdybyś miała karnecik, jak za dawnych czasów, zapisałbym się na wszystkie tańce.
– Nawet walce?
– Myślisz, że nie potrafię tańczyć walca?
– Nie jest to chyba umiejętność wymagana od detektywa z wydziału zabójstw?
– Pamiętaj, że zanim zostałem policjantem, byłem prawnikiem. A jeszcze wcześniej mamusia posyłała mnie na lekcje tańca, żebym mógł poprowadzić młode znajome damy do kotyliona.
Z podziwem pokręciła głową.
– Czy istnieje koniec listy twoich umiejętności?
– Praktycznie nie. Ciągnie się i ciągnie – przyznał z całkowitym brakiem skromności. Zabrzmiała muzyka taneczna.
Jego matka pierwsza zajęła miejsce na parkiecie, krążąc w ramionach brata.
Tańczyli przy dźwiękach „Smoke Gets In Your Eyes”, przy aplauzie całej sali.
– To ich piosenka – powiedział Harry, biorąc Mal za rękę i prowadząc na parkiet. – Mamy i ojca. Zawsze tańczy ją pierwszą. Dla niego.
Jakie to piękne, pomyślała Mal z zazdrością. A potem znalazła się w ramionach Harry’ego, jego dłoń spoczęła mocno na jej nagich plecach, druga zdecydowanie objęła palce. Tańczyli w milczeniu. Mal przymknęła oczy, a na jej twarzy malowało się rozmarzenie.
– Dobrze tańczysz – szepnął.
– Nie nauczyłam się tego w szkole.
– Więc gdzie?
– Brałam lekcje. Później. Brałam lekcje wszystkiego.
– Lekcje życia? Skinęła głową.
– Nikt mnie niczego nie nauczył, kiedy byłam dzieckiem. Równie dobrze mogłam być wychowana przez wilki w kniei.
Przytulił ją mocniej, włosy Mal połaskotały go w nos. Pomyślał, że są jak złotawy jedwab. Skóra miała ulotny zapach kwiatów i woń ta drażniła go niemiłosiernie. Muzyka umilkła, ale on nadal trzymał jej dłoń w swojej.
– Miałabyś ochotę przejść się po ogrodzie, Malone?
Skinęła głową i wyszli spod markizy, trzymając się za ręce. Miffy i wuj Jack odprowadzili ich wzrokiem.
– Co o tym myślisz? – zapytała Miffy. Odwrócił ku niej głowę.
– Urocza młoda kobieta. Pierwsza klasa. To zawsze można poznać.
– Trzymaj się od niej z daleka, stary zbereźniku – ostrzegła. – Ona jest moją ostatnią nadzieją, o ile Harry zdoła się na minutę oderwać od swojej pracy…
– Byłby głupcem, gdyby tego nie zrobił – stwierdził Jack. – Powiedziałbym nawet, że cholernym głupcem.
Harry prowadził Mal przez ogrody, które jego matka pielęgnowała z taką troską.
Na drzewach zawieszono kolorowe lampki, a chińskie lampiony znaczyły bieg strumienia. Przeszli przez ogród różany i Mal przeczytała każdą nazwę na tabliczkach, choć były zaledwie pąkami.
– Lubię róże – powiedziała. – Sama je hoduję na tarasie, ale wiatr i spaliny nie służą im.
– Muszę powiedzieć o tym matce. Będzie zachwycona, że jesteś również ogrodniczką.
Ciepły wiatr niósł dźwięki „Moon River”. Harry przyglądał się Mal, kiedy oglądała róże. Ogarnęło go przemożne pragnienie, by wziąć ją w ramiona.
Odchrząknął i powiedział:
– Może to sprawka tego romantycznego oświetlenia, może muzyki, ale zastanawiam się czy klauzula „bez zobowiązań” obejmuje również pocałunek. Jak to między starymi przyjaciółmi.
Postąpiła krok w jego stronę.
– Z technicznego punktu widzenia, nie jesteśmy starymi przyjaciółmi. A kontrakt ustny jest równie wiążący jak pisemny.
– Najwyraźniej nie przeczytałaś tego, co było napisane drobnym druczkiem – objął ją w pasie, przyciągając delikatnie. – Powiedz, całowałem cię już kiedyś?
Ich oczy się spotkały i poczuła interesujące ciepełko wokół serca.
– Chyba tak. Naturalnie był to przyjacielski pocałunek. Jeszcze przed umową ustną i klauzulą o braku zobowiązań.
– Zdaje się, że trafiłem na godnego siebie przeciwnika – mruknął Harry, pochylając ku niej twarz.
Objęła go za szyję, chcąc, żeby przytulił ją mocniej, czując ciepło jego dłoni na nagich plecach.
Usłyszeli głosy, dobiegające ponad muzyką i odsunęli się od siebie pospiesznie.
Minęła ich grupka gości.
– Dzisiejsza wieś to już nie to samo, co kiedyś. Odrobiny prywatności! – szepnął Harry z niezadowoleniem. – Wracając jednak do naszej umowy; zdajesz sobie sprawę, że nie wytrzymałaby konfrontacji w sądzie?
– Dlaczego nie? – zauważyła, że Harry się uśmiecha.
– Ponieważ jestem synem swojego ojca. Znalazłbym lukę prawną i poszedł na ugodę.
– Jaką ugodę?
– Ekstra pocałunki na żądanie.
Odrzuciła głowę i roześmiała się, a on zamknął jej usta długim pocałunkiem, który przyprawił ją o jedwabiste motylki w żołądku. Pomyślała, że na szczęście, chroni ją klauzula o braku zobowiązań, ponieważ bardzo lubiła kiedy Harry ją tak całował. Nadchodziło coraz więcej ludzi, ujął ją więc za rękę i poszli z powrotem.
– Wyrosłem w tym domu – powiedział, prowadząc ją z salonu o belkowanym suficie do biblioteki wyłożonej sosnowymi panelami. Mal rozejrzała się z zainteresowaniem. Półki uginały się pod kolekcją klasyków i bestsellerów; lampy o pergaminowych abażurach rzucały przyjemne światło, a wygodne kanapy otaczały kominek, gdzie zamiast ognia płonął kolorami olbrzymi bukiet kwiatów. Nad kominkiem wisiał portret wielkiej, gniadej kobyły. Inne obrazy, przedstawiające na ogół psy i konie, upchnięto między półki z książkami.
Mal z ukłuciem zazdrości w sercu pomyślała, że jest to prawdziwa wersja świata, który ona stworzyła w apartamencie na najwyższym piętrze wieżowca.
– Tego wielkiego konia ojciec lubił najbardziej. I psa, tego tam wyżła. Uniosła dłoń w geście protestu.
– Koń, pies? Te zwierzęta miały chyba jakieś imiona? Harry wzruszył ramionami.
– Ojciec mawiał, że nie ma sensu wymyślać imion dla zwierząt, bo i tak przychodzą, kiedy je woła. Dziwię się, że ja nie skończyłem jako Chłopiec. Choć, jeśli nad tym dobrze się zastanowić, ojciec bardzo często mówił do mnie „synu”.
– Błysnął zębami w uśmiechu. – A myślałaś, że to ty masz problemy.
– Zgodziłabym się na Dziewczynę, gdyby to oznaczało, że wychowam się w tym domu – powiedziała z żalem. – No więc jak było: nienawidziłeś go?
– Oczywiście, że nie! – wydawał się zdumiony jej pytaniem. – Był moim ojcem, był, jaki był. Może nie miał czasu wymyślać imion dla zwierząt, ale troszczył się o nie. I troszczył się o mnie.
– A więc kochałeś go? Nawet jeżeli kosztowało cię to karierę sportową?
– Daj spokój, Malone! – powiedział, rozbawiony. – Nie zbierasz chyba materiału do swojego programu?
Podał jej fotografię w srebrnej ramce.
– To on – powiedział. – Jedyny w swoim rodzaju. Nagle w drzwiach stanęła Miffy.
– O, Harry, oprowadzasz Mallory po domu, jak to miło – podeszła do nich z uśmiechem. – Harry spędził tu pierwsze lata życia, a ja swój miesiąc miodowy.
Wtedy nie chciałam się stąd ruszać. Teraz nadrabiam zaległości. Gna mnie po świecie.
Zauważyła fotografię w ręku Mal i powiedziała:
– To Harald. Moja jedyna, prawdziwa miłość. Tęsknię za nim „jak billyo” – dodała żałośnie.
Mal pytająco popatrzyła na Harry’ego.
– „Jak billyo” – starożytne angielskie wyrażenie, używane przez moją matkę. W wolnym tłumaczeniu oznacza „jak wariatka” – wyjaśnił.
– Powinni napisać piosenkę – powiedziała Miffy z namysłem. -,J’m billyo over you”.
Mal roześmiała się i spojrzała na fotografię. Ujrzała na niej starszą wersję Harry’ego.
Miffy zdawała się czytać w jej myślach.
– Nie ma wątpliwości, czyim jest synem, prawda? – powiedziała. – Jego ojciec zawsze mawiał, że zdarł z niego skórę.
Wzięła jeszcze parę fotografii ze stolików i półek, i objaśniała Mal, kogo z rodziny przedstawiają.
– Wszystko to jest trochę skomplikowane, ponieważ ród Peascottów jest dosyć stary i ma wiele rozgałęzień. Jordanowie są niemal równie poplątani. A twoja rodzina, kochanie? – zapytała, odkładając pięknie oprawione fotografie na miejsce. – Mam nadzieję, że nie jest tak wielka jak nasza. Wyobraźcie sobie… – urwała w pół słowa, pochwyciwszy ostrzegawcze spojrzenie Harry’ego. Troszeczkę się zagalopowała, miała zamiar powiedzieć: wyobraźcie sobie przyjęcie weselne!”
Roześmiała się radośnie.
– Wybacz, kochanie! Harry zawsze powtarza, że ze mnie straszna pleciuga. A przecież wy się dopiero co poznaliście, prawda?
Miffy ujęła ją pod ramię i pociągnęła za sobą na werandę. Mal zdążyła jeszcze rzucić rozbawione spojrzenie?
Wzruszył ramionami i boleśnie wykrzywił usta, jakby on również nie wiedział, o co chodziło jego matce. Wiedział, aż nazbyt dobrze. Pomyślał, że lepiej zabierze stąd Mal, zanim jego matka zapędzi się za daleko.
– Już czas na tort, mamo! – zawołał.
Zerknęła na swój piękny, wysadzany brylantami zegareczek – jeden z wielu urodzinowych prezentów od męża. – Prawda, prawda. Ale zabawa!
Harry pokiwał z podziwem głową, kiedy pobiegła dopilnować, by tort pojawił się pod markizą dokładnie o czasie.
– Pomyśleć, że co roku odprawia ten sam rytuał. Mógłbym przysiąc, że z każdym rokiem sprawia jej to więcej przyjemności.
– Jest wspaniała – powiedziała Mal. – Taka… witalna. – Pomyślała, że Miffy Jordan ma wszystko to, czego brakowało jej matce.
Goście, zaznajomieni z programem wieczoru, wracali gromadnie do domu. Pod markizą zrobiło się tłoczno, przygaszono światła. Kamerdyner dwanaście razy uderzył w gong. Dźwięk wibrował jeszcze, kiedy wjechał tort, żółty naturalnie, udekorowany żółtymi różami. Wszyscy odśpiewali „Happy Birthday Dear Miffie”, Miffy zdmuchnęła świeczki i odkroiła pierwszy kawałek tortu.
– Jak wszyscy wiecie, ten pierwszy kawałek jest dla Haralda, tam w niebiosach – powiedziała. – Ciesz się nim tak, jak potrafisz, kochany. A dragi dla mojego kochanego syna, Harry’ego.
Dzieliła dalej tort, wymieniając imiona, dodając anegdoty i czułości.
Patrząc na nią, Mal poczuła się nagle jak mała dziewczynka w kinie. Znalazła się w zaczarowanej krainie, gdzie ludzie są pięknie ubrani, noszą klejnoty, życie jest cudowne i wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Tylko że tym razem to była rzeczywistość i ona stała się jej częścią.